wtorek, 2 grudnia 2014

Mapy twoich myśli


Tony Buzan – Mapy twoich myśli
(Aha!, Łódź 2014)

Mapy myśli najprościej można opisać jako sposób notowania przy użyciu minimalnej liczby słów połączonych z kolorami i obrazkami. Wierzę, że ta metoda pomaga się uczyć, gdyż wiem, że mózg najlepiej zapamiętuje nie rzeczy jako takie, ale ciągi skojarzeń między nimi. Gdy więc chcemy np. zapamiętać dłuższy numer, powinniśmy skojarzyć go z jakimiś rzeczami albo wręcz zastąpić liczby obrazami. Dodajmy do tego twórczy wysiłek, a pamięć zacznie działać na zasadzie „dlaczego, robiąc notatkę, rysowałem akurat kwiatek? A! No tak!”.

Gdybym była teraz w podstawówce czy liceum, na pewno korzystałabym z tego sposobu notowania, zwłaszcza jeśli idzie o robienie notatek z książek. Autor, twórca metody, odpływa jednak daleko na falach optymizmu, uważając, że jego patent zrewolucjonizuje nie tylko system nauczania, ale i cały świat w ogóle. Gruba przesada. Pomijając koszmarną wizję przyszłego globalnego mózgu (!), wprost z taniego science-fiction, nie sądzę, by ten wynalazek naprawdę sprawdzał się do autoanalizy czy prowadzenia dziennika. Obrazki zamiast słów? Nie, dziękuję – cieszę się, że Lechoń pisał swoje dzienniki tradycyjnie.


Nie przekonuje mnie też użycie map myśli do tworzenia nowych koncepcji. Mam pewien pomysł, który chcę rozwinąć, ale stworzenie mapy myśli nie dało wcale lepszych rezultatów od spisania go w punktach na kartce – wręcz przeciwnie, wszystko, co już miałam, powtórzyło się (a kartka zachowuje większą klarowność i może być również odczytana przez innych). Wbrew zapewnieniom autora nie doświadczyłam tryskających fontann pomysłów i nieograniczonych ciągów skojarzeń. Pomysł, dość określony, ale pozostający w stagnacji, nie ruszył ani o milimetr. Może luźne, niczym nieskrępowanie notowanie, mini burza mózgu, działa jedynie wtedy, kiedy dobrze się nie wie, czego się chce? W takim razie mało to przydatne. Ogólnie niewiele tu treści w zestawieniu z ceną książki, a i klarowności czasem brakuje. Wolałabym, żeby poradnik pokazywał mi „jak”, a nie przekonywał co chwila, aż do znudzenia, jak wspaniałe korzyści da mi dana metoda. Ogólnie tytuł rozczarowuje.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Słówko o promowaniu książek

Widziałam zapowiedź nowego programu o książkach w TVP2. Brzmiała ona: „Będziemy prezentować książki znajdujące się na listach bestsellerów i te najbardziej promowane”. Ręce mi opadły. Niszowe książki, debiuty pozbawione wielkiego marketingu, pozycje ciekawe, ale niereklamowane z góry zostają więc skreślone, a my, czytelnicy, otrzymujemy KOLEJNĄ porcję promocyjnej papki dla produktów (!), które już promocję i tak mają.


Ciekawe, że nawet media niezależne, które usiłują przekazywać przemilczaną przez mainstream prawdę (która stacja nadawała posiedzenie parlamentarnego zespołu ds. wolności słowa w sprawie zatrzymania dziennikarzy? http://vod.gazetapolska.pl/8632-parlamentarny-zespol-ds-obrony-wolnosci-slowa) idą podobnym torem. Telewizja Republika na ten przykład promuje Ćwieka, Orbitowskiego, Kossakowską czy Jadowską, czyli ludzi, którzy nie potrzebują nagłaśniania, i tak wszędzie człowiek natyka się na nich, nawet jeśli nie chce. Myślałam, że chociaż tam pochylą się nad ciekawymi debiutami albo książkami, które przeciętny konsument nie ma szans dostrzec, jak igły w stogu bestsellerowego siana, ale nie – nie wydaje się, by którykolwiek z redaktorów był tym zainteresowany.

czwartek, 13 listopada 2014

FIFA Mafia


Thomas Kistner – FIFA Mafia
(SQN, Kraków 2014)

Kurczę, czasem sobie myślę, że pewnego dnia zostanę bez butów… i bez jedzenia. Tyle firm muszę z przyczyn moralnych bojkotować. Mercedes produkuje zakazane w Europie inteligentne miny (bardzo wredna broń) w krajach Trzeciego Świata, Chiquita łamie prawa człowieka na swoich plantacjach, Pepsi wykorzystywało konserwant oparty na białku z  komórek martwych dzieci (zainteresowanych zachęcam do szukania informacji pod hasłem „Pepsi Senomyx”), Coca-cola jest zamieszana w niewyjaśnione zabójstwa członków związków zawodowych w Kolumbii, Empik wybiera na swe twarze specjalistę od darcia mordy i Biblii oraz kobietę, która co rusz chwali się, że zabiła swoje dzieci, Red Bull wypromował się na śmierci wielu sportowców i szantażowaniu ich rodzin, przez co do dziś ze łzami w oczach (to nie przenośnia) odmawiają rozmów z prasą… Teraz jeszcze dowiedziałam się, że to właściciel firmy Adidas uczynił z Fify rodzinę mafijną.

Chociaż FIFA wydaje się czymś śmielszym i bezczelniejszym niż mafia. W końcu casa nostra nigdy chyba nie naciskałaby wprost na rząd, by zniósł ustawę przeciwdziałającą praniu brudnych pieniędzy. A tego, jak dowiadujemy się z książki Kistnera, domagała się właśnie FIFA w razie przyznania Anglii organizacji Mistrzostw Świata w 2018. Anglia jednak praw nie dostała i sprawa wypłynęła. Pytanie – dlaczego nikt o tym głośno nie brzmi? Bo jest to jedna z niezliczonych afer Fify, nie pierwsza ani nie ostatnia. Nikt samotnie nie wystąpi przeciw organizacji, przed którą płaszczą się politycy wszystkich krajów. Jeżeli możni zginają się w pokłonach, co mają robić maluczcy? Zresztą, kto będzie miał odwagę, wiedząc, że paru dziennikarzy zajmujących się korupcją w federacji afrykańskiej przepłaciło dążenie do prawdy życiem. Skala przekrętów i szachrajstw jeży włosy na głowie, ale najgorszy jest fakt, że afery te są znane zarówno w świecie sportowym, dziennikarskim i  politycznym, a mimo że sprawy te od czasu do czasu dochodzą aż do sądu, wymiar sprawiedliwości okazuje się nadnaturalnie łaskawy i kompletnie niedociekliwy, gdy idzie o znikanie gigantycznych sum pieniędzy i niemal jawne rozdawanie łapówek. Owszem, chyba nikt nie łudził się, że FIFA jest organizacją, dla której moralność coś znaczy (utrzymanie organizacji mistrzostw dla Rosji napadającej Ukrainę i Kataru, gdzie zmusza się robotników do pracy w nieludzkich warunkach, wybitnie tego dowodzi), ale że bezkarnie mogą uchodzić tak wielkie przekręty na tak niewyobrażalne dla zwykłego śmiertelnika sumy, to się normalnemu człowiekowi nie mieści w głowie. W Fifie można wszystko – powodować niemal tragiczny w skutkach wypadek drogowy (w Szwajcarii, gdzie za wykroczenia drogowe każe się najdrożej!) i skończyć sprawę na maluteńkiej grzywnie (przy czynnej pomocy policji w zatajaniu danych osobowych sprawcy – prezydenta FIFA), wpłacać milion dolarów na konto jedenastoletniej córki kontrahenta, tracić w tajemniczych okolicznościach setki milionów dolarów, przeprowadzać dziwne przetargi, obsadzać podejrzanych ludzi na ważnych stanowiskach, pozwalać im doprowadzać do katastrof finansowych i bezczelnie ignorować wszelkie zapytania na ten temat, a do tego mieć ważne osobistości Interpolu za swych pracowników (!). Mafia? Nie ma przesady w tym słowie.


