sobota, 17 grudnia 2011

GIMP. Biblia



Jason van Gumster, Robert Shimonski – GIMP. Biblia
(Helion, Gliwice 2010)

Trudno mi jednoznacznie ocenić tę książkę. Z jednej strony, przydała mi się - dowiedziałam się paru nowych rzeczy o programie, który dotąd odkrywałam niemal wyłącznie samodzielnie metodą prób i błędów. Z drugiej, mogę jej wiele wytknąć.

Główną wadą tytułu jest to, że traktuje on o programie do obróbki grafiki, a mimo to pozbawiony jest kolorów. Mamy tu do czynienia z dużym nieporozumieniem, jeśli nie zwyczajnym nonsensem.

Autorzy nie mają talentu do przekazywania wiedzy. Mimo że posługują się prostym językiem, nagminnie wtrącając irytujące zwroty typu: „czyż to nie fajne?”, „fajną rzeczą jest to, że”, „ciekawą rzeczą jest to, że”, nie potrafią w sposób klarowny i banalny (jak to czynią niektórzy twórcy filmików instruktażowych) wyłożyć, o co im chodzi. Taki na przykład podrozdział o „ścieżkach” czy o filtrach tworzenia obrazów to niemal kpina, a jeśli ktoś chce, dajmy na to, dowiedzieć się, co to jest „szybka maska”, to niech lepiej poszuka odpowiedniego filmiku na YT – na pewno znajdzie tam tę banalną informację, w przeciwieństwie do książki, która choć stara się być jasna, zwięzła i przejrzysta, w wielu miejscach chybia celu.

Znalazłam również parę błędów w tekście, wliczając w to kilka zupełnie niezrozumiałych zdań (wina tłumacza? – trudno stwierdzić) i brak zgodności treści ze screenami lub z interfejsem w ogóle  (np. str. 321: „Poniżej pola Rozmiar znajduje się opcja Użyj edytora” – nie dość, że na screenie nic takiego nie ma, wcale nie mogę się doszukać wymienionej opcji w programie!). Dlaczego w rozdziale o rysowaniu autorzy wspominają o dodatku Gimp-Paint-Studio, czyli o pewnym zestawie predefiniowanych pędzli, a całkowicie ignorują prawdziwe rozszerzenie programu w pełnym znaczeniu słowa, jakim jest Gimp-Painter – tego też nie rozumiem.

Ponieważ z całej polskojęzycznej literatury miałam wybór jedynie między Biblią a nowym wydaniem „Praktycznych projektów” Gajdy (pozostałe polskie książki traktują jedynie o fotografii i tworzeniu stron www – małych ćwiczeń Gajdy i Oberlana nie liczę), zdecydowałam się na kompendium wiedzy zamiast prostych instrukcji, jak wykonać określone koncepty – chciałam bardziej zrozumieć sam program.

Pod wieloma względami srodze się zawiodłam. Niemal wszystko można było napisać klarowniej i rzetelniej - niemal wszystko jest tu do poprawy. Niemniej, poszerzyłam moją wiedzę na temat programu, dlatego nie jestem tak do końca rozczarowana. To nie jest bez reszty zła książka – po prostu mogłaby być (za takie pieniądze!) lepsza. I to się czuje.

Osobom kompletnie nie znającym GIMPa, szukającym konkretnych porad dotyczących obróbki zdjęć, radzę sięgnąć po „Praktyczne projekty”. Tym, którzy chcą lepiej zrozumieć program, pozostaje – z braku laku – Biblia. Przykładowe rozdziały obu książek można znaleźć na stronie wydawcy – doradzam, by zapoznać się z nimi przed zakupem.

* Ważna informacja - książka traktuje o wersji 2.6.11.

środa, 14 grudnia 2011

Kolejka książek


To tylko część z kolejki książek, które czekają sobie na regale. Prawdę mówiąc, w tym roku przeczytałam blisko 80 książek i zagrałam w wiele gier (patrz tutaj). Oby przyszły rok był tym, w którym w końcu zacznę być prawdziwie kreatywna. Bo na razie żyję mniej niż Sylwester Bonnard.

sobota, 26 listopada 2011

Podział ostateczny



C.S. Lewis - Podział ostateczny
(Media Rodzina, Poznań 2009)

Lewis napisał "Opowieści z Narnii", aby przybliżyć dzieciom chrześcijaństwo. I choć może zamiana Jezusa Chrystusa w lwa Aslana i otoczenie go jednorożcami i centaurami nie jest aż tak oszałamiająco pomysłowe i zachwycające, to jednak autorowi udało się doskonale przedstawić wszystkie najistotniejsze kwestie i problemy, które zamierzał poruszyć, przekazując je w sposób jasny, zwięzły i klarowny. Dla starszych czytelników stworzył zaś takie historie jak: „Trylogię kosmiczną” (jej drugą część ceniła sobie wspaniała badaczka i popularyzatorka Pisma Świętego – Anna Świderkówna, której książki z serca wszystkim polecam, a szczególnie arcyciekawy i zajmujący cykl „Rozmowy o Biblii”), „Listy starego diabła do młodego”, czy właśnie „Podział ostateczny” (tytuł oryginalny: „The Great Divorce” nawiązuje do „Zaślubin nieba i piekła” Blake’a).

Książka przedstawia alegoryczną wyprawę z piekła do nieba, która dla niektórych okazuje się być, niestety, podróżą tam i z powrotem. Nie jest to w żadnym razie wizja kształtu życia pozagrobowego, ale zachęta do spojrzenia na swą ziemską, codzienną egzystencję z nowym, trzeźwiejszym spojrzeniem. Ta krótka, prosto opisana i zwięzła historia ma nas przekonać, że piekłem jest nasze zbytnie przejmowanie się nami samymi – zniewalanie umysłu naszymi własnymi poglądami na rzeczywistość i nie liczenie się z realnym kształtem istoty rzeczy w imię samej wolności posiadania poglądów tudzież brak zdroworozsądkowego osądu, co jest wszak jedynie parodią wolności myślenia (wolimy myśleć po swojemu, niż odkryć Prawdę), czy bezkrytyczne relatywizowanie wszystkiego, tylko dlatego, że jest to modne i materialnie opłacalne, innymi słowy: zamknięcie się i duszenie we własnej, ciasnej, „jedynej słusznej” wizji świata, sprawiedliwości i szczęścia, z której nie chcemy rezygnować nawet za cenę cierpienia.

„Piekło jest stanem umysłu. Nie mógłbyś powiedzieć nic bardziej zgodnego z prawdą. Każdy stan umysłu pozostawiony sam sobie, każde zamknięcie się stworzenia w lochach własnego umysłu zmienia się w końcu w Piekło. Ale Niebo nie jest stanem umysłu. Niebo jest samą rzeczywistością”.

Gdyby taką historię napisał Chesterton (to jego książka zresztą zmieniła spojrzenie Lewisa na chrześcijaństwo i przyczyniła się do jego nawrócenia), byłaby ona pełna liryzmu, melodramatyzmu i niepowtarzalnego humoru. U Lewisa mamy zaś niemal skrajną prostotę wyrazu i zwięzłość. Można powiedzieć, że Chestertona czyta się z wielu powodów – poza treścią jeszcze dla stylu, fantazji, pomysłów, żartów, genialnych spostrzeżeń, ripost i porównań... Lewisa czyta się w zasadzie wyłącznie dla słuszności jego argumentów („Chrześcijaństwo po prostu”!) i – jedynie od czasu do czasu – pomysłów fabularnych. Na pewno warto sięgnąć po „Podział ostateczny”, ale jeszcze lepiej po „Listy starego diabła do młodego”.

wtorek, 1 listopada 2011

Balzac. Biografia



Stefan Zweig – Balzac. Biografia
(WAB, Kraków 2008)

Gdyby Pani wiedziała, jaką kobietą jest moja matka! To potwór i potworność zarazem. (...) Sądziliśmy, że jest obłąkana, i radziliśmy się lekarza, zaprzyjaźnionego z nią od trzydziestu trzech lat. Ale oświadczył nam: „Niestety, ona nie jest wcale szalona, jest tylko zła”.

