niedziela, 30 stycznia 2011

Światłość świata



Benedykt XVI, Peter Seewald – Światłość świata
(Znak, Kraków 2011)

Zdziwiłam się, kiedy w serwisie informacyjnym podano, że oto pojawia się pierwszy zupełnie bezpośredni wywiad z papieżem Benedyktem XVI. Zdziwiłam, bo Peter Seewald miał już dwa takie wywiady, które ukazały się drukiem pod tytułami „Sól Ziemi” oraz „Bóg i świat” (obie  książki zostały wydane przez Znak i obie są ponad wszech miarę godne polecenia). Dopiero po chwili uprzytomniłam sobie, że poprzednie wywiady przeprowadzane były z kardynałem Ratzingerem, nie z papieżem, a to tylko ja przeczytałam je dopiero po wyborze księcia Kościoła na następcę świętego Piotra.

Dość sporo z tematów samej wiary tłumaczył kardynał Ratzinger właśnie w „Bogu i świecie” – czynił to w sposób niezwykle przystępny, mówił prostym, ludzkim językiem, w rozmowie bezpośredniej i nie unikającej trudnych tematów – Seewald zapytał go nawet wprost w jednym momencie: „Gdzie jest mój zmarły brat?”, oczekując klarownej, zwięzłej odpowiedzi. I taką otrzymał. Jeżeli więc kogoś interesują zagadnienia teologiczne, dogmatyczne i doktrynalne, polecałabym sięgnąć najpierw po książkę „Bóg i świat” (abstrahując już zupełnie od tego, że każdy, kto chce się czegokolwiek pewnego dowiedzieć o chrześcijaństwie, powinien szukać odpowiedzi na swe  pytania nie gdzie indziej, jak właśnie w Katechizmie Kościoła Katolickiego, który powstawał zresztą pod nadzorem kardynała Ratzingera); „Światłość świata” skupia się na raczej na samym pontyfikacie Benedykta XVI, poruszając rozpalające ciekawość mas problemy molestowania seksualnego dzieci przez duchownych, zdjęcia ekskomuniki z lefebrystów czy wyjaśnienia kompletnego nieporozumienia, do jakiego doszło przez wyrwanie z kontekstu ze stricte naukowego wykładu papieża na temat wiary i przemocy cytatu, który podburzył świat muzułmański i został przez media użyty jako wypowiedź polityczna i wyraz osobistych poglądów Ojca Świętego (zamieszczenie problematycznego fragmentu na końcu książki w sposób rozstrzygający obnaża cały absurd zdarzenia oraz żenujące nierzetelność i niekompetencje współczesnych mediów).

Ze względu na ograniczony czas, jaki papież mógł poświęcić na wywiad, problemy potraktowane są skrótowo, bez wdawania się w szczegóły (zwłaszcza w kwestiach wiary), ale Benedykt XVI, tak jak w dwóch wcześniejszych wywiadach z Seewaldem, stara się być jak najbardziej precyzyjny i rzeczowy, odpowiada po męsku i z odwagą, stara się tłumaczyć i przybliżać ludziom samą istotę Kościoła i rozwiewać błędne urojenia na jego temat, które powszechnie panują. Na pytanie o święcenie kobiet odpowiada wprost – nie chodzi o to, że nie chcemy ich święcić, ale o to, że NIE MOŻEMY. „Wszystkie religie miały swoje kapłanki” – mówi – „i było raczej dziwne, że nie znalazły się we wspólnocie Jezusa Chrystusa, co z kolei jest świadectwem kontynuacji z wiarą Izraela. (...) Nie jesteśmy jakimś samowolnym reżimem. Nie możemy robić tego, co chcemy. Szukamy woli Pana dla nas i jej się trzymamy, nawet jeśli to w tej kulturze i tej cywilizacji jest mozolne i trudne”. Innym razem wyznaje: „Zapytano mnie, dlaczego Kościół katolicki zajmuje w sprawach AIDS całkowicie nierealistyczne i bezskuteczne stanowisko. Czułem się rzeczywiście sprowokowany, bo Kościół czyni wiele więcej niż wszyscy inni. Uważam tak nadal, gdyż to jedyna instytucja będąca bardzo blisko i bardzo konkretnie z ludźmi, podejmująca działania prewencyjne, wychowawcze, wspomagające, ratujące i towarzyszące; gdyż opiekuje się jak nikt inny wieloma chorymi na AIDS, a szczególnie chorymi na AIDS dziećmi”.