Niestety, autor zbłaźnił się straszliwie, pisząc, że Opus Dei jest organizacją tajną i reakcyjną (mamma mia!). Pomyślałby ktoś, że jak się pisze literaturę faktu, to wypada opierać się na faktach właśnie, a nie na żenadach i kłamstwach spłodzonych przez Dana Browna (przy okazji polecam „Oszustwo kodu Leonarda da Vinci”).

poniedziałek, 10 listopada 2014

Wesele Figara

Pierre Augustin Caron de Beaumarchais – “Wesele Figara”
(wolnelektury.pl)

Figaro, sługa hrabiego, ma żenić się z pokojówką Zuzanną. Ale hrabia, pies na baby, zgodnie ze zwyczajem dawnego feudała, żąda prawa „pierwszej nocy”. Figaro wraz z ukochaną obmyśla więc intrygę, która zapobiegnie planom ich pana.

„Wesele Figara” zrewolucjonizowało teatr, jest to sztuka ze wszech miar genialna i niepowtarzalna. Tak mówią. Tyle, że ja tego nie widzę. Sam tłumacz, Boy-Żeleński, pisze we wstępie: „Uderzające jest, ile wad i nieprawdopodobieństw wykazuje ta sztuka wzięta pod skalpel krytycznej analizy. Zdaniem Sainte-Beuve'a akcja łamie się w akcie III, w dość niesmacznej sentymentalnej scenie, gdy Marcelina poznaje w Figarze własnego syna. Sarcey zwraca uwagę, jak logicznie słabo nakreślona jest rola samego Figara: ma on pozory niespożytej czynności, a właściwie nie robi nic, wszystkie jego intrygi okazują się zawodne lub bezużyteczne, nic z tego, co przewiduje, się nie sprawdza, a wszystko robią inni lub przypadek.” Od siebie dodać mogę, że komedia owa jest zaskakująco nudna (najciekawszy jest właśnie wstęp tłumacza). Ze wszystkich sztuk scenicznych, jakie dane mi było przeczytać, ta okazała się najlichszą. Czyż mamy tu do czynienia z dziełem, które olśniewa na deskach teatru, ale poza nim traci cały swój urok? Możliwe. Tego nie będzie dane mi sprawdzić. Jedyne, co mogę stwierdzić, to fakt, że lektura nużyła mnie, i to bardzo. Wiem, że utwór jest z innej epoki (która – tak apropos - winna nazywać się Zaciemnieniem), a gusta są rozmaite, ale naprawdę ciężko mi pojąć, co ma być śmiesznego w pięknym jak dziewczyna trzynastolatku, który lata za każdą spódniczką, niezależnie czy to młodziutka służka, czy pani hrabina, albo że hrabia zaleca się do żony, biorąc ją mylnie za kochankę... a za swoją (kolejną!) niewierność nie zostanie w żaden istotny sposób ukarany.


Doceniam pomysł i intencje autora, ganiącego nadużycia i hipokryzję arystokracji (w tym niesprawiedliwe traktowanie kobiet) – sługa śmie bronić narzeczonej przed wszechmocnym panem, i to nie za pomocą sztyletu i przelewu krwi, głosząc patetyczny poemat nad ciałem zmarłego (który, by publiczność dworska się nie burzyła, musiałby okazać się tyranem dręczącym lud, przynoszącym ujmę arystokracji), ale dzięki intryżce, na końcu której służba jedynie pochichocze nad zakusami hrabiego. Natomiast myli się sam autor, i to myli się straszliwie, nazywając Figara „arcywygą”, bo wychodzi z owego rzekomego spryciarza, wbrew intencjom twórcy, jedynie pozorant, który w istocie nie panuje nad akcją zdarzeń i omal sam, przez pomyłkę, nie daje się ponieść zazdrości. Owszem, potrafi się wykazać celną ripostą, ale na tym kończą się jego talenty w „Weselu…”. Pod koniec jedna z bohaterek śpiewa do publiczności, by wybaczyła: „rozsądku zgrzyt”. Niestety, nie mogę – wpierw musiałabym się choć odrobinę bawić.

poniedziałek, 3 listopada 2014

Władca Much


William Golding – Władca Much
(Czytelnik, 1999)

Jeżeli ktoś twierdzi, że dzieci są wolne od pierwiastka zła, żyje w niebezpiecznym, trudnym do wyjaśnienia odrealnieniu (no, ale w końcu – i niestety nie jest to przesadą - mamy czasy przeraźliwego upadku intelektualnego). Straszliwy gniew i agresję można dojrzeć nawet u niemowląt (patrz np.: „Wyznania” św. Augustyna), nie trzeba też znać przypadków niesamowitych okrucieństw dzieci żołnierzy, by zdawać sobie sprawę z samego potencjału zła, jaki czasem przejawia się w męczeniu małych zwierzątek, rozgniataniu owadów i zwykłej bezmyślności. Na fakcie że każdy, absolutnie każdy, zdolny jest do najgorszego, a dziecko pozbawione władzy dorosłego może zmienić się w bestię bazował chociażby „Wielki Północny Ocean”. Był to również jeden z powodów, dla których Golding nie mógł znaleźć wydawcy – realizm i związana z nim gorycz.

Powieści przygodowe były z reguły optymistyczne – nawet jeżeli występowali w nich młodziutcy, naiwni bohaterowie, prezentowały tryumf cywilizacji i moralności. Nic dziwnego, że gdy Golding przyszedł z jakże prawdziwym przesłaniem: „zostaw dzieci same, a najpewniej pozabijają się”, wydawcy mogli czuć słuszną obawę o wyniki sprzedaży książki. Muszę przyznać, że trochę ich rozumiem, chociaż nie ma to absolutnie związku z główną myślą powieści.

Dzieło Goldinga zaliczam do tych utworów, o których lepiej się pisze i dyskutuje, niż które się faktycznie czyta. Bo chociaż niezmiernie podoba mi się pomysł – wyspa, chłopcy, władca much (Belzebub), zabawa, nad którą nie panuje dojrzały umysł, owocująca strachem, agresją i przemocą, niezdolność do wypełnienia najprostszych, najniezbędniejszych rzeczy (utrzymanie ognia) – to jednak, choć to przecież mała książeczka, czytało mi się drętwo i nie potrafiłam wykrzesać w sobie dostatecznego zainteresowania bohaterami i ich losem. Styl? Nic specjalnego, czasem zdawał mi się zbyt suchy i prosty, ocierający się wręcz o prostactwo (zwłaszcza w naprawdę niepotrzebnym zdaniu: „płakał nad kresem niewinności, ciemnotą ludzkich serc i upadkiem w przepaść szczerego, mądrego przyjaciela”). Postaci? Dzieciaki – nie spodziewałam się po nich niczego więcej, niczego mniej. Gdybym była redaktorem, miałabym wiele uwag do autora, np: tutaj za mała klarowność, tutaj za mało liryzmu, jak na rozkwitający obłęd, zaś rozmowa z oficerem na końcu, choć krótka, zupełnie do wyrzucenia - niszczy piorunujące wrażenie, jakim mogłoby być samo zjawienie się mężczyzny. Czuję się, jak osoba zachwycona szkicem, podniecającym wyobraźnię, która, po ukończeniu obrazu, odczuwa rozgoryczenie, że rezultaty mijają się z jej estetycznymi oczekiwaniami. Szkic potrafi bowiem wywołać wrażenie głębi i przestrzeni. I to bardzo niemiłe widzieć potem jedynie płaskie kolory.

Uważam, że Golding był technicznie za słaby, by wykorzystać potencjał pomysłu. Stąd, jak mi się zdaje, brak cytowania powieści w innych dziełach literackich, pomimo jej rzekomej wielkości i doniosłości. Ponieważ jednak pomysł jest tak dobry, chór pewnych siebie głosów dalej będzie wychwalał książeczkę pod niebiosa, nazywając ją arcydziełem. Ja do nich, niestety, dołączyć nie mogę.