Człowiek, który napisał te słowa, to zdumiewająca postać – z jednej strony tytan pracy, który samokontrolę twórczą sprowadził prawie że do mistycyzmu graniczącego niemal z masochizmem, jeśli nie z czystym obłędem, manią; z drugiej - człowiek kompletnie pozbawiony samoopanowania w niemalże każdej innej kwestii, a zwłaszcza jeśli idzie o finanse. Z jednej strony geniusz literatury, a w tym samym czasie niezdolny do nabycia choć odrobiny ogłady prostak i popędliwiec. Genialny psycholog i znawca życia, a jednocześnie kompletnie nieprzystosowany do realiów codzienności wieczny bankrut i nieuleczalny fantasta żyjący zawsze na kredyt. Najpotężniejszy człowiek w Europie w swej epoce, a zarazem osobnik dokumentnie pozbawiony wszelkich wpływów (!). Mistyk literatury, oddający się swym utworom z nabożną czcią, ponawiający wciąż od nowa swą syzyfowo-benedyktyńską pracę ciągłego doskonalenia formy, a mimo to literacka prostytutka, która użyczała pióra komu popadło i która w celu wyrwania paru groszy dosięgała absurdu (epizod z kolektywnym pisaniem sztuki teatralnej w jedną noc przy jednoczesnym całkowitym zignorowaniu potrzeby nakreślenia fabuły, obmyślenia postaci, planu akcji, przesłania, itd.).

„Po dziesięciu latach daremnego błądzenia i szukana Balzac odkrył swoje właściwe powołanie: być dziejopisem swej epoki, psychologiem i filozofem, malarzem i lekarzem, sędzią i poetą ogromnego organizmu, który zowie się Paryżem, Francją, światem”. „Istotę jego geniuszu stanowiła jego wola i można nazwać przypadkiem lub zrządzeniem losu fakt, że ta wola wyładowała się właśnie w tworzywie literatury”.

Autor biografii miał widoczne zacięcie artystyczne (poeta, dramatopisarz, prozaik) i ekscytował się psychoanalizą. Podobnie jednak jak twórca psychoanalizy popełnił parę poważnych błędów w swym dziele zgłębiania człowieka, tak Zweig strzela nieraz kulą w płot w swoich wywodach. Uważa on na ten przykład za nienaturalne, że matka jest bardziej szczera w stosunku do własnej córki i bardziej z nią zżyta niż z kochankiem – bardzo to nierealistyczny punkt widzenia (abstrahując oczywiście od niezaprzeczalnego faktu, że stosunki Balzaca i pani Hańskiej nie opierały się nigdy na szczerości i trudno je przeto uważać za związek ludzi prawdziwie się miłujących). Innym razem uważa on za absurd stawiania kochankowi warunku wierności (osobliwej wierności, bo zawierającej w sobie przyzwolenie na korzystanie z usług prostytutek), jeśli wierność ta miałaby oznaczać okres oczekiwania dłuższy niż sześć miesięcy. Argument ten uwydatnia żenujące zachowanie Balzaca, który wypierał się z całą stanowczością i dziecinnym, pozbawionym wszelkich cech dojrzałości uporem swych miłosnych przygód; który rozgłaszał wszem i wobec potrzebę czystości i wstrzemięźliwości, nieustannie kreował się w oczach pani Hańskiej na ascetę i surowego mnicha, a którego wszak nikt do żadnych obietnic wierności siłą nie przymuszał. Absurdem nie jest ani dochowanie czystości, ani stawianie warunku wierności, jest za to żenadą usprawiedliwianie dorosłego mężczyzny z  tego, że robi z własnej gęby cholewę i że udowadnia całym sobą, iż jego słowo w gruncie rzeczy nic nie znaczy – tutaj nie ma miejsca ani na „męską odwagę” ani na „życie zgodne z naturą”, jak chciałby Zweig, chyba że naprawdę nie liczymy się z rzeczami takimi jak honor czy obietnica, a więc z całym wymiarem duchowym człowieka. Nie idzie tu bowiem o kwestię wolności seksualnej, ale o kwestię zwykłego ludzkiego dotrzymywania słowa.

Momentami trudno mi było znieść literackie ciągoty autora i jego psychoanalityczne uwagi, ale jego książka to bardzo wciągająca biografia, którą wypada jedynie polecić wszystkim miłośnikom literatury – historia życia Balzaca jest bowiem ciekawsza niż niejedna powieść.

piątek, 28 października 2011

Leksykon współczesnych zagrożeń duchowych




Andrzej Zwoliński – Leksykon współczesnych zagrożeń duchowych
(WAM, 2008)


„Homeopatia używa ok. tysiąca substancji, z których większość została odkryta za pomocą wahadełka lub w czasie seansów spirytystycznych. (...)
Lek "dynamizuje się" przez rozcieńczanie i wstrząsanie oraz przemienia się w "ducha lekowego". (...)
Wieloletnie badania, prowadzone z ramienia WHO, potwierdziły, że środki homeopatyczne można traktować jedynie jako placebo, gdyż nie znajdują żadnego uzasadnienia mikrobiologicznego czy chemicznego”.
 (z hasła: Homeopatia)


Dlaczego homeopatia i akupunktura są kpinami z ludzkiego rozumu? W co wierzą scjentolodzy bądź rastafarianie? Co to jest wegetarianizm ideologiczny? Ile końców świata przewidzieli Świadkowie Jehowy? Dlaczego ruch Hare Kryszna spotkał się w Indiach z pogardą? Czym jest feministyczny poganizm? Która sekta wierzy, że karą dla aniołów była zmiana w Murzynów? Co wspólnego ma ślubny welon z zabobonem? W jakim przedszkolu dzieci bawiły się lalkami pozbawionymi twarzy? Co łączy Eltona Johna i czarną magię? Kto uczy, że kobiety są lepsze od psów a gorsze od krów? Co ma karate do paranormalnych zdolności i panteizmu? Kto głosił, że Słowianie pochodzą z planety Atlanta? Jak Milicja Wyzwolenia Zwierząt zabijała ludzi?

Leksykon przedstawia w skrótowej formie główne znaczenia haseł, podaje etymologie każdego z nich i rys historyczny problemu, przedstawia współczesną postać zagadnienia i jego zakres pojęciowy, zamykając je zwięzłą oceną ze stanowiska nauki chrześcijańskiej. Bardzo ciekawa pozycja przybliżająca czytelnikowi takie zjawiska jak: bioenergoterapia, numerologia, radiestezja, okultyzm, ezoteryzm, holizm, wicca, seksualizm, tarot, techno szamańskie, UFO, voodoo, jasnowidzenie, ekologizm, reiki czy joga. Znajdziemy tu również hasła typu: „faszyzm ezoteryczny”, „feministyczne inspiracje”, „Jezus New Age”, czy „seksualne nadużycia sekt”.

Miałabym parę drobnych uwag, co do treści niektórych haseł, ale ogółem rzecz ujmując, jest to bardzo dobry, zwięzły i prosty leksykon. Jako osoba, której - bez żadnej informacji, wiedzy i zgody - lekarze przepisywali „leki” homeopatyczne, co do dziś wzbudza we mnie gniew, gorąco doradzam, by zapoznać się, z czym naprawdę mamy do czynienia – bo prędzej czy później przyjdzie nam otrzeć się - tak czy inaczej - o przynajmniej niektóre z tych groźnych zjawisk.

Polecam!

P.S.
Na stronie Opoki opublikowano fragment książki, a dokładniej hasło "akupunktura".

środa, 19 października 2011

Darwin i chrześcijaństwo



Francois Euve – Darwin i chrześcijaństwo
(WAM, Kraków 2010)

Zawsze denerwowali mnie ludzie, którzy twierdzą z beztroską naiwnością, że zwierzęta są lepsze od ludzi. A w czym niby są lepsze takie lwy morskie, które rzucają swoje dzieci o skały, nasłuchując krzyków agonii? W czym lepsza jest orka, która z lubością bawi się żywymi ofiarami, chwytając je nawet wtedy, gdy nie odczuwa głodu? Czy nie słyszałeś nigdy, człowieku, o niemożliwym do objęcia rozumem okrucieństwie szczurów bądź porażającej drapieżności owadów?

W przyrodzie nie ma globalnej harmonii. Jest ogrom cierpienia, wielkie okrucieństwo, marnotrawstwo, ślepe uliczki ewolucji, wymieranie gatunków... Wszystko to właśnie dogłębnie wstrząsnęło Darwinem, zachwiało jego wiarą w celową budowę świata i stanowiło problem, który nigdy nie został rozwiązany.