Oczywiście nasze media nie byłyby sobą, gdyby nie wypaczyły właściwego sensu papieskich słów. I tak w świat pobiegła wieść, że papież przełamał się w sprawie prezerwatyw i dopuszcza, w pewnych przypadkach, ich używanie. Co zaś naprawdę powiedział Benedykt XVI, znaleźć można na stronie 130. tego bardzo ciekawego wywiadu, którego lekturę, podobnie jak dwóch poprzednich rozmów z Seewaldem, wszystkim doradzam i polecam.

sobota, 29 stycznia 2011

Pięć książek



TOMASZ JURASZ – BANIALUKA CZYLI KOPA STARYCH PRZYSŁÓW POLSKICH
(KAW, Rzeszów 1989)

Książka wyjaśnia pochodzenie takich powiedzeń, jak "słowo się rzekło, kobyłka u płota" czy "duby smalone". To bardzo interesująca lektura, a ilustracje Szymona Kobylińskiego czynią z niej naprawdę przyjemną w odbiorze, godną polecenia pozycję.

Nie wiem, czemu przed "czyli" w tytule nie ma przecinka.




MARIA ZIÓŁKOWSKA – WYBITNI LUDZIE TEŻ LUDZIE
(Antyk, Kęty 2004)

Interesujący zbiór ciekawostek o ludziach sławnych - ich lękach, dziwactwach, kaprysach, wierzeniach, nałogach... Cóż mogę powiedzieć - bardzo wciągająca książka!

A jeśli kogoś interesują historie z życia znanych postaci, powinien również sięgnąć po dwa niniejsze tytuły:

SŁAWNI POLACY W ANEGDOCIE
(Europa, Wrocław 2004),

ANEGDOTY I FACECJE O LUDZIACH WIELKICH I SŁAWNYCH
(Książka i Wiedza, Warszawa 2002).


 HARVEY RACHLIN - SKANDALE, WANDALE I... NIEZWYKŁE OPOWIEŚCI O WIELKICH DZIEŁACH SZTUKI
(Rebis, 2010)

Miałabym parę drobnych zastrzeżeń do tej pozycji, ale generalnie rzecz ujmując, to całkiem zajmujący zbiór dwudziestu sześciu historii na temat dwudziestu sześciu słynnych obrazów, takich jak: Olimpia, Straż nocna czy Lekcja anatomii doktora Tulpa.

Oto fragment: "Mimo ciemnego tła Straży nocnej obraz przedstawia scenę rozgrywającą się nie nocą, lecz w ciągu dnia, czyszczenie obrazu w latach 40. XX wieku ujawniło, że to, co uważano za mrok, faktycznie było grubą warstwą brudu, który narósł z biegiem czasu. Arcydzieło Rembrandta błędnie zatytułowano wiele lat po jego powstaniu, ponieważ główną wojskową funkcją gwardii cywilnej były warty pełnione w godzinach nocnych".

wtorek, 25 stycznia 2011

Imię Róży





*Umberto Eco – Imię Róży
(PIW, Warszawa 2001)

W wieku dwunastu lat przeczytałam „Don Kichota z La Manchy” (Borges uważał, o ile dobrze pamiętam, że idealny wiek na tę lekturę to czternaście lat). Nie wiem, jak odebrałabym go dzisiaj, ale w owym czasie książka bardzo mi się podobała. Cięta satyra na literaturę rycerską (i jednocześnie parodia konkretnych utworów) i na zachłyśnięte nią społeczeństwo w ogóle, jest w istocie rzeczy, tym, czym miała być w zamyśle autora – bardzo przyjemną lekturą. „Don Kichot...” urósł jednak do rangi jakiejś świętej relikwii, przypisuje mu się metafizyczne głębie, o których nie śniło się filozofom, a patrząc na ilość książek w stylu „Medytacje o Don Kichocie” czy „Poszukiwanie Ostatecznej Mądrości w Don Kichocie” (tytuły zmyślone, ale swego czasu napotykałam się co rusz na publikacje w tym stylu), można by przypuszczać, że obcujemy z dziełem niemal gnostyckim, a jego lektura przyczyni się do osiągnięcia nirwany czy innej formy dotknięcia Absolutu.