***
P.S. Istnieje książka zwana japońskim „Władcą Much”, czyli „Zerwać pąki, zabić dzieci”, jednak jest to zdecydowanie przesadzone porównanie.
Co o niej myślę? Po paru latach, jakie minęły od jej przeczytania – a miałam wobec tej lektury ogromne nadzieje i rozbudzony dobrymi opiniami apetyt – pamiętam tylko jedną rzecz: scenę wspólnej masturbacji żołnierza i dziecka. Nic więcej. Ani treści, ani języka, ani nastroju. Dlatego nie polecam.

sobota, 11 października 2014

Niepoprawny politycznie przewodnik po islamie i krucjatach



Robert Spencer – Niepoprawny politycznie przewodnik po islamie i krucjatach
(Fronda, 2014)

Ponieważ czytałam wcześniej „Prawdziwe oblicze islamu”, „Bluźnierstwo” oraz „Co tak naprawdę mówi Koran”, nic nie mogło mnie już zdziwić ni zaskoczyć w książce Spencera. No, może poza informacją o dziewczętach, które spłonęły w pożarze szkoły, ponieważ zablokowano im wyjście z tego powodu, że będąc w środku, zdjęły okrycia, w których poruszały się po mieście. Lepiej, by dziewczyna paliła się żywcem niż pokazywała się nieobyczajnie ubrana. Co przypomina uwięzienie i dręczenie muzułmanki, które zakończyło się mordem z rąk strażnika więziennego. Powodem było to, że kobieta i jej towarzysz mieli wypadek – rozbili się na pomniku upamiętniającym Mahometa.

Plusem dla Spencera jest za to przypominanie ludziom, że wyprawy krzyżowe nie były, jak to się powtarza w poprawnie politycznych mitach, napaścią motywowaną chęcią czystego zysku, a odpowiedzią (i to niezbyt rychłą, bo trzeba było czekać na prośbę o ratunek wysłaną przez cesarza Bizancjum) na przemoc i gwałty zadawane chrześcijanom oraz na zajęcie Bazyliki Grobu Pańskiego. Obawiam się jednak, że prawda znów przeleci ludziom nad głowami, bo przecież i Chesterton próbował o niej przypominać czytelnikom, a mity o złych krzyżowcach i biednych, niewinnych i kryształowych muzułmanach wciąż plenią się bujnie i gęsto. Pisał: „Słuchając osób potępiających krucjaty, można zaiste odnieść wrażenie, że krzyżowcy napadli na jakieś cichutkie i niewadzące nikomu plemię ze środkowego Tybetu, o którym świat nigdy przedtem nawet nie słyszał. A przecież na długo przed tym nim pierwsza krucjata dotarła do Jerozolimy, muzułmanie dotarli niemal do wrót Paryża. Krzyżowcy o mały włos a zdobyliby Palestynę, lecz muzułmanie o mały włos a zdobyliby Europę. (...) W istocie krucjaty stanowiły kontratak. Krzyżowcy byli armią obronną, która dla odmiany przejęła inicjatywę i odparła wroga daleko do jego własnych siedzib.” „Ci, którzy twierdzą, że krucjaty były po prostu agresywną wyprawą przeciw islamowi, są ofiarami przedziwnego zapomnienia. Zapominają bowiem, że sam islam był po prostu agresywną wyprawą przeciw starej i rządzonej prawem cywilizacji, kwitnącej niegdyś na obrzeżach śródziemnomorskich.”


Nikt przytomny oczywiście nie zaprzeczy, że krzyżowcy dopuszczali się czasem rzeczy niegodnych chrześcijan, ale już mało kto wspomina, że Kościół z papieżem na czele potępiał wszelkie nadużycia i niesprawiedliwość, zaś Bernard z Clairvaux, jeden z głównych organizatorów drugiej krucjaty, osobiście udał się do Nadrenii, by zakończyć niesłuszne prześladowania Żydów, powołując się tutaj na Pismo Święte dla obrony innowierców (muzułmanie zaś powołują się na Koran dla ich zabijania). Jak zauważa Spencer, fakty historyczne są takie, że nawet uwzględniając niechrześcijańskie postępki krzyżowców, Żydzi i tak woleli mieszkać na terenach zajętych przez Franków, niż przez muzułmanów. Dlaczego? Dowiecie się z tej książki.

poniedziałek, 6 października 2014

To ona napisała Mary Poppins


Valerie Lawson – To ona napisała Mary Poppins. Życie P.L. Travers
(Marginesy, Warszawa 2014)

Nigdy nie czytałam żadnej z książek o Mary Poppins i nigdy mnie ona nie interesowała (choć bardzo lubię adaptację z Julie Andrews). Po biografię Travers sięgnęłam głównie z powodu wiadomości, że autorka dwie dekady odmawiała Disneyowi praw do adaptacji jej dzieł. To mnie zainteresowało – chciałam wiedzieć, co to za ziółko, i czy aż tak na poważnie i surowo traktowała swoją twórczość, że nikt inny nie miał prawa jej tknąć.

Niestety, okazało się, że chociaż mamy tu rozdział zatytułowany „Amerykanizacja Mary ”, to o odmawianiu Disneyowi znajdziemy… ze dwa zdania? Przeszkadzała mi autorka biografii, pani Lawson, która niepotrzebnie fabularyzowała niektóre (dobrze że krótkie) fragmenciki, a na początku przywaliła mi między oczy iście przerażającym zdaniem „w jajnikach dziewczynki są już wszystkie jajeczka, z których w przyszłości narodzą się jej dzieci” (czy ta pani na pewno wie, jak działa ludzkie ciało?). Miałam nieodparte uczucie, że ślizga się ona jedynie po powierzchni faktów – pisze na przykład, że Travers miała obsesję na punkcie mitów i bajek, ale głębiej nie wchodzi w ten temat.

Co do samej historii życia, przypomniała mi ona biografię L.M. Montgomery – też mamy tu kobietę, która miota się, niepewna, czym powinna się zająć, a potem zostaje niewolniczką własnego sukcesu i stworzonej przez siebie postaci. Do tego obie panie przeżywały bardzo „magiczność”, piękno życia, które nakazywało im myśleć o driadach, nimfach i wróżkach, a jednocześnie były niezdolne do poszukiwań duchowych opartych na racjonalnym i gruntownym przemyśleniu istnienia, co prowadziło je na manowce – Montgomery, niespełniona uczuciowo żona pastora, miała jedynie jakieś mgliste, poetyckie wyobrażenia o reinkarnacji, a Travers, która na dobre weszła w kręgi zwolenników New Age, chyba sama nie wiedziała, w co do końca wierzy.


Przyznam, że jest to jedna z najmniej ciekawych biografii, jakie dane mi było przeczytać, ale może jest to wina samej Travers – niepewnej siebie, manipulującej, nieskorej do szczerych wyznań, otulającej się grubo tajemniczością i oschłością. Jeśli lubicie autorskie przemyślenia na temat literatury i sztuki pisania, tutaj ich nie znajdziecie.

poniedziałek, 22 września 2014

Mój drugi blog

Uwielbiam dobre historie i sprawnie skonstruowane fabuły -  właśnie dlatego oprócz bloga książkowego prowadzę również blog o grach video.

Jeżeli z jakiegoś powodu wykreśliliście gry ze swojego życia, to nie dość, że pozbawiliście się tym samym wielu ciekawych historii, to jeszcze wyrzuciliście parę naprawdę wciągających... książek (!).

Dzisiejszy wpis (TUTAJ) dotyczy niemal dosłownie czytadła w wersji konsolowej - serdecznie zapraszam do sprawdzenia tej pozycji i odwiedzin bloga: http://omegalixir.blogspot.com


Święta nić hinduizmu


John L. Brockington - Święta nić hinduizmu. Hinduizm w jego ciągłości i różnorodności
(PAX, Warszawa 2010)

Książka zwięźle prezentuje historię powstania i rozwoju hinduizmu, łącznie z wyłonieniem się z niego odrębnych religii: buddyzmu i dżinizmu. Pokrótce przedstawione zostały również główne dogmaty poszczególnych szkół i sekt, a także sylwetki ich założycieli. Jeżeli jednak nigdy nie czytaliście nic o hinduizmie, nie wiem, czy powinniście zaczynać przygodę od tej pozycji – bardzo łatwo pogubić się w podobnych imionach i orientalnych terminach, a brak indeksu nie ułatwia sprawy. Trzeba też pamiętać, że jest to raczej zarys rozwoju religii i skrótowe naszkicowanie jej dziejów, a nie kompendium wiedzy, które ułatwiałoby orientowanie się w indyjskich mitach, kosmologii, itp. Niemniej, dla zainteresowanych tematem - lektura obowiązkowa.


