John Verdon – Wyliczanka
Żeby uczcić
nieznośne fale upału, nie będę się wysilać i po prostu zespoiluję debiut
Verdona.
Zacznijmy od
głupiego pomysłu przeklejania bieżników butów tak, by zostawiać odwrotne
odciski. Ciężko się tego nie czepiać, gdy parę razy podkreśla się czytelnikowi,
że nic tak dobrze nie zachowuje śladów, jak zmrożony śnieg. Otóż fakt, że coś
jest nie tak z podobnymi odciskami jest banalny do zaobserwowania dla
przeciętnej osoby – w USA był zresztą autentyczny przypadek pozostawienia tak
„chytrych” tropów, które w rezultacie nie zmyliły nikogo. Chodzi o rozkład
ciężaru stopy, który zniekształca pozostawiony ślad. Trudno uwierzyć, że mrowie
policjantów plus rzekomo genialny detektyw nie zwróciło na to najmniejszej
uwagi, i to na najlepszym możliwym podłożu. Naprawdę.
Detektyw jest
tak genialny, że robi z siebie totalnego idiotę (żeby nie użyć gorszych
określeń) i w tajemnicy przed wszystkimi podjudza seryjnego mordercę. Powtórzę
– genialny detektyw, specjalista od chwytania zwyrodnialców, nic nikomu nie
mówiąc, prowokuje psychopatę, bo tak mu akurat przyszło do głowy. Naprawdę.
Seryjny morderca
każe ofiarom wysyłać czeki na niby przypadkowy, nie mający związku, a jednak
TEN SAM, konkretny adres, a policja NIE prześwietla na wylot właściciela
adresu. Naprawdę.
To najbardziej
przykre momenty tej intrygi. Ale są i inne wady, jak choćby zbędne powtórzenia
i momentami niepotrzebne wykładanie rzeczy stosunkowo prostych. Największym z minusów
była dla mnie żona genialnego detektywa, z jej irytującą manierą odpowiadania
nie na temat. Miałam nadzieję, że zagrożony rozpadem związek zakończy się jak najszybciej
albo że ją zabiją. Niestety, czekał mnie jedynie banalny do bólu happy end.
Nieliczne plusy
przyznaję za brak alkoholizmu detektywa i jałowych rozmyślań o seksie. No i za
to, że audiobooka słuchało się O NIEBO lepiej niż całej tej oślizłej żenady w
wykonaniu Nesbo.