Coś podobnego dzieje się w sprawie „Imienia Róży”. Tę doskonałą lekturę traktuje się z wielkim nabożeństwem, a większość ludzi czyta ją jedynie po to, by pochwalić się w towarzystwie samym faktem „doczytania”. Mogę patrzeć na takich czytelników jedynie z niedowierzaniem, podobnie jak na tych, gotowych bić pokłony przed „wszech-geniuszem” Cervantesa, który najpewniej przewraca się w grobie.

„Don Kichota...” powinno czytać się za młodu, aby uniknąć obciążenia własnej jaźni całym tym mistycznym hołdem, jakim jest owiany. Trochę podobnie jest z „Imieniem Róży” – doradzam, aby ją przeczytać zanim przyjdzie nam poznać wszelkie ociekające zachwytem recenzje tych, którzy nas przestrzegają, że do tej lektury trzeba dojrzewać. I to długo.

Drogi Czytelniku, proponuję, byś uświadomił sobie, że historia ta miała się początkowo nazywać „Morderstwa w opactwie”. Osłoń się tym tytułem jak ochronną tarczą przed „ochami” i „achami” i  wszelkiego rodzaju nad wyraz nabożnymi i nagminnymi przejawami oddawania czci tej książce, powiedz sobie, że zasiadasz do dobrej powieści detektywistycznej i dopiero wtedy przystąp do lektury.

A lektura to naprawdę wyborna – dzieło erudyty i znawcy tematu, który w swym literacko-naukowym eksperymencie stworzyć chciał wciągający kryminał. I to mu się jak najbardziej udało. Zachwyca język, zachwyca konstrukcja, opisy i sama fabuła.

Osobiście zgrzyta mi jednak zbyt łatwa relatywizacja Prawdy – bo choć to świetny pomysł, aby poddać w wątpliwość możliwość dotarcia do niej za sprawą kryminału, gatunku, w którym wszak chodzi właśnie o odkrywanie prawdy, a jednocześnie umiejscowić akcję w średniowieczu (epoce, której bronił Chesterton, wskazując w niej zwłaszcza na oczywistość istnienia i porządku kosmosu, które dziś zdaje się nie mieć na nas żadnego wpływu, natomiast wówczas ogarniało wszystko), to jednak nasz „detektyw” nie przekonał mnie do swych mglistych racji, kwitując je słowami: „Jedyna prawda to uczyć się, jak uwolnić się od chorej namiętności do prawdy”. Zgadzam się z kardynałem Ratzingerem, który nazywa taką postawę „chorą ułudą mądrości”, przytaczając ów cytat z „Imienia róży” w swej arcyciekawej książce „Wiara, prawda, tolerancja. Chrześcijaństwo a religie świata” (Jedność, Kielce 2005 - Polecam!!). Nie kwestionuję oczywiście prawa autora do własnego zdania, (zakładając, że istotnie dzieli je z bohaterem) ale sposób w jaki bohater dochodzi do owego twierdzenia wydaje mi się nie końca przemyślany – właściwie trudno go jakoś logicznie i rzetelnie umotywować, podsumowując całą przedstawioną historię i śledząc jej przebieg (a przynajmniej takie wrażenie pamiętam z lektury) - nie wspominając o tym, że postawa "detektywa" jest z gruntu "nowoczesna", na pewno nie średniowieczna, bo i detektyw pisarza jest nowoczesny - tylko powierzchownie trzyma się surowej logiki, po prawdzie jednak nie potrafi dojść do logicznych konkluzji w kwestiach najistotniejszych.