Zagadką pozostaje, czemu istnieją dwie wersje okładki – z jednookim i dwuokim Ganeśą.

czwartek, 18 września 2014

Błądzenie pielgrzyma


C.S. Lewis – Błądzenie pielgrzyma
(Logos, 2012)

Lubię Lewisa, ale „Błądzenie pielgrzyma” czytało mi się nadzwyczaj ciężko. Logiczne wywody, które są u niego tak zgrabne, tutaj przybrały formę walca drogowego – czegoś ślamazarnego i nieznośnie ciężkiego. Spodziewałam się opowieści na miarę „Podziału ostatecznego”, a czuję się, jakbym przez pół dnia żuła suchy żwir. Tak, jest mi naprawdę fizycznie niedobrze. Najgorsze nie jest to, że rzecz jest trudna (autor sam wyjaśnia, o co mu chodzi), a to, że im dalej w tę opowieść, tym mniej chce się zrozumieć bohaterów, ich wywody oraz pojąć to, dlaczego niemal wszyscy mają potrzebę intonowania pieśni, które sprawiają wrażenie czystego bełkotu.



czwartek, 4 września 2014

Autopsja (audiobook)


Tess Gerritsen – Autopsja
(Albatros)

Ta książka powinna być opatrzona ogromnym napisem: „SZTAMPA”. Postaci, przebieg akcji, sama historia, dialogi – wszystko sprawia wrażenie jakby zostało wyjęte wprost z mocno przeciętnego serialu policyjnego typowej amerykańskiej produkcji telewizyjnej. Jeden z najnudniejszych, najbardziej irytujących (przez swą banalną, amerykańsko-telewizyjną typowość) audiobooków, jakich słuchałam. Do tego lektorka działała mi z lekka na nerwy (nikt jej nawet nie powiedział, jak się czyta „Richard Gere”).

Nic wartego uwagi.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Przegląd Końca Świata: BLACKOUT


Mira Grant - Przegląd Końca Świata: BLACKOUT
(SQN, 2014)


W pierwszej części Mira Grant była zbyt leniwa, by sprawdzić, komu Kościół przyznaje status męczennika. To źle wróżyło – nie chciało się robić banalnego researchu. W drugiej części autorka pocałowała research na do widzenia, przypisując jedną duszę na jedno DNA (na co rzekomo ochoczo miałyby się zgodzić wszystkie religie, filozofie i ideologie świata! – nie, naprawdę!), co umożliwia klonowanie ludzi bez oporów moralnych, i poczęła bawić się w zaczarowane klony rodem z najlichszego sci-fi, gdzie cała wiedza o kodzie genetycznym czy też powstawaniu połączeń neuronowych (kwestia pamięci i tożsamości) została bezpardonowo wyrzucona przez okno. Nie, u Miry Grant mamy magiczne klony, które w magiczny sposób mają tożsamość oryginału, łącznie z caluteńką pamięcią (transfery wspomnień, fotokopie synaps, szkoda, że jeszcze nie jakieś cudeńka ze Star Treka). Można czasem mieć problem z rozwinięciem u klonu kręgosłupa, ale nie kopii jaźni (magia!). To, papierowi, irytujący, schematyczni bohaterowie i przeciwnicy nadający się na głównych wrogów z serialu Scooby-doo, sprawiło, że ucieszyłam się, iż wreszcie zakończę tę lichą, oszukańczą serię, która zwiodła mnie obietnicą rzekomo logicznego, przekonująco odmalowanego świata.

Bohaterowie nadal są nudni ponad miarę i mówią jak z hollywoodzkiego podręcznika dla scenarzystów „Jak stworzyć bandę cool dzieciaków, którzy myślą, że są dowcipni, i sprzedać to tępej młodzieży – schematy i banały”. Ale autorka postanowiła kompletnie zaniżyć poziom, tak więc Shaun (który miał być chyba nieszczęśliwy do szaleństwa, ale w dalszym ciągu jest jedynie denerwujący) łączy się z klonem siostry, którą zabił, i okazuje się, że on i Georgia już od dawna byli kochankami. Tak, bo to przecież NIEMOŻLIWE, by rodzina, zwłaszcza przybrana, nie genetyczna, mogła kochać się na śmierć i życie. Nieeeeeeeeee – jak chłopak i dziewczyna troszczą się o siebie, to nie mogą być ani przyjaciółmi, ani rodzeństwem. To jasne, że MUSZĄ ze sobą spać – łóżko jest najważniejsze i żadne inne wyjaśnienie nie wchodzi w grę. Co za straszliwa płycizna! Co za żenada! Co za niesmak! Pomijając jednak to dno fabularne, do jakiego autorka sprowadziła relacje bohaterów, wątpię, czy komukolwiek udałoby się jej wyjaśnić, że brak tej samej krwi nie czyni związku brata i siostry mniej obrzydliwym, tak jak związek niegenetycznego ojca z niegenetyczną córką nie stałby się przez to normalny (co nie pozwala mi patrzeć bez odrazy na Woody’ego Allena na ten przykład). No, ale mamy tu magiczne klony z magicznym kopiowaniem jaźni i bohaterów o głębi przemyśleń malutkiej kałuży, więc dotykanie tak delikatnych kwestii jak wychowanie, odpowiedzialność czy etyka raczej nie ma sensu.

Naprawdę, chyba tylko głód lekkiego, niewymagającego myślenia czytadła sprawił, że tak lekko potraktowałam poprzednie części. Ostatnie nadzieje łączyłam z jakimś tragicznym zakończeniem na masową skalę (w końcu tytuł „blackout” mógłby to sugerować). A z drugiej strony, po przebrnięciu przez tony najlichszych banałów, czego mogłam się spodziewać, jak nie: „Żyli długo i szczęśliwie?”. Prostuję – zakończenie brzmi „żyli dość długo i dość szczęśliwie”. Tak! Scooby-dooby-doo!


Gniot! Gniot! Po trzykroć – gniot!

wtorek, 29 lipca 2014

Tylko cisza


Bohdan Petecki – Tylko cisza
(Iskry, 1974)

„W kosmos wyruszają setki statków badawczych, a w tym czasie cała ludzkość zostaje zahibernowana w miastach, na 80 lat, aby planeta w tym czasie oczyściła się, na nowo zazieleniła, atmosfera odnowiła. Do pilnowania uśpionej ludzkości przygotowano automaty i dyżurnych astronautów, ludzi przygotowanych do długoletniego życia w samotności. Ale czy szkolenie ich do tego faktycznie przygotowało?”

Moje trzecie spotkanie z Peteckim okazało się kroplą przepełniającą czarę. Co prawda książkę czytało się odrobinkę lepiej niż dwie poprzednie, to jednak jest to tylko mętna, nieciekawa, nie do końca przemyślana historia z wieloma lukami. Innymi słowy – nie kupuję tej bajki. Oto na przykład bez odpowiedzi zostaje pytanie o to, czemu ludziom mającym pełnić dwudziestoletnie wachty w kompletnej samotności nie zapewniono odtwarzaczy muzyki, filmów, nawet biblioteki? Czemu nie mogą dokonać zakupów w zautomatyzowanych sklepach? Czemu to muszą być pojedynczy, oddzieleni od siebie, niemający możliwości żadnego kontaktu strażnicy? Z psychologicznego punktu widzenia jest to kosmiczna pomyłka i założenie z gruntu kretyńskie. Autor machnął jednak ręką na wszelkie racjonalne tłumaczenia, toteż nie dowiemy się, jakaż to przedziwna wizja mentalności ludzkiej stała za podobnym nonsensem. No i w ogóle ten pomysł z astronautą, który – o niczym nieuświadomiony – wraca na Ziemię na jeden dzień przed globalną hibernacją. O, dobrze, że jesteś, obejmiesz drugą wachtę, nic więcej ci nie powiemy, nie ma o czym, do widzenia. To ma być wiarogodny scenariusz?!