Książka prezentuje wpływ teorii ewolucji na światy nauki i religii, wykazując, że odkrycie Darwina było często wykorzystywane (i nadal jest!) w sposób, który z pewnością nie odpowiadałby jej autorowi. Mało wiemy o teorii ewolucji, a jeszcze mniej o Darwinie – jego fanatyczni „obrońcy”, a w rzeczywistości faktyczni wrogowie chrześcijaństwa, z cudowną bezczelnością pomijają jego słowa o tym, że ewolucjonizm w żadnym punkcie nie kłóci się z teizmem; nikt nie wspomina powszechnym za czasów Darwina akademickim „rasizmie” (Anglik to szczyt ewolucji człowieka, Afrykańczycy to niższe stadium zbliżone do małp – tak wówczas myślało wielu, również Darwin), w którym dojrzewała i rozpowszechniała się jego teoria, a w szkołach nie prostuje się kłamliwej wersji słów uczonego, jakoby człowiek pochodził od małpy. I dlatego właśnie, że tak mało wiemy, warto sięgać po podobne książki. Nie jest to jednak kompendium wiedzy ani o ewolucji, ani o jej stosunku do teologii, ale zwięzła analiza problemu – ogólny zarys trudności, jakie zawierają w sobie różne formy postrzegania świata (czy można tłumaczyć zachowania ludzkie jedynie naturą i genami?) i przedstawienie recepcji dzieła Darwina przez określone środowiska.

Szkoda, że autor nie zaczerpnął do myśli Tresmontanta który wykazał, że ateizm jest sprzeczny z ewolucją („Nauczanie Rabbiego Jeshuy”), ponieważ wyklucza on pojawianie się nowych, niezawartych w przeszłości informacji (nie można w żaden racjonalny sposób uzasadnić narodzin Mozarta jako logicznej i naturalnej kolei rzeczy, wychodząc od kosmicznej chmury wodoru) – a tylko taka negacja pozwala odrzucać cuda. Francois Euve przytacza jednak krytykę modelu mechanistycznego, wedle którego istota teraźniejszości zawiera się przeszłości, co wyklucza radykalną nowość: „Ogólna ilość kombinacji istniejących już elementów może być wirtualnie nieskończona, nie zmienia to jednak faktu, że są to kombinacje powstałe ze skończonej ilości tych samych elementów”.

***

Czy ewolucja jest sprzeczna z nauką? ---> POLECANA KSIĄŻKA

piątek, 14 października 2011

Scjentologia




Andrzej Zwoliński – Scjentologia
(WAM, 2007)

„Pisanie, za które płacą centa od słowa, jest śmieszne. Jeżeli człowiek naprawdę chce zarobić milion dolarów, najlepszym sposobem jest założenie własnej religii”.

Słowa te wypowiedział podrzędny pisarzyna tanich powieścideł science-fiction (na podstawie jednego z nich, „Bitwy o Ziemię”, John Travolta, scjentolog, nakręcił jeden z najgorszych chłamów w historii kina) - dziś znany jako ojciec założyciel Kościoła Scjentologii. Chociaż głosił, że odkrył remedium na wszystkie bolączki świata, w tym pojął sekret samouzdrawiania, sam cierpiał na wiele dolegliwości fizycznych (przeżył m.in. dwa ciężkie zawały, przez lata zażywał psychotropy), a własny syn uważał go za chorego psychicznie. Popełnił bigamię, a w sądzie pozywany był m.in. o bicie i duszenie żony, nakłanianie jej do samobójstwa oraz porwanie własnych dzieci na Kubę. Ten pokiereszowany życiowo człowiek, podający się m.in. za fizyka jądrowego, stworzył jedną z najpotężniejszych i najniebezpieczniejszych sekt świata, której dewizą jest: „Róbcie pieniądze. Wykorzystujcie innych ludzi i nie przebierajcie w środkach”.

Książka to pierwsze polskie obszerne, rzeczowe i klarowne opracowanie na temat sekty – jej doktryny, metod działania, sposobów werbowania i niewolenia własnych członków (pranie mózgu, obozy pracy, tresowanie dzieci,...). Naprawdę warto się z nim zapoznać. Nie ignorujmy tak niebezpiecznych zjawisk tylko dlatego, że zdawać się mogą zupełnie odległymi.

Czyściciel




Paul Cleave – Czyściciel
(KDC, 2011)

Niestety, w powieści o seryjnym zabójcy nie ma tego, na co liczyłam – wciągającego śledztwa, zagadki, ani zaskakującego (rzekomo „przewrotnego”) finału. Jest za to wszystko, co sprawi, że książka dobrze się sprzeda – banalnie prosta forma, nieskomplikowana treść, akcja i brutalność, obowiązkowa polana seksualnym wyuzdaniem.

Gdybym musiała powiedzieć coś dobrego, to chyba to, że jak większość literatury masowej da się to to w sumie jakoś przeczytać. Ale naprawdę nie chcę polecać książki o miażdżeniu jąder. Nie jest bez znaczenia, co czytamy i oglądamy, tak jak nie jest bez znaczenia, czym się żywimy. Dlatego nie polecam.

Z takimi książkami jest dzisiaj tak, jak z horrorami – ja uwielbiam horrory, które straszą. Dzisiaj jednak przeważają horrory zwyczajnie obrzydliwe a nie straszne. Podobnie w książkach brutalność i seks zastępują całe napięcie i suspens. Niestety. Chciałby człowiek niepokojącą „Psychozę”, a ma banalnego „Czyściciela”.

czwartek, 6 października 2011

Głupota w stanie czystym albo: Ameba zamiast mózgu



Hubertus von Schoenebeck – Kocham siebie takim, jakim jestem
(Impuls, 2009)

Są takie książki, których nie trzeba czytać, aby przekonać się o bezdennej głupocie ich autorów. Starczy je przekartkować. Oto jedna z nich.

Książka w skrócie mówi o tym, że sam mam być dla siebie najważniejszy, że jest prawdą tylko to, co ja zechcę uznać za prawdę (!), że nie muszę być odpowiedzialny za nikogo (!) i że szczęście leży w uznaniu samego siebie za pępek świata i swobodzie seksualnej dla wszystkich.

Nie wiem, jaki kolor ma niebo w świecie, w którym przebywa umysł autora, ale taki na przykład pomysł, że człowiek sam z siebie wie, co jest dla niego dobre (a to właśnie usiłuje nam wpoić ta książka), jest tak absurdalny, sprzeczny z wszelką logiką, nauką, doświadczeniem i życiem w ogóle, że nie wiem nawet, z której strony uderzyć w ten idiotyzm.

Prawda jest bowiem taka, że z dziecka nie wyciągnie się nic, czego się uprzednio tam nie włożyło. Dziecko nie powie nam bowiem nawet, co uważa za dobre dla siebie – jak chciałby autor – jeśli nie nauczy się go mówić, tzn. jeśli nie przekaże mu się języka, gramatyki i miliona niezbędnych doświadczeń potrzebnych do wyartykułowania jednego, sensownego zdania. Ba, człowiek nie zacznie nawet chodzić prosto sam z siebie, jeśli nie będzie wzrastać przy chodzących ludziach (patrz: dzieci chowane przez wilki). Inny przykład? Człowiek nigdy sam nie wpadnie na to, by jeść warzywa czy owoce i będzie się całym sobą bronił przed próbowaniem nowych potraw, jeśli rodzice nie przyuczą go do próbowania rozmaitych rzeczy. Tak!

W normalnym świecie dziecko może rozbić sobie głowę o krawędź stołu, oblać się wrzątkiem lub nawet zabić drugie dziecko i siebie samo (przypadkiem albo nie). Ale w świecie autora dzieci są wszechświadome, z gruntu dobre i wolne od złych, egoistycznych pociągów (najwidoczniej nie czytał „Władcy Much”), a do tego najpewniej same z siebie są życzliwe i chętne do dzielenia  się (no to nie wiem, czemu każdy rodzic na planecie Ziemia musi przechodzić przez tę lekcję nauki dzielenia się, przy której nie brak często i łez, i złości, i szarpania).