Niezależnie od tego, czy "Imię Róży" jest czytane jako li tylko kryminał, czy też jako rozprawa z semiotykami, trzeba zdać sobie sprawę, że jest to opowieść w pewnym sensie fałszywa - nie oddająca ducha średniowiecza, a jedynie jakby jego zewnętrze (nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Eco bardziej interesuje estetyka niż etyka). Fałszywym jest ateizm, który nie mógłby być możliwy nawet w wieku reformacji, cóż dopiero w średniowieczu! Fałszywym jest podział na świata na tych, którzy starają się utrzymać go w stagnacji, a pochwalanymi przez autora burzycielami (fanatycy kontra nieuznający granic prześmiewcy i kompletny brak miejsca dla normalnych ludzi). Fałszem jest prezentowanie średniowiecza przez pryzmat współczesnych wątpliwości, urojeń i negowania prawdy dla samej możliwości negowania w pseudofilozofiach o zabarwieniu idealistycznym. 
  
Niemniej to naprawdę świetna książka o kunsztownej konstrukcji, znamienitej kompozycji i z doskonałym tempem narracji. Ale dla mnie to nic więcej niż dwa przyjemnie spędzone wieczory. Jestem pod wrażeniem, dobrze się bawiłam, ale nie mdleję z zachwytu.

7+/10

wtorek, 18 stycznia 2011

Karykatury Boga



Francis Boespflug OP - Karykatury Boga: Potęga i niebezpieczeństwo obrazu.
(W drodze, Poznań 2008)

Przyznam, że rozczarowała mnie ta książka. To nawet nie ogólna, z pewnością nie błyskotliwa, jak obiecuje opis na okładce, analiza miejsca i roli obrazu w trzech wielkich religiach monoteistycznych, a szkic historyczny tematu z zarysowaniem problemu, z jakim zetknął się świat po reakcji środowisk muzułmańskich na zamieszczone w duńskiej gazecie w 2005r. karykatury Mahometa.

Najbardziej doskwiera w niej brak zdecydowanego stanowiska autora. Rozumiem, że chce on skłonić do dyskusji i otwarcia na poznawania "tych innych niż my", ale poprzez swe wielce łagodne, nieśmiałe wręcz stwierdzenia typu: "Postulowałbym zatem, aby symbole religijne były otoczone swojego rodzaju rezerwą i uprzejmą dyskrecją" wcale nie pomaga zrozumieć głównego problemu, jaki rodzi autentyczna wiara człowieka kochającego Boga, kiedy przychodzi mu się mierzyć z najniższego rodzaju ośmieszaniem obrazu (!) Tego, któremu poddaje samego siebie (zainteresowanych odsyłam do rozdziału drugiego powieści "Kula i krzyż" Chestertona - to lepsze niż najlepszy wykład).

To prawda, że istoty Boga (z samej definicji Absolutu) - z czego wierni wszystkich religii powinni zdawać sobie sprawę - nie da się w żaden sposób obrazić ani zranić. I to prawda, że zbyt bardzo przywiązujemy nasze umysły, naszą mentalność do samych "obrazów" (z czego doskonale zdaje sobie sprawę buddyzm zen, a w walce z czym dosięga jednak nieraz skrajności nie do pomyślenia dla człowieka cywilizacji Zachodu), identyfikując z nimi samych siebie, tak jak naród utożsamia siebie z określonymi barwami flagi (znieważanie flagi jest więc znieważaniem nas), ale nadal nie rozumiem, czemu autor omija tak ważny dla wierzących problem osobistej relacji z Bogiem, bez poruszenia którego nie da się zrozumieć tych, którzy - ku zdziwieniu świata - gotowi są nawet narażać życie w obronie tego, co uważają za święte i nietykalne (nie mówię tu w żadnym razie o fanatykach!).

Spójrzmy na katolicyzm, który głosi, że choć Bóg nie może cierpieć, to może współ-cierpieć (!) - a przez to jest Emmanuelem - "Bogiem z nami". Autor przytacza wypowiedź czytelnika pewnej francuskiej gazety, który głosi, że chrześcijanie mają być świadkami Chrystusa, nie obrońcami, zaś sam autor zdaje się patrzeć z pobłażaniem na tych, którzy oburzają się na wykorzystywanie fresku Ostatnia Wieczerza w celach reklamowych. W ogóle nie bierze on pod uwagę tego problemu, że jeżeli ktoś uważa siebie za katolika, to musi przyjmować i podporządkowywać siebie nauczaniu Kościoła. A przecież Kościół uznał całe mnóstwo objawień świętych, w których to Jezus Chrystus czy też Dziewica Maryja wyznają, że ludzie ranią (!) serce Boga, także swoimi szyderstwami i kpinami. Czytając Stary Testament, możemy się przekonać, że Bogu wywracają się wnętrzności z żalu, gniewu i współczucia nad czynami ludzkimi, mimo że autorzy biblijny doskonale wiedzieli, że Bóg, o którym piszą nie jest bytem ograniczonym, cielesnym i poddanym emocjom czysto ludzkim (uważna lektura pisma, ujawnia tę świadomość, której dzisiaj zdaje się brakować ludziom - to, co stosuje się do człowieka, nie może się stosować do Boga, nawet jeżeli postrzegamy Absolut jedynie jako problem czysto filozoficzny).