Dziękuję, wolę historie z przynajmniej średnią dozą logiki.

wtorek, 22 lipca 2014

Kącik okładkowy - 5 (ło matko...)

Większość ebooków ma tak żenujące okładki, że wypada jedynie przemilczeć ich istnienie. Ale dzisiejszy przypadek jest szczególny - człowiek zaczyna się zastanawiać, ile osób odpowiedzialnych za wydanie czegokolwiek ma kompletnie wyłączony nie tylko zmysł estetyczny, ale i zdrowy rozsądek.


Dwa pytania:
1) przez ile osób przeszła ta okładka, nim ją zatwierdzono?
2) ile palców u rąk mają te osoby?

sobota, 12 lipca 2014

O czym nie mówią nam poloniści


Alicja Zdzichowska – „O czym nie mówią nam poloniści”
(Park, 2011)

Książka, w której mamy jednocześnie Mickiewicza, Słowackiego oraz ałtorkę (!), która pisze o wąchaniu odbytu podczas stosunku, nie może być dobra. I nie jest. Chyba, że szokują Was pytania typu: „Czy średniowieczna bohaterka mogła umrzeć na sepsę?” (równie dobrze można by spytać, czy mogłaby umrzeć od noża między żebrami), podnieca Was myśl, że dwie kobiety mieszkają pod jednym dachem (Och! Ach! Gdyby nie były w związku, to by nie mieszkały! Oczywista oczywistość!), musicie koniecznie wiedzieć, jakie narkotyki przyjmował Witkacy, albo nabożnie chłoniecie takie mądrości autorki, jak: „Taki piękny portret matki wbił nam do głowy Balladyną mamisynek Słowacki, tymczasem polskim matkom bliżej do pani Dulskiej (...) ”, czytajcie śmiało.

Skala głupot w rozdziale o menstruacji poraża. Autorce nie chciało się robić research’u, toteż nie dowiedziała się, że istnieje medyczna przyczyna, dla której wypieki kobiet w czasie miesiączki nie udawały się. Otóż dłonie miesiączkujących kobiet wytwarzają kwas, który zakwasza ciasto – stąd w kościołach wschodnich, gdzie chleb eucharystyczny wytwarzają kobiety, nie wolno im tego robić w czasie miesiączki – nie ma to nic wspólnego z „nieczystością”, jakby chciała autorka, wyśmiewająca głupie, ludowe zabobony (bo to przecież niemożliwe, żeby zabobon rozwinął się z pierwotnej racjonalnej przyczyny i zaobserwowanego przez przodków faktu!). No, ale jak ktoś nie ma na tyle przyzwoitości, by nie schylać się do poziomu Gretkowskiej, opisującej masturbowanie się nożem do ostryg, to nie będzie miał dość rozumu, by powstrzymać się przed równie kretyńskimi stwierdzeniami, jak to, że ponoć w wielu religiach kobiety nie mogą być kapłanami właśnie ze względu na miesiączkowanie i nic innego (ale jakoś wymienić choć jednej religii autorce się nie chciało – lepiej ogólnie stwierdzić, że żadna oficjalnie się do tego nie przyzna – cóż za przemyślność! Cóż za odwaga osobista!).

O czym nie mówią poloniści? Chociażby o kontrowersjach z Miłoszem (tu mamy tylko krótko o sporach z pochówkiem, nie analizę problemu) i gigantycznym kłamstwie Kapuścińskiego. Albo o tym, że po napisaniu powieści o Kuroniu i Michniku („Czego nauczył mnie August”), autorka doznała tak wielkich szykan, że musiała uciekać z kraju, a „Gazeta Wyborcza” zablokowała dystrybucję książki. Może by o tym coś napisać? Ale nie, lepiej dać fragmenty Trylogii i dywagować, czy Sienkiewicz był sadystą.


Nędza!!

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Złota księga fantasy


Złota księga fantasy
(Prószyński i S-ka, 1999)

Nędza, panie, straszna nędza! W porównaniu z tym zbiorkiem, baśnie braci Grimm zrywają papę z dachu. Syrena na zawodach pływackich,  gra w szachy z jednorożcem (i żłopanie piwa), z której absolutnie nic nie wynika, zwłoki olbrzyma na plaży, które zostają pocięte na kawałki (i tyle... Nic więcej się nie dzieje), nudny jak flaki z olejem mit o Lilith, Śmierć, która jako piękne dziewczę przychodzi na jeszcze nudniejszy bal i zostaje z gośćmi, mianując gospodynię nową Śmiercią, uch... 

Reszty nie pamiętam, nie ma czego.

Nie warto nawet wypożyczać.

wtorek, 17 czerwca 2014

Policja (audiobook)



Jo Nesbø – Policja
(Wydawnictwo Dolnośląskie)

Książka byłaby naprawdę trudna do zdzierżenia, gdyby nie forma audiobooka - znacznie łatwiej jest słuchać dłużyzn (a tych jest tu zatrzęsienie), niż skupiać całą uwagę nad najeżonym nimi tekstem. Może spróbuję wymienić w punktach, co mnie irytowało.