Już zdania, które możemy znaleźć w przedmowie, potrafią zszokować: „Ja zdecydowałem się przyjść na świat, poprzez tych rodziców, w tym czasie i w moim czasie go opuszczę”.
Aż brak mi słów. Autor najwidoczniej sam zdecydował się narodzić (zaistnieć?) i miał na to wpływ – może więc popełniam błąd, traktując go jak człowieka?

Parę stron dalej czytamy: „Nie istnieją źli ludzie – nie istnieje zło”.
Najwidoczniej moim błędem jest nie tylko traktowanie autora jako człowieka, ale i miejsca, które on opisuje, jako Ziemi.

Dalej znajdujemy takie kwiatki jak:

- „Człowiek jest organizmem godnym zaufania”.
Co ma znaczyć ten bełkot? A pantofelek nie jest organizmem godnym zaufania? Czy nie mogę ufać bakteriom wspomagającym trawienie?

- „Każdy sam tworzy sobie rzeczywistość”.
No dobrze, to czemu potępiać tych, którzy nie wierzą, że Holocaust naprawdę się zdarzył? Ktoś inny uważa, że ziemia jest płaska, a zwierzęta to proste maszyny, które nie znają cierpienia (i można im urywać łapki czy ogony). Ja od dziś nie zamierzam uznawać Układu Słonecznego. No i co?

- „Każdy posiada całkowitą władzę nad sobą samym”.
Niesamowite. Ciekawe, czy autor potrafi przez miesiąc nie pomyśleć ani razu o wielbłądzie, jeśli mu się każe?
Człowiek, panie autorze, nie potrafi panować nawet nad własną świadomością, a cóż dopiero mówić o podświadomości! Tak przy okazji -  wie pan, co to jest "afekt"?

- „Każdy od urodzenia sam odczuwa, co jest dla niego najlepsze”.
Niektórzy od maleńkości odczuwają nieodpartą potrzebę obrywania kota ze skóry albo podpalania czego się da. Niestety, źli ludzie przeszkadzają im się realizować.

­– „Człowiek jest społecznie godny zaufania”.
Ha, ha, ha, ha!

Jedźmy dalej: „Dzisiaj wiemy, że mamy pełne prawo do naszej seksualności i wszystkiego, co z nią związane”.
Otóż jestem przekonana, że ruch walczący o przyznanie pedofilom statusu mniejszości seksualnej bez problemu znajdzie na swą obronę takie przypadki dzieci, które w całej swej szczerości będą bardzo zadowolone z faktu obcowania płciowego z dorosłymi mężczyznami, tak jak zoofil będzie mógł znaleźć potulną i całkowicie poddaną mu i widocznie zadowoloną owcę. Czy to jest powód, by przestać traktować ich jako dewiantów i przyklaskiwać ich pożądaniom?

„Ufam sobie jako przyczynie wszystkich rzeczy”.
Na to pięknie odpowiedział kiedyś Chesterton: „Ci, którzy wierzą w siebie najbardziej, są w zakładach dla umysłowo chorych”.

„Uważam się za centrum Wszechświata”.
... Czy ja naprawdę muszę komentować podobne rzeczy?

„Kocham siebie samego i w mojej miłości własnej ogarniam ciebie i świat jako części mnie”.
Zaczynam podejrzewać, że autor należy do jakiegoś gatunku kosmicznych ameb. W świecie ludzi bowiem kocha się kogoś innego dlatego, że nie jest mną; pomimo tego że nie jest mną, a na pewno nie częścią mnie.

„Moje szczęście może być naturalnie równoznaczne z bólem innych, ale jest to coś, na co ja nie mam już wpływu. (...) Ja czynię jedynie to, co dla mnie najlepsze i co najlepiej potrafię. Kiedy sprawia ci to ból, to jest to z pewnością twoja prawidłowa reakcja – ale to jest twoja reakcja, w najmniejszym stopniu nie dotyczy ona mnie”.
... Czy to jest podręcznik dla socjopatów? Przypomina mi to niektóre ze stwierdzeń Kinseya, który uznał, że pedofilia jest równie dobra i właściwa jak homoseksualizm. Pisał, że nawet jeśli dziecko płacze, krzyczy, wyrywa się i broni, to w gruncie rzeczy nie ma czym się przejmować, bo i tak z pewnością jest mu równie dobrze, jak temu, kto z nim obcuje (zobacz: „Demon Południa”).

Jak większość szarlatanów, autor widzi przyszłą szczęśliwą ludzkość żyjącą w całkowitej i nieskrępowanej wolności seksualnej – bo przecież swobodny i pozbawiony wstydu seks z każdym i wszędzie ma jakąś magiczną moc wysysania z ludzi egoizmu, zachłanności i żądzy (przypominają mi się Ursula LeGuin i LeClezio z ich naiwnymi utopiami)!

No i oczywiście, autor nie byłby prawdziwym pseudomyślicielem, gdyby nie zahaczył jakoś o Biblię i Jezusa – każdy z tych miłujących ludzkość autorów podobnie żenujących podręczników musi bezsprzecznie wiedzieć lepiej od samego Jezusa to, o czym On nauczał. „Ja jestem Prawdą i Życiem” oznacza więc tak naprawdę „jestem centrum wszechświata – jestem prawdą i życiem” w odniesieniu do każdego. Chodzi zatem o dewizę każdego egoistycznego bydlaka, bandyty i zboczeńca.

„Pomysł, jakoby człowiek był zły i niebezpieczny, to bezsens”.
Ciekawe, jak autor wyjaśniłby te wszystkie eksperymenty psychologiczne, w których normalni ludzie zamykani w odosobnieniu stawali się szybko agresywni wobec siebie i tępili jedni drugich? Albo dlaczego dzieci pozbawione wszelkiego nadzoru stają się agresywnymi tyranami a nie życzliwymi aniołkami?

„Punktem odniesienia wszystkich – również naukowych wniosków – jestem ja sam”.
Dlaczego ludzie, którzy głoszą takie brednie, nigdy nie zakwestionują niebezpieczeństwa łykania cyjanku?

„Każdy akt pedagogiczny wyrządza nam krzywdę!”
Nie uczmy dzieci chodzić prosto ani mówić! Ani nie zabraniajmy im wkładać sobie nożyczek w oczy!

„Atomowe zagrożenie odeprze nasza miłość własna”.
... ... ... ... ... ... ... Ratunku!

Dzieci, w których nie ma ni grama egoizmu, miłość własna zapewniająca pokój wszystkim istotom, rzeczywistość, która nie istnieje obiektywnie... Ciekawa musi być ta planeta ameb, z której przysłano nam te książkę.


czwartek, 29 września 2011

Nieznane arcydzieło



Honore de Balzac – Nieznane arcydzieło
(WAB, 2009)

„Miałbym studiować niedoskonały język ludzi, ja, który posiadłem klucz słowa niebiańskiego?”

Na książkę składają się dwa opowiadania Balzaca: „Nieznane arcydzieło” i „Gambara” – oba poruszają wątek przepaści między wizją artystyczną a rzeczywistością. W pierwszym genialny malarz usiłuje zakląć w portrecie, z którym mierzy się od dekady, samo życie. W drugim kompozytor opanowany jest ideą stworzenia arcydzieła o niepojętym wręcz rozmachu.  Obaj potrafią pięknie wyłożyć swe sny, prawić o  czysto technicznej strukturze dzieł, które – dzięki swej formalnej doskonałości - wyrażą wszelkie głębiny ducha, ale rezultatem ich wysiłków jest jedynie bezkształt i chaos. Niezrozumiani geniusze czy godni politowania szaleńcy? – któż zdoła osądzić (zauważmy, że żyjemy w czasach, w których byle chlaśnięcie farbą o płótno może zostać okrzyknięte dziełem arcygenialnym). To opowiadania o bólach tworzenia i o ograniczeniach, jakie stawia przed twórcą świat – o zatraceniu się w wizji, która jest zbyt piękna, zbyt wspaniała, by móc ją porzucić.

Szczególnie ciekawy jest pewien wątek pierwszego opowiadania, który przedstawia oglądanie nagiej modelki przez malarza jako swoisty akt seksualny – pozowanie komu innemu niż własnemu kochankowi jest tu zdradą, nierządem. Zdradą malarza jest zaś patrzenie na portrety innych kobiet.