Zatrzymanie się na czystej filozofii, na stwierdzeniu, że istoty Boga nie można zranić, oraz na - słusznym poniekąd - krytykowaniu zbytniego przywiązania do obrazu tego, co w swej istocie pozostaje całkowicie niewyrażalne, nie pomoże zrozumieć tych, którzy autentycznie wierzą w Boga wchodzącego z ludzkością w relację - zwłaszcza chodzi tu o chrześcijaństwo, w którym relacja ta jest absolutnie wyjątkowa i prowadzi do fizycznego wejścia Stwórcy w określony czas historyczny i materialną jego przestrzeń. Jeśli bowiem ci wierzący nie mają być obrońcami świętych symboli i po prostu każe im się zaakceptować to, że Boga obrazić się nie da, to każe im się tym samym uznać, że objawienia uznane przez Kościół, a nawet same Pismo Święte, kłamią, ilekroć mowa jest o zranieniach Boskiego serca.

A co z obrazami uprzywilejowanymi przez samego Boga, jak wykonany z rozkazu Jezusa obraz, który kojarzymy ze świętą Faustyną albo liczne obrazy "łaskami słynące"? Choć sama Faustyna była załamana wyglądem obrazu, a sam Jezus musiał jej tłumaczyć, że obraz jako sam wizerunek, jego jakość i "wierność" jest absolutnie nieważna, to jednak Bóg domaga się dla tego wizerunku czci z własnej woli i czyni go właśnie przez to obrazem uprzywilejowanym (tak jak określone gesty i słowa mają w religii rangę uprzywilejowanych). Nawet jeżeli ktoś nie wierzy w święty obraz powstały z wolnej woli współ-czującego (!) Boga, musi uznać, że są ludzie, którzy właśnie taką wiarę wyznają, a ich oburzenie na wszelkie wyśmiewanie tego obrazu, nie jest bezpodstawnym oburzaniem się z powodu własnej, urażonej dumy czy zawłaszczaniem sobie prawa wyłączności na dysponowanie danym wizerunkiem Boga.

Naprawdę trudno mi zrozumieć, czemu autor choć nie liznął tak istotnych i ważkich dla wiary problemów (jak bez nich mówić o roli i miejscu obrazów bez wszelkich wymiarów nieznanych niewierzącym?), ograniczając się do lakonicznych stwierdzeń, że islam musi zmierzyć się z cywilizacją obrazu i zrozumieć, że Mahomet to nie Allah, a ośmieszanie pewnego obrazu Proroka nie jest tożsame z ośmieszaniem jego samego, tak jak wykorzystywanie kompozycji Ostatniej Wieczerzy nie musi być atakiem na chrześcijan (osobiście uważam - czego autor też jakoś specjalnie nie wyłuszcza - że ważne są intencje, którymi kieruje się twórca).

Ogólnie rzecz ujmując - problem jest niezwykle głęboki. Chodzi tu o samą, autentyczną wiarę regulującą życie całych cywilizacji i społeczeństw,  o rolę symbolu w mentalności ludzkiej, ale też o pojmowanie wolności słowa (często bardzo błędne) i o rolę karykatury w kulturze w ogóle - każdy z tych tematów można by rozwinąć w dziesiątkach tomów książek, bez możliwości ich wyczerpania, dlatego nie spodziewałam się, że cienka książeczka Boespfluga choć ogólnie je ogarnie. Ale rozczarowuje mnie pominięcie wspomnianych wyżej kwestii, bez których trudno zrozumieć tych, którzy "ośmielają się" - ku zdziwieniu świata - oburzać.