·        Wulgarność nie jest synonimem dowcipu. Chciałabym powiedzieć autorowi, że dodawanie co rusz uwag o penisach, masturbacji, itd. nie czyni z powieścidła książki dorosłej i mrocznej. Zwłaszcza, że są to rzeczy najzupełniej zbędne. Ale autor najwidoczniej ma czytelników za idiotów, którym nie wystarczy sformułowanie „kino dla zboczeńców” – nie, musi powiedzieć, jaka dokładnie zoofilia jest tam wyświetlana. Podobnie, gdy puszczalska baba rozstawia szeroko nogi przed swoim podwładnym – to nie wystarczy, trzeba dodać, co ona myśli o goleniu krocza. Wizja Harry’ego Hole (czytaj: „ule”) o wkładaniu przez kobietę całej ręki do pochwy, też jest potrzebna jak zającowi dzwonek na polowaniu.
·     Masa rzeczy nieistotnych i rozwlekających niepotrzebnie książkę – np. zamiast od razu dać nam ofiarę, każe się na znosić długi opis, jak ofiara jeździ na rowerze, ile kosztował kask, jak jej wzrasta tętno, kiedy naciska mocniej na pedał, itd. Beznadzieja. Potem jest gorzej, bo pojawia się chłopak, który kompletnie nie ma żadnego związku z intrygą i akcją, nie buduje żadnego napięcia i absolutnie do niczego nie służy, ale dostajemy o nim rozdział, z którego koniecznie musimy się dowiedzieć, że podnieca go myśl, gdzie dokładnie zgwałcona dziewczyna miała wetkniętego penisa, albo jak fajnie jest się samogwałcić, myśląc o gwałtach (nie wiem też, dlaczego przez książkę przebija się chory wątek, że i mężczyźni i kobiety uwielbiają fantazjować o gwałtach i że nie ma nic bardziej podniecającego – po lekturze książki, można odnieść wrażenie, że jest to masowe zjawisko u Norwegów). Ogólne wrażenie – nie mam nic na temat ciekawej intrygi, ale natłukę tekstu, to książka będzie grubsza i droższa.
·    Harry Hole ma być geniuszem, ale to idiota (Studentka próbowała mnie zmusić do seksu, a ją przepędziłem, grożąc wariatce wyrzuceniem ze szkoły. DLACZEGO, u licha, miałbym potrzebować świadka?! Nie rozumiem!), którego przerasta na przykład pomysł zabrania dyktafonu na rozmowę podejrzanym. W ogóle idiotów sporo w tej książce – numer jeden to policjantka, która otwiera drzwi, bez sprawdzenia, kto przyszedł, chociaż po mieście grasuje sadystyczny morderca policjantów (sama go szuka!).
·        Irytujące zmyłki, które już przez samą długą opisów, alarmują nas niepotrzebnie, jakby wymachiwały sztandarami, że są tylko zmyłkami. Innymi słowy – wpuszczanie w maliny jest zbyt oczywiste i narzucające się (ta z kościołem jest najgorsza!).
·  Dziwaczny debilizm religijny bohaterów – a to dziewczynka z niewierzącej rodziny myśli o PIERWSZYM LEPSZYM obcym, jaki do niej zagadał, że pewnie jest Jezusem, a to drugi bohater twierdzi, że piekło wymyślono w średniowieczu, trzeci zaś, że Duch Święty jest rodzajem demona. Opadły mi ręce. Wyobrażacie sobie książkę, w której trzech ludzi z wielkiego miasta europejskiego mówiłoby, w różnych sytuacjach, niezależnie od siebie, z całą powagą, o buddyzmie, że polega on na obdzieraniu kotów ze skóry albo coś w tym stylu, i nikt z czytelników, nie zakrzyknąłby: „Boże, co za skrajna ignorancja!”? Ślubu ateistów w kościele nawet nie chce się komentować (kwestia honoru i przysięgi przed światem nikomu nie przyszła do głowy, a zwłaszcza autorowi).
·        W stosunku do objętości tekstu, intrygi jest tyle, co kot napłakał. Ale dostaniecie co rusz jakiegoś penisa, duszenie podczas seksu, opis życia bohatera kompletnie nieistotnego, opis gustu muzycznego i filmowego pobocznej policjantki, itd. Spodziewałam się znacznie więcej śledztwa i dedukcji.
·        Okropnie przewidywalne motywy. Rozmowa z psychiatrą, która zbyt dużo zdradza już na początku, „zaklęcie” policjantki, które wiadomo, czym się skończy...
·  Harry Hole ZNOWU (a czytałam dotąd tylko jedną książkę o nim) wychodzi cudem ze śmiercionośnej pułapki. Alkoholiczny James Bond! A w tym tomie to nawet Indiana Jones! Ratunku...
·        Trochę niezrozumiałych rzeczy – np. dlaczego morderca chciał uśmiercić psychiatrę, ale nie chciał już dać kulki w łeb Harry’emu, kiedy miał okazję?
·    Psychiatra (profiler) wydaje się zbędny w zespole, jego wątek jest bardzo naciągany, a granie hipotetyczną śmiercią członka rodziny zdaje się być kolejnym sposobem na produkowanie tekstu dla samej grubości książki.
·    Jak pisałam, to dopiero druga książka Nesbø (czyt. „nesbu”), a ZNOWU sprawcą jest ktoś z otoczenia Harry’ego. No nie...
·        Rodzina Harry’ego ZNOWU jest w rękach mordercy. Ech...
·        Straszliwa głupota ukochanej Harry’ego – wychodzi, że przez Harry’ego życie jej samej i jej syna co rusz jest zagrożone i śmierci unikają właściwie o włos. Do tego Harry, alkoholik po przejściach, omal jej nie krzywdzi podczas seksu z przyduszaniem. Muszą przy tym łamać prawo i niszczyć dowody, by chronić siebie. A przy tym tak się cieszy, że syn upodabnia się do Harry’ego! I będzie podobnym mu policjantem! Sama radość! Powiecie, że to miłość i się nie znam – że im więcej razy sprowadza jej psychopatę, z którego rąk będzie ją cudem ratował, tym większe uczucie. Dla mnie to całkowity brak instynktu samozachowawczego, a zwłaszcza macierzyńskiego (a może przyduszanie jednak miało wpływ na mózg).
·     Lektor (Mariusz Bonaszewski) czyta wszystko w jednym rytmie, znużonym, smętnym głosem. To pogłębia wrażenie, że zbędne fragmenty jeszcze bardziej się wloką.

Nie polecam.


1/10

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Dziesiąta symfonia



Joseph Gelinek – Dziesiąta symfonia
(MUZA, 2009)

Są książki tak pozbawione polotu, fantazji, stylu i wszelkiego uczucia, tak banalne w treści, a jeszcze banalniejsze w formie, że człowiek ma wrażenie, że patrzy na obeschnięty kawał mięsa – innymi słowy: nawet nie chce mu się szukać słów, by odradzić innym spożywanie podobnej strawy. Zła książka może chociaż rozzłościć, ale książka byle jaka – z papierowymi postaciami, pozbawiona napięcia, ze stylem godnym przeciętnego wypracowania szkolnego, który nawet nie otarł się o samo pojęcie „nastroju”, i z żenującym zakończeniem – na taką można tylko wzruszyć ramionami.

sobota, 14 czerwca 2014

Kroki w nieznane 2007


Kroki w nieznane. Almanach fantastyki 2007
(Solaris, 2007)

Jeżeli czytaliście kiedyś zbiór antologii „Kroki w nieznane” z – jeśli się nie mylę – początku lat 70-tych, niniejszy tom z 2007 roku może się Wam wydać wiadrem pomyj. Są to teksty przeraźliwie słabe, w większości bardzo wtórne (ile można pisać o natychmiastowej zagładzie cywilizacji i kończyć opowiadanie tym, że bohaterowie będą jednak iść przed siebie i szukać lepszego jutra? ILE?! Ile tego juz było?! Ile można powielać ten schemat?!) i – najzwyczajniej w świecie – nudne. Ani pomysłów, ani dobrej formy. Nic.

Mimo, że miałam jeszcze dwa tomiki serii (2010 i 2011), to ten jeden zniesmaczył mnie tak bardzo, że tamte dwa mogłam jedynie przekartkować - i nie wydaje się, abym cokolwiek na tym straciła (Wszechmocny bez wszechmocy i wojny z demonami – straszne, że tak nielogiczny – ja tak kocham logikę! - bezsensowny wątek wciąż nie chce umrzeć w literaturze, i wciąż, co gorsza, ma ta bzdura czytelników; wyjątkowo słaby Ted Chiang i kolejny wtórny wątek sztucznej inteligencji – może lepszym tytułem dla serii byłoby „Kroki do tyłu. Wszystko już było”). Chociaż przyznaję, że jeśli szukacie kosmicznego horroru, to opowiadanie „Rozpacz” (tomik 2011) rzeczywiście wydaje się straszne, ale – jak to w horrorach – trzeba wyłączyć logikę i rozum i uwierzyć w magiczną samowytwarzającą się materię stwarzającą, totalnie bez sensu i bez celu(!), uporządkowany kosmos i jaźń (już chyba wolałabym mordercę na statku kosmicznym – za bardzo lubię racjonalne rozwiązania, nawet w fantastyce) – czyli łatwo przewidzieć, że skrajnie banalnym finałem będzie – jakżeby inaczej! - cierpienie bez końca, tak jak sensem magicznego kosmosu jest trwanie dla trwania.


Patrzę na cenę wydrukowaną na okładce i zaczynam odczuwać mdłości – 50 złotych?! Wolne żarty!

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Drood


Dan Simmons – Drood
(Mag, 2012)

Chcielibyście przeczytać ośmiuset stronicową cegłę, w której narratorem jest schizofrenik (a na pewno ktoś z zaburzeniami psychicznymi, których doświadczał od dzieciństwa) uzależniony od opium, a który przez Dickensa dowiaduje się o istnieniu Podziemia, w którym odprawiane są starożytne okultystyczne rytuały z dawnego Egiptu, gdzie szamanem jest pozbawiony powiek zombie (!), który dzięki swym zdolnościom mesmerycznym i hipnotyzerskim trzęsie całym Londynem, dokonując od dekad (może i od wieków) bestialskich mordów i za pomocą mózgożuków (wchodzą ofiarom do mózgu i zmuszają je do posłuszeństwa – choć to, rzecz jasna, wizja w czasie transu) panując nad wciąż rosnącą armią niewolników?

Ja nie chciałam. Opis na okładce sugerował mi raczej coś w stylu uganiania się za seryjnym mordercą pokroju Kuby Rozpruwacza. To bym jeszcze przełknęła. To albo zbeletryzowaną biografię Dickensa. Albo nawet mroczniejszą powieść obyczajową z epoki. Ale absolutnie nie spodziewałam się czegoś równie dennego jak szaman-zombie.