Intrygujące, choć przyznam, że o wiele przyjemniej czytało mi się „Stracone złudzenia”.

wtorek, 27 września 2011

Malarz cieni



Esteban Martin – Malarz Cieni
(Albatros, Warszawa 2010)

Ta notka będzie krótka z prostego powodu – książka jest tak niepojęcie licha, że szkoda poświęcać jej jakąkolwiek uwagę. Sam pomysł fabuły – Picasso spotyka Kubę Rozpruwacza – już nasuwa przypuszczenia, że będzie to banalne powieścidło. Mimo wszystko nie spodziewałam się jednak podobnej literackiej miernoty. Trywialne prasowe notki albo nawet sprawozdania z zebrań kółek gospodyń wiejskich są pisane z większą werwą, wyczuciem, stylem i wyobraźnią niż ten gniot.

Dno i pięć metrów mułu.


P.S. Zastanawiało mnie, co za niedorzecznie niewyrobiony literacko wydawca zdecydowałby się wydać coś podobnego. Okładka zdradza ten sekret: autor ma własne wydawnictwo.

Jasność, jasność, jasność



Guy de Maupassant – Naszyjnik i inne opowiadania
(Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2005)

Guy de Maupassant – Wybór opowiadań
(Siedmioróg, Wrocław 1997)

Guy de Maupassant – Nowele wybrane
(Czytelnik, Warszawa 1955)

Guy de Maupassant – „Maupassant Original Short Stories (180), Complete” vol.1,2
(Project Gutenberg)

Klasyki to książki, którym trudno coś zarzucić, ale które czyta się raczej z jakiegoś bardziej lub mniej sprecyzowanego obowiązku; to utwory otoczone specyficzną czcią, która powstrzymuje nas od wypowiadania o nich niepochlebnych opinii i przyznawania się do tego, że zwyczajnie się nam one nie podobały (Precz z „Nocami i dniami”!). Są jednak takie klasyki, których czytanie sprawia autentyczną przyjemność, a do nich należą właśnie opowiadania i nowele Guya de Maupassanta.

Choć autorowi zarzucano często płyciznę intelektualną i artystyczną łatwiznę, choć jego opowiadania są tak nieskomplikowane zarówno w konstrukcji, języku i samej treści, a zwieńczenia historii przewidywalne, osiągnął on prawdziwy kunszt w tej głęboko przemyślanej i poskromionej prostocie, doskonale opanowując jej niby banalną, a w rzeczywistości trudną do ciekawego i oryginalnego przedstawienia istotę.

Zapewne wielu by mnie wyśmiało, ale doprawdy nie rozumiem, dlaczego to Hemingway uważany jest za arcymistrza opowiadań. Prawda, mogę zrozumieć, że przyciągały one czytelników właśnie ową męską, nawet szorstką prostotą (tak w treści, jak i w formie), ale muszę przyznać, że osobiście potrafię szczerze docenić ledwie ze trzy czy cztery jego teksty, natomiast lwia część jego opowiadań jest dla mnie co najwyżej poprawna technicznie. Zwłaszcza „Oczekiwanie” zapamiętałam jako historię, która pozostawia po sobie wrażenie czegoś w rodzaju szkicu -  czułam, że można by skomponować ją o wiele lepiej. 

Tego wrażenia nie uświadczyłam NIGDY przy lekturze de Maupassanta. Głęboki humanizm jego opowiadań, mimo nierzadko skrajnego pesymizmu, perfekcja stylu, a przede wszystkim jasność, jasność, jasność – jak pisał o jego zaletach Anatol France – czynią z niego twórcę pereł: prawdziwych klejnotów nowelistyki. Tak właśnie powinny wyglądać dobre krótkie formy!

Po trzykroć: polecam!














***

A jeśli ktoś ma ochotę na więcej prawdziwie dobrych opowiadań, powinien skierować uwagę na utwory Czechowa. Doradzam jednak od razu sięgnąć po gruby zbiór, a nie po cieniutkie książeczki, które – ku memu zdziwieniu – zdają się prezentować tylko najmniej dowcipne, najmniej błyskotliwe i najmniej porywające teksty (te są rzekomo najbardziej znane).

(Dygresja: Kiedy czytałam podobny zbiorek, zaczęłam od opowiadania „Końskie nazwisko”. Jego bohater usiłuje przypomnieć sobie godność pewnego człowieka. Pamięta jedynie, że miała ona coś wspólnego z koniem. Moją najpierwszą myślą był: „owies”. Bohater wpadł na to dopiero pod sam koniec historii. On i nikt poza tym. Czyżby podobne skojarzenie było aż tak nielogiczne?)

Na świetnym serwisie Wolne Lektury można znaleźć parę darmowych opowiadań Czechowa (do czytania online lub np. w pdf-ie). Od siebie polecam sprawdzić „Żarcik” – to jedno z moich ulubionych.

Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz



Lisa See – Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz
(Świat Książki, Warszawa 2005)

Początkowo nie chciałam pisać notki o „Kwiecie Śniegu...”, ponieważ stan ducha, w którym czytałam tę książkę, sprawiał, że nic a nic nie obchodziła mnie jej treść (przyznaję, że mogło się na to również nałożyć znużenie fragmentami „Miłości Peonii”). Przecież jednak – powiedziałam sobie – jestem w stanie powiedzieć, czy coś jest dobrze wykonane, czy źle, nie włączając w to uczuć, dlatego też skupię się na technicznej stronie książki.

Pod tym względem jest to typowy bestseller – łatwy język, gładki styl i nieskomplikowana fabuła. Na pewno nie jest to wysublimowana powieść historyczna w stylu Sienkiewicza (a przecież on też tworzył literaturę masową!), lecz czytadło na wieczór (mimo wszystko lepsze niż suche, smętne i pozbawione polotu historyczne powieści Cornwella). Czuć, że dałoby się to napisać lepiej, zmyślniej, dodać nieco fantazji do opisów i samego języka, nadać mu choć trochę posmaku egzotyki... Ale typowy czytelnik bestsellerów będzie zachwycony.

Lepszy „Kwiat...” czy „MiłośćPeonii”? Nie dam rady ocenić – obie bowiem traktuję w kategorii „można przeczytać”. Z „Miłości...” dowiemy się więcej o obyczajach i wierzeniach dawnych Chińczyków, ale „Kwiat...” spodoba się bardziej tym, którzy nie lubią nadnaturalnych zdarzeń w fabule.

Lubisz czytać, ale ciężko Ci znaleźć coś naprawdę zajmującego? Powieści Lisy See pomogą uśmierzyć głód dobrej książki na dwa, trzy wieczory.

6/10

czwartek, 22 września 2011

Nie-ludzki Bóg



Paweł Lisicki – Nie-ludzki Bóg. Eseje.
(Fronda, Warszawa 2007)

„Oczywiście całe to wnioskowanie nie może prowadzić do twierdzenia, że każdy ateista jest zboczeńcem, tylko raczej do powiedzenia, jeśli posłużyć się językiem de Sade’a, że żaden ateista nie potrafi wyjaśnić, dlaczego nim nie jest”.

Ponieważ nie istnieje dla człowieka ważniejsze pytanie niż to o istnienie Boga, autor esejów stara się w głównej mierze sprawdzić, jakie odpowiedzi możemy znaleźć w literaturze. Opisując dzieła Herberta, Leśmiana, Kundery, Prousta czy Miłosza, wskazuje w nich na obecność lub brak Stwórcy i przedstawia wynikającego z tego konsekwencje (niezwykle ciekawym wydaje mi się zestawienie w jednym eseju Dantego i Leśmiana). Zaczyna całość celnym „Mrocznym dziedzictwem Oświecenia” (dlaczego przemilczamy de Sade’a, uczymy o Rousseau, skoro tylko ten pierwszy był logiczny i konsekwentny?), przedstawiając źródła lęku i niemocy trawiących dzisiejszą mentalność, a kończy rozważaniem o miłości i namiętności (czemu w istocie służyła śmierć Tristana i Izoldy?).

Warto!

sobota, 17 września 2011

Aspekty buddyzmu



Henri de Lubac – Aspekty buddyzmu
(Znak, Kraków 1995)


„Pierwszy rodzaj litości ma za przedmiot istoty cierpiące; to sattwa-alambana-karuna, litość pospolita, niskiego lotu, splamiona grubym błędem przekonania o realności istot żywych”.

