środa, 15 sierpnia 2012

Szepty zmarłych



Simon Beckett – Szepty zmarłych
(Amber, Warszawa 2011)

Kiedy zdecydowałam się wreszcie sięgnąć po thrillery medyczne i temu podobne bestsellerowe sensacje, starałam się mimo wszystko znaleźć jakieś pozytywne strony sztampowych, schematycznych, często niepotrzebnie rozwleczonych historii. Jednak chyba czas w ogóle przestać wspominać o podobnych książkach, bo ile razy mogę napisać: „można przeczytać, na szczęście – nie trzeba” albo: „jeśli już naprawdę nie macie nic innego do czytania w autobusie”... Naprawdę – byłoby zbyt wiele takich notek.

Seryjny morderca kontra patolog sądowy. Papierowe postaci, zupełnie bezpłciowy główny bohater, naciągana, schematyczna fabuła i boleśnie przewidywalne zagrania. Wiemy, kto zginie, a kto NA PEWNO przeżyje – wiemy także, gdzie pojawiają się zmyłki i jakiego będą one rodzaju. Tożsamość zabójcy jest tak zaskakująca, jak wschód słońca na wschodzie, a czytelnik oswojony z gatunkiem już przy opisie pierwszego miejsca zbrodni będzie umiał odpowiedzieć na każde pytanie, nad którym bohaterowie będą się głowić jeszcze przez wiele stron. Do tego banalnie prosty język do szybkiego wchłonięcia ogólnej nijakości. Faktycznie, bestseller.

piątek, 3 sierpnia 2012

Trylogia kosmiczna


„Gdyby atak był gwałtowniejszy, łatwiej byłoby mu się opierać, ale niesamowite połączenie złośliwości i jakby zdziecinnienia zbijało go z tropu i niemal paraliżowało. Był w pewnym sensie przygotowany na pokusy, bluźnierstwa, na jakąś kanonadę grozy i potworności, ale nie na te drobne, niezmordowane dokuczanie godne nieznośnego przedszkolaka. Godziny mijały i czuł, iż żadna prawdziwa groza nie byłaby tak dręcząca, jak narastające w nim przekonanie, że ta istota jest według wszelkich ludzkich pojęć jakby przenicowana na lewą stronę: serce ma na wierzchu, a we wnętrzu jakąś powierzchowną płytkość”.



C.S. Lewis – Trylogia kosmiczna
(Media Rodzina, Poznań 2009)

Nieodmiennie zdumiewa mnie, jak duża liczba osób nie zdaje sobie sprawy, że Aslan z Narnii ma przedstawiać Jezusa Chrystusa. Owszem, przy pierwszym tomie można mieć jeszcze wątpliwości, ale w jednej z kolejnych części Aslan zmienia się w baranka i karmi dzieci rybami. Trudno to uznać za arcysubtelny symbol!

Tak jak Narnia powstała dla dzieci, tak „Trylogia kosmiczna”, czyli cykl trzech powieści o przygodach filologa Ransoma (Z milczącej planety, Perelandra, Ta straszna siła), powstała z  myślą o przemycaniu teologii w opowieściach fantastycznych dla dorosłych. Lewis napisał kiedyś, że dowolną jej ilość „można teraz przemycić do ludzkich umysłów pod płaszczykiem fikcji literackiej, a ludzie nawet nie będą zdawać sobie z tego sprawy”. Co prawda – trzeba przyznać – czynił to subtelnie jedynie w powieści otwierającej cykl, gdzie bohater (podobno wzorowany na Tolkienie, który był wielkim przyjacielem Lewisa) zostaje uprowadzony na Malakandrę (Marsa). Tam dowiaduje się, że wszechświat zamieszkują inne inteligentne istoty na różnych poziomach istnienia, a Ziemia jest w pewnym sensie wyjątkiem w Polu Arbola (Układzie Słonecznym), ponieważ znajduje się ona jakby w stanie kwarantanny. W „Perelandrze” nie ma już wahania, co do tożsamości pewnych bytów – jest to bowiem historia kuszenia pramatki Wenus na wzór ziemskiej Ewy. W trzeciej części trylogii dochodzi do walki z niebezpieczną i odrażającą organizacją, która usiłuje przeobrazić Ziemię w „nowy, wspaniały świat”, a której przeciwstawić się muszą... Pendragon i legendarny Merlin.

Obawiam się, że nie potrafię należycie docenić tej trylogii – poza paroma intrygującymi miejscami (np. pomysł z pływającymi wyspami i problem ze „stałością” lądu, dobre uchwycenie idiotycznie dziecinnej napastliwości szatana, „zimne małżeństwa”, ...), dla których warto po nią sięgnąć, zostawiła ona we mnie uczucie zawodu. Możliwe, że miałam zbyt dużo wyobrażeń na temat tych powieści. Możliwe, że po prostu – z braku „klasycznego” systemu edukacji – nie wzrusza mnie pomysł, że ziemskie mity (jak ten o Wenus i Marsie) są przebłyskami kosmicznej prawdy o naturze rzeczy (o „zarządcach” i ucieleśnieniach planet). Trudno też, by serce mi drżało z powodu słów takich jak „Brytania” czy „Król Artur” (już prędzej Joanna d’Arc przywiodłaby jakieś żywsze skojarzenia). Poza tym wyczuwam w treści jakieś fałszywe tony.  Może wynika to z faktu, że autor prywatnie bardzo się miotał w swej religijności, nie mogąc porzucić wpojonych uprzedzeń (zainteresowanych mogę odesłać do książki „C.S. Lewis a Kościół katolicki” Pearce’a) i coś z tej jego wewnętrznej burzy i niezdecydowania przesiąkło na karty powieści. Do wszystkiego dochodzi jeszcze główny bohater... Sama nie wiem -  bohaterowie Lewisa nigdy nie potrafili mnie do końca do siebie przekonać – nie odbieram ich jako pełnokrwistych postaci, tak też jest z nijakim, jak dla mnie, doktorem Ransomem.

Zdecydowanie wolę „Listy starego diabła do młodego” i „Podział ostateczny”.