Plus jest taki, że styl autora jest banalnie prosty, przez co przez cegłę przebrnęłam w niecałe trzy dni. Szkoda tylko, że ni jak nie udało mi się uwierzyć, iż narratorem jest istotnie przyjaciel Dickensa (zwłaszcza te wtrącenia do czytelnika z przyszłości wypadły słabiutko i nieporadnie).

Szaman-zombie i podziemny Egipt są przeraźliwie... nudni. Brnęłam jednak dalej, w nadziei, że ktoś zaraz uświadomi narratora, że są to tylko jego wizje spowodowane laudanum i hipnozą i WRESZCIE przejdziemy do jakichś prawdziwych zbrodni prawdziwego Drooda... lub Dickensa... lub kogokolwiek! Ale nie, pod sam koniec okazuje się, że to sam Dickens zahipnotyzował narratora, podsuwając jego upojonemu narkotykami umysłowi nieistniejącą postać nieśmiertelnego Drooda i inscenizując podróż do Podziemia.

Tyle.

Czyli po niemal ośmiu setkach stron męczenia się z arcynudnym zombiakiem (właściwie to po czterech setkach, połowę książki wypełnia życie narratora, przyjaźń z Dickensem, kochanka, druga kochanka, pisanie książek, relacje rodzinne... Przyznaję, że te biograficzno-obyczajowe fragmenty były znacznie ciekawsze, choć bez rewelacji), jedyne co dostajemy to: „Ach, nie, to wszystko było tylko w twojej głowie. Wybacz, że cię przed laty zahipnotyzowałem”.

Dobry Boże, jakiej reakcji czytelnika spodziewał się autor?! Narrator, ćpun i schizofrenik, miał wizje i omamy? Niebywałe, drogi panie, niebywałe! No, kto by przypuszczał?!

Jest to tym gorsze, że główny bohater  ma wizje od wczesnej młodości (drugie ja, zielona kobieta) – skoro to wiemy, jak mamy się przejąć wszystkim, czego doświadcza w związku z Droodem? Kiedy dodać do tego nieszczerego Dickensa, który lubi fantazjować, płatać „figle”, fascynuje go hipnoza i mesmeryzm i w pewnym momencie próbuje swych sił na narratorze, to... gdzie w tym zaskoczenie? Gdzie jest napięcie, gdzie obiecany suspens?

Niektórzy próbują chyba ratować owo powieścidło czymś w rodzaju otwartego zakończenia, tzn. podważają prawdziwość słów Dickensa o hipnozie i inscenizacji. Nie rozumiem, w czym takie postawienie sprawy konkretnie ma pomóc – nadal pozostajemy z narratorem, który miał dziwne wizje i doznawał rzeczy, których nie potrafił sobie przypomnieć (samookaleczenia?), a także który pił laudanum dzbanami i chodził do palarni opium na dekady przedtem ZANIM w jego życiu pojawił się wątek Drooda. Dickens, nawet jeśli kłamie, jest bardziej wiarygodny niż narrator, który nie próbował nawet z nikim skonsultować choćby tego, że od dziecka prześladuje go zjawa upiornej kobiety.

Chyba nie byłabym tak zła, gdyby autor upchnął ten nieśmieszny żart na jakichś 300 stronach.


środa, 28 maja 2014

Doubt


Yoshiki Tonogai - Doubt (tomy 1-4)
(JPF, 2013)

Raz po raz rozmaici twórcy udowadniają, jak trudno jest stworzyć dobrą historię o zamkniętych bohaterach, których ktoś zmusza do chorej gry. Na przykład film „Piła” – pomijając całą obrzydliwość, fabuła jest tak najeżona błędami i nieprawdopodobnymi sytuacjami, że człowiek kończył seans zszokowany nie torturami psychopaty, ale świadomością, jak coś tak nietrzymającego się kupy może przejść bez najmniejszej krytyki przez całą masę odpowiedzialnych za gotowy produkt ludzi. Kolejnym przykładem jest gra z serii „Zero Escape”, „Virtue’s Last Reward” – tam wtłoczono wątki zdolności paranormalnych, mnogości alternatywnych wszechświatów, itd. O ile jednak sam pomysł alternatywnych linii czasowych pasuje do gier jako do medium w ogóle (wiele z nich da się wszak przejść na kilka wariantów fabularnych), to w ostatecznym rozrachunku otrzymujemy jeden gigantyczny absurd. Ale - jak się domyślam - przy skokach czasowo-przestrzennych i czujących robotach, uznano, że nie ma za bardzo czym się przejmować.

Niestety, podobnie jest z mangą „Doubt” – autor poszedł na łatwiznę i zamiast cierpliwie mierzyć się z ewentualnymi błędami logicznymi, uciekł w zdolności paranormalne (konkretnie w hipnozę o masowym zasięgu). W efekcie wrażenie jest takie, jakby pod koniec krwawej intrygi odpowiedzialnym za wszystko okazał się Kaszpirowski (O rany...), a motywem jego niekończących się serii zbrodni było wyzywanie go od oszustów. (O rany, o rany...) Co jest tym gorsze, że informację o tym, że mamy do czynienia z osobą potrafiącą manipulować umysłami innych, dostajemy już na początku historii (co zatem miało nas zaskoczyć w zakończeniu?!). Nie muszę oczywiście dodawać, że przy takim podejściu nie dbano już o detale (każdy telefon komórkowy, nawet zablokowany bądź ustawiony jedynie na odbieranie połączeń, może zadzwonić na emergency number) , a jedynie o twisty, toteż parę sensownych pytań, z jakimi zostaje miłujący logikę czytelnik, pozostaje zupełnie bez odpowiedzi.

Duże rozczarowanie.

wtorek, 27 maja 2014

Makabryczna gra


Sebastian Fitzek – Makabryczna gra
(G+J, Warszawa 2007)

Pierwsza książka Fitzka, jaką przeczytałam, „Odłamek”, miała jedną z najbardziej żałośnie wydumanych i skrajnie nierealistycznych intryg, z jakimi się zetknęłam. „Makabracznej gry” nie czytało mi się lepiej. Wszystko tu jest tak niewiarygodnie ponaciągane, że zupełnie niewymagający czytelnik, dla którego liczą się tylko zwroty akcji, a nie logika i prawdopodobieństwo, będzie czuł się jak na rollercoasterze, bezmyślnie wyjąc z zachwytu. Ja niemal wyłam ze złości. Zwłaszcza kiedy pani negocjator zaczęła szantażować mordercę pracującego dla mafii - tutaj moja cierpliwość (niestety, czytałam całość za jednym posiedzeniem) doszła do punktu, w którym miałam szczerą ochotę uderzyć parę razy głową o stół. Pod koniec byłam tak zniesmaczona, że nawet skrajnie żenujący hollywoodzki happy end nie mógł już niczego pogorszyć.

Zanotować – nigdy więcej Fitzka!



Sprawa szkarłatnego pocałunku



E.S. Gardner – Sprawa szkarłatnego pocałunku
(Wydawnictwo Dolnośląskie, 2002)

Czuję się oszukana! Tak długo szukałam tego tomiku przygód Perry’ego Masona, a okazało się, że mam do czynienia nie z powieścią, lecz zbiorkiem opowiadań, z których tylko to pierwsze traktuje o słynnym adwokacie – jest to krótka i niestety chyba najsłabsza fabularnie z jego zawikłanych spraw. Pozostałe teksty nie są, niestety, specjalnie warte uwagi – ot, opowiadania detektywistyczne w starym stylu.


Cóż za rozczarowanie!

poniedziałek, 26 maja 2014

Skrzydła gołębicy



Henry James – Skrzydła gołębicy
(Prószyński i S-ka, 2011)

Bardzo lubię czytać przedmowy autorów, ale jeszcze nigdy nie spotkałam się z przedmową równie nużącą, co ta, która wyszła spod pióra Henry’ego Jamesa. To już przy niej – przy owych wyznaniach konstruktora machiny, który tłumaczy, ile musiał odmierzać oliwy i jakie siły odśrodkowe brać pod uwagę, by ciężka maszyneria ospale ruszyła (a jest to przedziwnie przytłaczający opis) -  zaczęłam się obawiać, że polegnę przy lekturze.