Wspaniale, że istnieją aukcje internetowe – i wspaniale, że korzystają z nich antykwariaty. Dzięki temu mogłam powiększyć moją z wolna rosnącą kolekcję książek traktujących o buddyzmie o dzieło de Lubaca.

„Aspekty...” składają się z trzech niezwykle zajmujących szkiców, z których najciekawiej prezentuje się pierwszy o tytule: „Buddyjska miłość”. Jeśli ktokolwiek w jakikolwiek sposób łudzi się, że można utożsamiać tę „miłość” z chrześcijańską miłością bliźniego, powinien co rychlej przeczytać ów rozdział ujmujący rzecz zwięźle, rzeczowo i klarownie (polecałabym go zwłaszcza paru autorom książek o buddyzmie właśnie!). Autor słusznie zauważył, że Budda uczył o miłości tylko uczniów pozostających na najniższym szczeblu poznania. Tych będących najbliżej „prawdy” miłość dotyczyć nie może.

W tym samym szkicu znajdziemy również dobitne podsumowanie buddyjskich „przypowieści”, nad którymi zbyt chętnie roztkliwiają się miłośnicy Wschodu, przekonani o wyższości mentalności buddyjskiej, która pochyla się nad cierpieniem, nad mentalnością chrześcijańską, która pochyla się nad osobą.

Polecam!

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Król Bólu i pasikonik



Jacek Dukaj - Król Bólu
(Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010)

„Król Bólu” to zbiór ośmiu powieści Jacka Dukaja. Przeczytałam jedną. I przeszła mi wszelka ochota na pozostałe.

Opis na okładce głosi, że zamieszczone w zbiorze utwory Dukaja przekraczają „granice wyobraźni i człowieczeństwa”. Chciałoby się dodać: „tudzież leczą liszaj, raka oraz łagodnie przeczyszczają, nie przerywając snu”. Mam nadzieję, że mało kto nabierze się na to, że: „Dukaj jak zawsze oczarowuje: pomysłem, rozmachem kreacji, nowatorską formą, kompozycyjną precyzją i pytaniami, których postawienie nie przyszłoby nam do głowy”.

„Nowatorska forma” ma zapewne oznaczać nieposkromioną schematyczność, zaś „kompozycyjna precyzja” fatalną narrację i ogólną przysadzistość konstrukcyjną (zbyt wiele wymyślnych zdań splątanych w niewyrazistą i niezgrabną całość), przez którą dokopywanie się do pomysłu leżącego pod grubymi warstwami nijakiego, żmudnego stylu, nieciekawych, enigmatycznych opisów i całymi zwałami niezrozumiałych terminów przypomina istną harówkę. Czytanie tak mnie znużyło, że nie zwróciłam uwagi na żadne zadane przez autora pytania, za to ja miałabym jedno do niego: „Panie, po co tak udziwniać?!”.

Przyznaję, że znam Dukaja tylko z takiej sobie „Katedry” i „Króla Bólu i pasikonika”. Te dwa teksty wystarczyły jednak, by dogłębnie doświadczyć pewnej schematyczności, męczącej ciężkości formy i ogólnej sztywności kompozycyjnej, czego potwierdzenie znalazłam w paru recenzjach fanów (!) jego twórczości.

Dukaj wprowadza (z recenzji innych wychodzi, że w znamienitej większości swych tekstów) całą masę słów i terminów, z których czytelnik nic nie rozumie i które go mentalnie ogłuszają, a które to wyjaśniają się z czasem... albo i nie. Sam pomysł nie jest zły, ale wykonanie fatalne. I powtarzane (najwidoczniej) bez ustanku. To pierwszy zarzut. Drugi dotyczy treści - mamy tu zbytnie popuszczanie wodzów fantazji i ignorowanie reguł prawdopodobieństwa. O co mi chodzi? O to, że w science fiction powinno być może niekoniecznie więcej science niż fiction, ale przynajmniej ta naukowa otoczka powinna nam uwiarygodnić do pewnego stopnia historię, na tyle, abyśmy mogli przyjąć reguły i logikę przedstawionego świata i nie doświadczać w niej wewnętrznych zgrzytów. Dukaj natomiast tworzy sobie jakiś własny obraz świata przyszłej ludzkości, kompletnie ignorując pewne fakty i wymiary życia, tak psychicznego, jak i fizycznego, których mu się nie chciało przemyśleć. Nie chcę tu zdradzać szczegółów fabularnych i rozbierać powieści na części, ale podczas jej czytania przypomniał mi się film „Conan Barbarzyńca”, gdzie młody chłopak zostaje przykuty do wielkiego koła na pustyni, które musi obracać przez jakieś dwie dekady, natomiast kiedy wreszcie zostaje uwolniony, nie tylko nie ma pomieszanych zmysłów, ale... potrafi władać mieczem i walczyć! Dukaj prezentuje identyczną ignorancję pewnych faktów, nie zagłębiając się zbytnio w prawdopodobieństwo zdarzeń, za to chętnie mędrkując w roli narratora na temat związków międzyludzkich, rzucając pytania w stylu: „Jak bardzo jesteś w stanie zbliżyć się do drugiego człowieka? Wejdziesz mu do głowy?”.

Trzeci zarzut dotyczy samej formy. Dość powiedzieć, że nawet sami fani Dukaja przyznają, że nad jego książkami trzeba się napocić i namęczyć. Różnica między mną i nimi polega na tym, że oni widzą w tym jakąś wartość i (najwyraźniej) pozbawieni są poczucia traconego czasu. Jeżeli bowiem mam znosić nieciekawą, suchą i bardzo niewygodną w odbiorze formę, aby jedynie dotrzeć do samego pomysłu, to znaczy, że Dukaj nie dorasta P.K. Dickowi do pięt – jego też czytało się tylko dla pomysłów, ale prostota, lekkość i pewna naiwna szczerość formy czyniła lekturę przyjemnością.

Ogólnie, pomijając ignorancję autora na pewne aspekty przedstawionej historii, najgorsza wydaje się właśnie forma – nieumiejętnie prowadzona kompozycja, wyjątkowo słaba narracja, niezdolność do przykucia uwagi czytelnika, a jedynie nieskończone wprawianie go w konfuzję i zakłopotanie, poprzez rzucanie w twarz nic nie mówiącymi terminami i neologizmami.

Na osobną uwagę zasługują totalnie nieudolne dialogi pozbawione wszelkich opisów – wiemy, co postać mówi, ale nie mamy pojęcia, jak to mówi, jak reaguje, co wyraża poprzez swe słowa, zaś same wypowiedzi są... tak nieciekawe, jak to tylko możliwe.

Co do fabuły „Króla Bólu i pasikonika” to zdaje mi się, że Dukaj napotkał na ten sam problem, co w „Katedrze” – miał jakiś pomysł, który koniecznie chciał rozbudować i przesycić jakąś filozoficzną głębią (albo jakąkolwiek „głębią” w ogóle). A wyszło z tego tyle, że czytelnik może się poważnie zastanawiać nad tym, czy autor w ogóle panuje w jakikolwiek sposób nad własną konstrukcją, bo redaktor na pewno zdaje się tego nie ogarniać (przypuszczam, że boi przyznać, że nie ma – tak jak znamienita większość czytelników – pojęcia o tym, co właściwie czyta).

Ja dziękuję, mam już dosyć. Nie polecam.

piątek, 26 sierpnia 2011

Stracone złudzenia



Honore de Balzac – Stracone złudzenia. Wielki człowiek z prowincji w Paryżu
(Czytelnik, Warszawa 1957)

Trudno w to uwierzyć, ale i dziś nawet w największych miastach znajdzie się niemało takich, dla których to, co wydrukowane, jest tożsame z tym, co prawdziwe (bo w innym wypadku by tego nie wydano!).

Opierając się na własnych doświadczeniach, Balzac opisał w „Wielkim człowieku...” swą wizję człowieka pióra, który może zachować ideały, ale żyć w ubóstwie i lokować swe nadzieje jedynie w wytrwałości i żmudnej pracy, albo zrobić karierę, co wymusza jednak zgodę na oportunizm, a co w rezultacie prowadzi głównego bohatera do rychłego upadku.