Może i powstrzymałabym się od tych uwag, gdyby książka przedstawiana nam była - tak, jak podaje to w zakończeniu Boespflug - jako ogólny szkic historyczny, a nie wyrazista analiza problemu. Ale nawet wówczas brak choć minimalnej wzmianki na poruszony przeze mnie problem wydaje mi się być rzeczą dziwną - zwłaszcza, jeśli naprawdę idzie nam o wzajemne zrozumienie, które nie może istnieć bez poznania.

Mimo wszystko warto sięgnąć po ów szkic, bo jak pisze autor: "historia obrazów Boga kryje w sobie ogromne zasoby informacji na temat dialogu i spotkania kultur".

piątek, 14 stycznia 2011

Ruchomy zamek Hauru


* Diana Wynne Jones - Ruchomy zamek Hauru
(Amber, Warszawa 2005)

Po premierze filmu studia Ghibli, adaptacji książki pani Jones, wydawnictwo Amber postanowiło skorzystać z okazji, by zagarnąć trochę grosza od polskich czytelników. Widać tu jednak strach i obawy wydawcy, że kompletnie nieznana szerokim masom autorka nie zapewni sprzedaży - stąd zmiana oryginalnego tytułu na ten rozpoznawalny z filmowej wersji (powieść nazywa się w oryginalne "Howl's moving castle", ale obawiam się, że "Hauru", czyli japoński zapis imienia "Howl", przylgnie już do tytułowego bohatera na wieki) oraz zapewnianie w opisie, że czeka na nas "świat łudząco podobny do świata Harry'ego Pottera".

Powieść jest przeznaczona dla młodych czytelników i to się czuje: nieskomplikowane opisy i jeszcze mniej skomplikowane zdania, zwarte tempo narracji, żadnych "psychologicznych" i "emocjonalnych" ustępów - tylko następujące po sobie zdarzenia i występujące w nich postacie. Gdybym miała do czegoś porównać tę książkę, to chyba tylko do "Braci Lwie Serce" Astrid Lindgren (Nasza Księgarnia, Warszawa 2009), przy czym u słynnej Szwedki możemy doświadczać owej psychologicznej głębi i uczuciowego ciężaru (zapewnia je pierwszoosobowa narracja), której książka pani Jones jest pozbawiona. Bo chociaż "Ruchomy zamek..." skierowany jest jednak do nieco starszej młodzieży, takiej, która z dumą może używać słowa "fantasy", to jednak nie dorównuje "Braciom..." jeśli idzie o sferę emocjonalną - tak w przemawianiu do czytelnika, trącaniu strun jego uczuć, jak i w samym sposobie przedstawiania bohaterów i ich czynów. Obie jednak są równie proste, łatwe i przyjemne do czytania, i dlatego właśnie pozwoliłam sobie je zestawić (takie zestawienie zresztą jest o tyle ciekawe, że "Bracia..." traktowane są raczej jako baśń, a "Ruchomy zamek..." już jako literatura przynależąca do fantastyki. Być może to jest mój główny problem z fantasy - nie potrafię się pozbyć uczucia płytkości, jakie odczuwam w zetknięciu z książkami tego gatunku, a które raczej nie towarzyszy baśniom... Czy to tylko moje odczucie, że fantasy - baśń dla starszych, jest w gruncie rzeczy tylko mdłym cieniem prawdziwej baśni?).

Przyznam, że najpierw dane mi było przeczytać książkę, dopiero później zapoznałam się z filmem Miyazakiego. I trudno mi było uwierzyć, że wytwórnia, która stworzyła moją ulubioną "Szkarłatną świnię" ("Kurenai no buta", znane też jako "Porco rosso"), mogła aż tak zniechęcająco przedstawić tę bajkową historię (bo gdybym najpierw obejrzała film, z pewnością ominęłabym - niesłusznie! - książkę szerokim łukiem).

