„Gdyby atak był gwałtowniejszy, łatwiej
byłoby mu się opierać, ale niesamowite połączenie złośliwości i jakby
zdziecinnienia zbijało go z tropu i niemal paraliżowało. Był w pewnym sensie
przygotowany na pokusy, bluźnierstwa, na jakąś kanonadę grozy i potworności,
ale nie na te drobne, niezmordowane dokuczanie godne nieznośnego przedszkolaka.
Godziny mijały i czuł, iż żadna prawdziwa groza nie byłaby tak dręcząca, jak
narastające w nim przekonanie, że ta istota jest według wszelkich ludzkich
pojęć jakby przenicowana na lewą stronę: serce ma na wierzchu, a we wnętrzu
jakąś powierzchowną płytkość”.
C.S. Lewis – Trylogia kosmiczna
(Media Rodzina, Poznań 2009)
Nieodmiennie zdumiewa mnie, jak
duża liczba osób nie zdaje sobie sprawy, że Aslan z Narnii ma przedstawiać
Jezusa Chrystusa. Owszem, przy pierwszym tomie można mieć jeszcze wątpliwości,
ale w jednej z kolejnych części Aslan zmienia się w baranka i karmi dzieci
rybami. Trudno to uznać za arcysubtelny symbol!
Tak jak Narnia powstała dla
dzieci, tak „Trylogia kosmiczna”, czyli cykl trzech powieści o przygodach
filologa Ransoma (Z milczącej planety,
Perelandra, Ta straszna siła), powstała z
myślą o przemycaniu teologii w opowieściach fantastycznych dla
dorosłych. Lewis napisał kiedyś, że dowolną jej ilość „można teraz przemycić do
ludzkich umysłów pod płaszczykiem fikcji literackiej, a ludzie nawet nie będą
zdawać sobie z tego sprawy”. Co prawda – trzeba przyznać – czynił to subtelnie
jedynie w powieści otwierającej cykl, gdzie bohater (podobno wzorowany na Tolkienie,
który był wielkim przyjacielem Lewisa) zostaje uprowadzony na Malakandrę
(Marsa). Tam dowiaduje się, że wszechświat zamieszkują inne inteligentne istoty
na różnych poziomach istnienia, a Ziemia jest w pewnym sensie wyjątkiem w Polu
Arbola (Układzie Słonecznym), ponieważ znajduje się ona jakby w stanie
kwarantanny. W „Perelandrze” nie ma już wahania, co do tożsamości pewnych bytów
– jest to bowiem historia kuszenia pramatki Wenus na wzór ziemskiej Ewy. W
trzeciej części trylogii dochodzi do walki z niebezpieczną i odrażającą organizacją,
która usiłuje przeobrazić Ziemię w „nowy, wspaniały świat”, a której
przeciwstawić się muszą... Pendragon i legendarny Merlin.
Obawiam się, że nie potrafię
należycie docenić tej trylogii – poza paroma intrygującymi miejscami (np.
pomysł z pływającymi wyspami i problem ze „stałością” lądu, dobre uchwycenie
idiotycznie dziecinnej napastliwości szatana, „zimne małżeństwa”, ...), dla
których warto po nią sięgnąć, zostawiła ona we mnie uczucie zawodu. Możliwe, że
miałam zbyt dużo wyobrażeń na temat tych powieści. Możliwe, że po prostu – z
braku „klasycznego” systemu edukacji – nie wzrusza mnie pomysł, że ziemskie
mity (jak ten o Wenus i Marsie) są przebłyskami kosmicznej prawdy o naturze
rzeczy (o „zarządcach” i ucieleśnieniach planet). Trudno też, by serce mi
drżało z powodu słów takich jak „Brytania” czy „Król Artur” (już prędzej Joanna
d’Arc przywiodłaby jakieś żywsze skojarzenia). Poza tym wyczuwam w treści jakieś
fałszywe tony. Może wynika to z faktu,
że autor prywatnie bardzo się miotał w swej religijności, nie mogąc porzucić
wpojonych uprzedzeń (zainteresowanych mogę odesłać do książki „C.S. Lewis a
Kościół katolicki” Pearce’a) i coś z tej jego wewnętrznej burzy i
niezdecydowania przesiąkło na karty powieści. Do wszystkiego dochodzi jeszcze
główny bohater... Sama nie wiem -
bohaterowie Lewisa nigdy nie potrafili mnie do końca do siebie przekonać
– nie odbieram ich jako pełnokrwistych postaci, tak też jest z nijakim, jak dla
mnie, doktorem Ransomem.
Zdecydowanie wolę „Listy starego
diabła do młodego” i „Podział ostateczny”.