Ta część „Straconych złudzeń” (na którą w sumie składają się trzy powieści) uznawana jest przez wielu za najlepszy utwór z całej serii „Komedii ludzkiej”. Mogę jedynie powiedzieć, że czyta się ją z wielką przyjemnością: piękny, staranny styl Balzaca, jego dowcip, zmysł obserwacji, obnażanie moralnej zgnilizny, jaka toczy środowisko dziennikarskie, sprawiają, że trudno się oderwać od lektury.

Gorąco polecam!

środa, 24 sierpnia 2011

Reinkarnacja i wędrówka dusz



Andrzej Zwoliński – Reinkarnacja i wędrówka dusz
(Petrus, Kraków 2008)

„Apersonalizm i bierność, będąca konsekwencją przyjęcia teorii reinkarnacji, wiążą się także z jej antydemokratycznością”.

„Teoria reinkarnacji odrzuca w konsekwencji personalizm, a wprowadza kolektywizm”.

Mało jest w języku polskim opracowań dotyczących problemu reinkarnacji i związanych z nią zagrożeń. Większość ludzi na Zachodzie jest skłonna równie beztrosko jak Tina Turner uwierzyć, że była królami i królowymi Egiptu i nie przejmuje się całą filozofią, doktryną i dogmatami, które przyjmuje się razem z wiarą w reinkarnację.

Większości ludzi nie przyjdzie nawet na myśl, że wiara w reinkarnację i prawo karmy godzi głęboko w samą podstawę godności ludzkiej, obdzierając człowieka z jego absolutnej i niepowtarzalnej wyjątkowości. Nie pojmują, że wiara ta redukuje umysł ludzki do granic nieistotności, a płeć i ciało w ogóle przyrównuje ledwie do odzienia, które – niestety! – trzeba nosić, ale które samo w sobie nic nie znaczy. Tym samym ludziom nie przyjdzie nigdy na myśl, że – zgodnie z prawem karmy – ludzie dzielą się na lepszych i gorszych, zależnie od stopnia wcielenia, na jakim się znajdują, a dziecko z rakiem samo jest sobie winne swych cierpień, bo z pewnością nielicho nagrzeszyło w poprzednim wcieleniu. Nie pomyślą też nawet, że choć reinkarnacja promuje samą siebie jako drogę samozbawienia, to w ostateczności nie istnieje „ja”, które może zbawienie osiągnąć a jedynie totalna jedność wszystkiego (dosłownie: wszystkiego!) ze wszystkim - Jednia wobec której ani człowiek (i człowieczeństwo w ogóle), ani prawda, ani historia nie mają żadnego znaczenia.

Nie uważam książki Zwolińskiego za najlepsze czy najwybitniejsze opracowanie tematu, natomiast – jak słusznie on sam stwierdza – brak nam takich pozycji i dlatego warto z nią się zapoznać. Szczególnej uwadze polecam rozdział "Społeczne konsekwencje przyjęcia reinkarnacji". Dobra książka.

niedziela, 21 sierpnia 2011

501 wielkich pisarzy





501 wielkich pisarzy
(MWK, 2009)

Bardzo rozczarowujący leksykon niezwykle pobieżnie prezentujący sylwetki sławnych pisarzy. Piszę sławnych, bo trudno tu mówić o wielkości takiego choćby Stephena Kinga (chociaż cieszy mnie, że wymieniono Lovecrafta). Lepiej byłoby powyrzucać zbędne duże fotografie i ilustracje i poświęcić tak odzyskane miejsce na napisanie czegoś ponad te mdłe notki, za które wydawca życzy sobie 69 złotych.

Nie polecam!

wtorek, 16 sierpnia 2011

Zbrodnia Sylwestra Bonnard



Anatol France - Zbrodnia Sylwestra Bonnard
(Zielona Sowa, Kraków 2005)

„Kto mało żyje, mało się zmienia, a prawie nie jest życiem trawienie dni nad starymi tekstami”.

„Zbrodnia Sylwestra Bonnard” to utwór, dla którego trudno znaleźć lepsze określenie niż trywialne: „uroczy”. Historia staruszka filologa, który, parafrazując jego własne słowa, tyle wie o świecie i życiu, ile wyczytał ze starych ksiąg, urzeka nie fabułą, ale atmosferą, która z niej emanuje – mamy tu sączący się nieśpiesznie spokój z „grodu książek”, samotne, ciche, kontemplacyjne życie bibliofila, który podsumowuje je słowami: „Dla mnie na świecie istnieją tylko słowa, tak dalece jestem filologiem! Każdy na swój sposób marzy o życiu. Ja sen życia przemarzyłem w mojej bibliotece i gdy nadejdzie pora pożegnać się z tym światem, oby Bóg zabrał mnie z mojej drabinki, sprzed półek zapełnionymi książkami!”. Dobrotliwa, prostoduszna aura tego skrytego, cichego życia, a także głęboki humanizm tej w gruncie rzeczy banalnie prostej książki działają uspokajająco na zmysły i koją serce. Starość jest tu niemal ufizycznieniem łagodności – pokorną zgodą przyjętą z uśmiechem kogoś, kto nauczył się cierpieć, a taki – jak poucza nas Sylwester Bonnard – cierpi mniej.

Powieść tę można by niemal nazwać kontemplacją prowadzoną u schyłku życia (historia przedstawiona jest w formie pamiętnika), w której nie brak uśmiechu i celnych spostrzeżeń. Bonnard mówi nam: "Jest się na świecie po to, żeby cieszyć się dobrem i pięknem", a „człowiek stworzony jest raczej do spożywania lodów niż do odszukiwania starych tekstów”.

Polecam!


---

Nie tak dawno czytałam „Fechtmistrza”, którego popełnił Arturo Perez-Reverte. W nim też mamy do czynienia ze starzejącym się samotnikiem żyjącym w swym własnym świecie. Ale „Fechtmistrz” to książka nudna i banalna – ma się do „Zbrodni Sylwestra Bonnard” jak tania ulotka do pięknie oprawionej księgi. Nie polecam.

piątek, 12 sierpnia 2011

Kobieta trzydziestoletnia



Honoré de Balzac – Kobieta trzydziestoletnia
(CIL Polska-Kolekcje, Warszawa 2000)

„Kobieta trzydziestoletnia daje wszystko, a młoda dziewczyna, pod groźbą zagłady, nie może dać nic”.

Książka ta była swego rodzaju rewolucją: po pierwsze obdzierała miłość, namiętność i samo życie kobiety z nimbu nieokreślonej wiekiem młodości i dziewictwa (bohaterka powieści zawsze była młoda, świeża i piękna), po drugie – pokazywała, że życie kobiety nie gaśnie wraz z wyjściem za mąż, a dopiero zaczyna się (powieści zwykle kończyły się na ślubie pary bohaterów i nie zajmowały się problemem udręk małżeństwa, czyli samej codzienności zjawisk i całej związanej z nią grozy - Balzac jako pierwszy zajął się tym problemem w "Fizjologii małżeństwa"), po trzecie – ukazywała głębię emocjonalną kobiety dojrzałej, obarczonej cierpieniami, których młoda dziewczyna nie może nawet przeczuwać, po czwarte – była głosem opowiadającym się za wyzwoleniem kobiet w społeczeństwie, które z małżeństwa uczyniło legalną prostytucję a z kobiety niewolnicę, pozostawiając jej tylko obowiązki, nieme cierpienia bądź hańbę.

Ona go kocha, ale on okazuje się być niewartym uczucia bufonem. Ona usycha z rozczarowania, on ją zdradza. Ona poznaje kogoś, kto kocha ją z całą szczerością i szacunkiem, których pragnęła, ale mimo pogardy nie potrafi zdradzić męża i zamyka się w swoim egoistycznym, wyniszczającym cierpieniu. 

Przyznaję, że to nie fabuła (choć wcale ciekawa) sprawiała mi przyjemność z lektury powieści a jej kwiecisty, elegancki język (język był przyczyną tego, że przeczytałam kiedyś wybór opowiadań Iwaszkiewicza) – rozbudowane zdania, porównania i zwroty można bowiem smakować jak wyborną, aromatyczną herbatę. Przy czym na taką literaturę, jak i na specyficzną herbatę do smakowania (nie do pobudzenia siebie o poranku) trzeba mieć i nastrój, i chęć. W przeciwnym razie nie doceni się walorów podobnego dzieła, a odczuje jedynie znużenie.