Trudno tu wyjaśnić moje niezadowolenie adaptacją, bez powoływania się na szczegóły fabularne. Powiem więc tylko tyle, że film uczynił na mnie wrażenie, jakby pan Miyazaki w ogóle nie wiedział, co ma począć z pomysłami pani Jones (które już prezentują się jak kompletny scenariusz filmowy). Przypuszczam, że reżyser koniecznie chciał mieć "głębię", której w tak prostej i tak nieskomplikowanie opowiedzianej historii nie mógł dojrzeć. Próbując jednak wytworzyć tę "głębię" poprzez niedopowiedzenia, sekrety, tajemnice i dodane od siebie, specyficzne sceny, próbując na siłę wpleść w "Ruchomy zamek..." dramat, ból i swoje własne przesłanie, sprawił, niestety,  że sama struktura historii cierpi i zamiast dobrych niedopowiedzeń i tajemnic (jak w "Szkarłatnej świni"), pozostaje jakaś chaotyczna, doskwierająca niekompletność.

Film w ogóle pomija takie wątki, jak prawdziwe imię tytułowego czarodzieja (od którego wziął się "Howl"), czy jego pochodzenie, oraz fakt, dlaczego nie potrafi nikogo prawdziwie pokochać i czemu to właśnie Sophie, nikt inny, mogła dać nadzieję demonowi ognia na zerwanie z nim kontraktu. W ogóle w książce wszystkie postacie, łącznie z Howlem/Hauru, są o wiele znośniejsze i sympatyczniejsze od swych filmowych wersji - choćby taki Michael, którego reżyser, nie wiedzieć czemu, odmłodził o te kilka lat, by nie mógł smolić cholewek do wybranki serca.

Mimo jednak, że uważam książkę za dużo lepszą od filmu, nie potrafię wystawić jej wyższej oceny. Jest zbyt prosta, ma zbyt wiele niewykorzystanego potencjału, a w zestawieniu z takim choćby "Ostatnim jednorożcem" obnaża brak większej fantazji i polotu. Myślę, że to właśnie te cechy doskwierały reżyserowi, skłaniając go do zmiany historii i wtłoczenia w niej tak dużej dawki mroku i tajemnicy. Szkoda jednak, że w efekcie końcowym nic specjalnego mu z tego nie wyszło.

6/10

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Neologizmy, czyli gdzie był redaktor?


Gdzie był redaktor i za co wziął pieniądze?

Już raz się nagadałam na nieudolnych tłumaczy, to dziś się oberwie nieudolnym autorom i ich redaktorom.

Uwielbiam neologizmy. Wyrazy typu „zjawieniec”, „przegnaniec” czy „wtrzepotał” niezmiennie mnie zachwycają.

Neologizmy stały się ostatnio modne – zwłaszcza w literaturze (bardzo) popularnej.

Niestety.

Niestety, bo ich twórcy rzadko kiedy zastanawiają się, jak taki nowotwór (którym chcieli zabłysnąć) się prezentuje.

Weźmy takiego „Nocarza”, który od razu kojarzy się z „nocnikiem” (bo częstsze niż "–arz " jest "–nik" : mocarz, włodarz, wojownik, robotnik, buntownik,...).

Jednak ów zupełnie zbędny neologizm (bo ani to dumnie nie brzmi, ani wiele wyjaśnia – równie dobrze mógłby to być synonim ciecia, znanego także jako „night menager”), to nic w porównaniu z potworkiem, na którego ostatnio się natknęłam. Chodzi o „Załatwiaczkę” Mileny Wójtowicz.

ZAŁATWIACZKA???!!!

To brzmi jak nazwa jakiegoś narzędzia/środka do przepychania sedesu. W najlepszym wypadku.

Popieram neologizmy.
Ale jeszcze bardziej popieram myślenie i wyczucie, dobry smak i elegancję.


Przypomniało mi się jeszcze „piekłowzięcie”, które popełnił Szyda (Hotel Wieczność). Jest to neologizm błędnie utworzony, a zatem nie mający racji bytu. Neologizmy bowiem tworzy się na zasadzie analogii. Nie zachodzi tu zaś analogia, ponieważ w języku polskim nie istnieje słowo „niebowzięcie”, dla którego Szyda usiłował stworzyć antonim. Istnieje za to słowo „wniebowzięcie”. Dlatego jedynym poprawnym neologizmem powinno w tym wypadku być „wpiekłowzięcie”.

Doprawdy, czym się zajmuje cała wydawnicza redakcja, jeśli nie tępieniem takich głupot?