Przyznam, że nie rozumiem uwagi czytelniczki, która napisała o głównej bohaterce: „Jej zachowanie [apatyczność, rezygnacja] jest denerwujące, ponieważ stan taki trwa niemal przez całą powieść”. Cóż, gdyby nie było takich bohaterów (a jest ich niemało), nie powstałby nigdy termin „bohater dynamiczny” dla odróżnienia postaci wyraźnie odmiennych od tego typu. To, że bohater się nie przeobraża, to w dobrej powieści zamiar rzutujący na styl opowiadania historii – pozornie tylko w życiu głównej bohaterki nie dzieje się nic, ale przecież ona cierpi, a to cierpienie, mimowolnie pielęgnowane i podsycane, przekłada się na bogactwo emocji, myśli (często sprzecznych), nieogarniętych uczuć, które mogą wybuchnąć (scena z księdzem, gdzie niesamowicie ułożona, poświęcająca się dla męża męczennica dochowująca wierności nie waha się prosto z mostu wykrzyczeć nagle słów o legalnej prostytucji czy o zniweczonej miłości macierzyńskiej), a które Balzac stara się wszak opisać (a to o wiele trudniejsze niż napisanie powieści akcji!). Ale być może ten, kto nigdy nie zaznał prawdziwej apatii i swego rodzaju rezygnacji, poczucia bezsensu, nie może zrozumieć podobnej postaci (domyślam się, że dla czytelniczki egoizm cierpienia i dotkliwie bolesna utrata złudzeń, przez którą życie popada w stagnację, to jedynie abstrakcje – denerwują ją, bo ich nie pojmuje). Mało kto ma cierpliwość do cierpiących, którzy uginają się pod ciężarem bólu – być może przekłada się to również na brak cierpliwości do książek traktujących o długotrwałym cierpieniu w ogóle.

Polecam!

wtorek, 9 sierpnia 2011

Wielkie religie Wschodu



Andrzej Zwoliński – Wielkie religie Wschodu
(Petrus, 2008)

Dobra, zajmująca pozycja dla wszystkich interesujących się myślą i bogactwem duchowym Wschodu. Przestrzec jednak należy, że nie omawia ona i nie opisuje poszczególnych religii i wiar od podstaw, a jedynie nakreśla ich główną treść, dlatego osoby, które nie mają absolutnie żadnej wiedzy o buddyzmie i hinduizmie powinny zacząć od innych lektur, wprowadzających w problematykę przedmiotu. Inaczej zgubią się bardzo szybko, bo autor założył pewną podstawową znajomość tematu i  nie traci czasu na omawianie krok po kroku doktryny iluzoryczności świata (maya) czy znaczenia awatarów. Nie jest to jednak w żadnym razie dogłębna analiza filozofii i religii Wschodu, raczej nakreślenie tematyki: wymienienie szkół i odmian danej doktryny, ze szczególnym wyróżnieniem sekt buddyjskich i hinduistycznych, zwłaszcza tych działających na Zachodzie, a także – co bardzo ważne – przestrzeżenie przed technikami, które pod przykrywką niewinnych treningów fizycznych i psychicznych wprowadzają ludzi w szalenie niebezpieczne rejony ezoteryki i najprawdziwszego okultyzmu. Techniki te to m.in.: joga, medytacja, treningi psychotechniczne, ale także sztuki walki, medycyna niekonwencjonalna (np. homeopatia, irydologia), ekologia, ruch obrony zwierząt i wegetarianizm(!).

Przeczytałam już sporą ilość książek o religiach i filozofii Wschodu (m.in. pozycje napisane przez słynnych mistrzów zen jak Suzuki czy Dogen), dlatego cieszę się, mogąc dołączyć i tę do mojej skromnej kolekcji. To ciekawa pozycja, ale podkreślam raz jeszcze – trzeba mieć już jakieś pojęcie o bogatej problematyce zagadnienia zanim się po nią sięgnie.

Wadą książki jest brak bibliografii – mamy tylko liczne przypisy. Mylący jest opis na okładce, który sugeruje wprowadzenie do przedmiotu oraz omówienie islamu, którego tu brak.

Dwa zbiorki esejów

Dzisiaj krótko o dwóch zbiorkach esejów: pierwszy jest zasadniczo nikomu do niczego nie potrzebny, drugi wręcz przeciwnie.



Anne Fadiman – Ex libris: wyznania czytelnika
(Znak, Kraków 2010)

Zbiór mniej lub bardziej autobiograficznych, przeintelektualizowanych wynurzeń autorki wywodzącej się z rodziny owładniętej istną manią przerastającą zwykłą bibliofilię. Można to podsumować jako nieco snobistyczne wspomnienia/przemyślenia wszystko wiedzącej i bardzo zadowolonej z siebie amerykańskiej feministki. Estetycznie wydana nuda w czystej formie. Nic godnego uwagi.



Grzegorz Górny – Między Matriksem a krucyfiksem
(W drodze, 2010)

O Grzegorzu Górnym już pisałam, że nie ma talentów eseistycznych Chestertona – nie znajdziemy u niego ani ciekawego stylu (pisze najprościej jak się da), pomysłowości, poczucia humoru, nie tworzy on zaskakujących puent tudzież nie rozpisuje się o paradoksach. Pisze jednak o rzeczach tak ważnych i mało znanych, że nie powinno się beztrosko omijać jego książek. Nie jest on wybitnym eseistą, ale pochwały godnym dziennikarzem – jednym z nielicznych, którzy zwracają uwagę na to, co istotne, a dla którego liczy się to, o czym reszta mediów zdała się z dawna zapomnieć: dążenie do prawdy. Jest to przykład pisania, w którym nic poza tą prawdą zdaje się nie liczyć, zatem nie ma co poszukiwać innych słów niż te najprostsze (nie znaczy to, że w dzieleniu się faktami brak tu osobistych refleksji). I takie pisanie – co może kogoś zaskoczyć – ma też swoją wadę: powoduje, że zbiorek chłonie się zbyt szybko, bo trudno się od niego oderwać.

Nie tak dobre jak „DemonPołudnia”, ale... niezwykle potrzebne.

sobota, 30 lipca 2011

Kłamstwo Bastylii



Andrzej Cisek - Kłamstwo Bastylii : szkice o wydarzeniach i ludziach Wielkiej Rewolucji Francuskiej
(Finna, Gdańsk 2006)

Większość ludzi kojarzy Marata z nieszczęsnym męczennikiem ze wspaniałego obrazu Davida i nie widzi w nim tego, kim naprawdę był – pokrytego wrzodami psychopaty. Większość ludzi patrząc na pompatyczne obchody dnia zdobycia Bastylii, nie zadaje sobie pytania, co też właściwie ci Francuzi świętują: nie wiedzą bowiem nawet tyle, że uwolnienie więźniów tej słynnej twierdzy oznaczało wypuszczenie na wolność jakichś siedmiu osób (w tym dwóch wariatów i jednego zboczeńca), a zburzenia fortu nie dokonał lud tylko pewien cwaniaczek z własną ekipą budowlaną, który nieźle się na tym obłowił. Nikt dziś nie wytyka Francuzom, że świętują dzień kłamstwa i obłudy – Rewolucja nie przyniosła ani braterstwa, ani wolności, a jedynie równość objawiającą się w masowym mordowaniu ludzi niezależnie od stanu, przekonań i płci (warto dodać, że kobiety mały prawo jedynie umrzeć razem z mężczyznami, ale praw politycznych zawsze im odmawiano). Rewolucja miała w zamyśle obalić stany panujące, ale przecież fakty jasno wskazują, że 60% jej ofiar stanowiło chłopstwo. Co więc świętują Francuzi? Rządy Terroru, które – jak słusznie zauważa autor – wyprzedzają jedynie w czasie, ale nie w swym zwyrodnieniu dokonania bolszewików?

Przeraża fakt, jak bardzo potrzebne są nam takie książki. I jak wielka jest siła kłamstw historii.

Moje jedyne uwagi dotyczą braku rzetelnej korekty (nikt z resztą nie podpisał się pod nią). W zeszłym roku książkę wydała na nowo Fronda, ale nie wiem, jakie zmiany czy też poprawki w niej zawarto. Wiem tylko, że będę musiała ją kupić i włączyć do zbiorów mojej skromnej biblioteki.

Warto!