I poległam. O wiele szybciej niż mi się zdawało. Nie znalazłam obiecywanej mi wirtuozerii słowa (Wyszukany język? Raczej zwykłe zdania złożone, bez krzty liryzmu – są prędzej ociężałe niż wyrafinowane) ani nawet cienia postaci, która mogłaby zwrócić moją uwagę i dać pociągnąć się dalej. Mówi się, że ta powieść jest z pozoru statyczna, ale chodzi raczej o coś innego – to sam tekst, sama forma jest statyczna: słowa tracą wszelkie skojarzenia zmysłowe, a stają się jedynie szeregiem liter bezdusznie i po brzegi wypełniających strony. A przynajmniej ja miałam odczucie, jakbym mentalnie żuła żwir, który ni jak nie chce się zmiękczyć.  Przy czym tekst nie wydaje się być wcale specjalnie trudny ani zawiły – jedynie nieznośnie nieciekawy.


środa, 21 maja 2014

Zimny płomień



Yukio Mishima - Zimny płomień
(Świat Książki, 2008)

Kiedyś, dawno temu, zachwycałam się „Złotą pagodą”, choć dzisiaj, gdy niemal cała jej treść zatarła mi się w pamięci, nie potrafię stwierdzić, dlaczego. Zastanawiam się, czy nie napawałam się właściwie własnymi wyobrażeniami na temat powieści (bardzo podobał mi się zamysł obsesji piękna), a nie treścią i formą. Bo czytając, „Zimny płomień” w ogóle nie odczuwam, że obcuję – jak tłumaczy mi posłowie – z „szorstkim”, suchym, logicznym stylem (czy to miało oznaczać zwyczajnie „prostym”?), natomiast treść, z jakiegoś powodu, nieco przelatuje nade mną.


Czy można czytać jako zwykły tekst „Umiłowanie ojczyzny”, wiedząc, że posłużyło autorowi jako „mentalna wprawka” do rytualnego samobójstwa? Jest w tym coś obrzydliwego. Czym się zachwycić w trzech ostatnich opowiadaniach, skoro zdają się być one napisane jedynie dla samego pisania (nawet autorka posłowia nazywa dwa z nich owocem igraszek znudzonego artysty)? Właściwie to poza „Zimnym płomieniem” i „Śmiercią w środku lata” (które i tak już znałam) nie potrafię wskazać niczego godnego uwagi w tym zbiorku. To dobre, zgrabne teksty, które czyta się szybko, ale które chyba nie przykują uwagi nikogo, kto choć trochę nie interesuje się nie tylko kulturą, ale i mentalnością japońską.

wtorek, 20 maja 2014

Wodnikowe Wzgórze


*Richard Adams – Wodnikowe Wzgórze
(Muza, Warszawa 2005)

„Wodnikowe Wzgórze” najprościej można opisać jako mieszankę wiedzy, którą autor zaczerpnął z książki „Prywatne życie królika”, z opowieściami o Bracie Króliku – opiekuńczym bogu-oszuście z folkloru Ameryki Północnej. Króliki walczą o przetrwanie – króliki, które mają bogów, mity, i które lubią opowieści. Mając w pamięci nieco zatarte, ale dość brutalne i krwawe sceny z animowanej ekranizacji, którą widziałam w dzieciństwie, nastawiłam się na dzieło o wadze eposu narodowego albo ociekającej liryzmem, starodawnej kroniki. Niestety, dostałam jedynie dobre czytadło dla zabicia czasu, szorstkawe w formie i proste w treści, bez zaskakujących zwrotów fabularnych.


6=/10

wtorek, 29 kwietnia 2014

Pierwszy śnieg




Jo Nesbø - Pierwszy śnieg
(Wydawnictwo Dolnośląskie, 2010)

Uprzedzam , że niniejsza notka totalnie spojluje ów schematyczny kryminał.

Wielbiciele kryminałów na pewno znają reguły van Dine'a (np. przestępca nie może być służącym, detektyw nie może okazać się sprawcą, i tak dalej). Po lekturze "Bałwana" (oryginalny tytuł, dużo lepszy niż wybór wydawnictwa) pomyślałam, że przydałoby się ułożyć parę reguł dla powieści o seryjnych mordercach. Oto moje propozycje:

1) Morderca nie może być nowym partnerem żony głównego bohatera.
2) Nie umieszczajmy żony w wymyślnej pułapce, po to, by bohater ratował ją z niej w ostatnich sekundach.
3) A jeśli już, to niech przynajmniej mu się nie uda.
4) A jeśli, niestety, mu się udało i popełniliśmy ten hollywoodzki banał, to niech bohater nie uchodzi cało, uratowany cudem, z następnej opresji, która zdarza się zaraz potem.

sobota, 26 kwietnia 2014

Pamiętam cię


Yrsa Sigurdardóttir - Pamiętam cię
(Muza, 2012)

Tandetnie napisany tandetny horror o mszczącym się duchu, z tandetnie przeprowadzoną redakcją (w tym korektą) i równie tandetną okładką. Bardzo kiepski język, nieciekawa intryga, irracjonalne zachowania postaci i ogólny brak logiki (np. jest tak zimno, że bohaterowie noszą po kilka par skarpet i swetrów, ale piwo muszą sobie chłodzić w strumieniu), nędzne dialogi, kompletny brak nastroju grozy i nieprzewidywalnych zwrotów – oto rzekomo najwyższe standardy literatury grozy, jak dumnie głosi okładka, cytując „Sunday Telegraph”. Najbardziej jednak doskwiera lekceważący stosunek autorki, która, jak się zdaje, powiedziała sobie: „Aj tam, aj tam – ważne, że wyjaśnię główną zagadkę, a całą resztę szczegółów mogę sobie darować”.

Partactwo.


piątek, 25 kwietnia 2014

Oszustwo niedoskonałe


David Walsh – Oszustwo niedoskonałe. Jak zdemaskowałem Lance’a Armstronga
(Znak, 2013)

Cieszę się, że kupiłam książkę Juliet Macur („Wyścig kłamstw”), a nie Davida Walsha. Pani Macur dała sportowemu laikowi, jakim jestem, dokładny obraz zdarzeń i charakterystykę osób zamieszanych w oszustwo Armstronga, ale i spojrzenie na zdegenerowanie kolarstwa w ogóle. Tylko dzięki niej nie pogubiłam się bez reszty w mętnej, przyciężkawej, pozbawionej dziennikarskiej klarowności książce Walsha (czuć tu wyraźnie niespełnionego literata), która, choć reklamowana jako pozycja nie tylko dla fanów sportu, nie nadaje się moim zdaniem dla tych, którzy już przed lekturą nie orientują się w sprawie i w kolarstwie. Być może spodoba się amatorom sportu i dziennikarstwa, mnie odrzucało niemal co stronę, z trudem brnęłam przez tekst. Nie polecam.



środa, 23 kwietnia 2014

Wyścig kłamstw


Juliet Macur – Wyścig kłamstw. Upadek Lance’a Armstronga
(SoniaDraga, Katowice 2014)

Nie rozumiem, jak kogokolwiek mogła zszokować informacja, że Armstrong nie grał czysto. Nie rozumiem, ponieważ nie jest dla mnie normalnym fakt, że człowiek po ciężkim raku z wieloma przerzutami wygrywa kilka razy pod rząd najtrudniejszy (być może nawet pozostający poza ludzkimi możliwościami, a przez to skłaniający do oszustw) wyścig. Zszokowało mnie co innego – skala degeneracji kolarstwa przeżartego dopingiem. Nigdy nie interesowałam się sportem, ale po książce pani Macur czuję wzbierające mdłości na dźwięk słowa: „kolarz”. To nie jest jedynie historia oszusta, nałogowego kłamcy i egoistycznego, pozbawionego wrażliwości chama, który z nikim się nie liczył, ale spojrzenie na obraz nędzy, jakim jest dziś kolarstwo i Tour de France w szczególności.


Bardzo wciągająca  (i zniesmaczająca) lektura, choć cena książki nieco wygórowana.

czwartek, 27 marca 2014

Xanth. Zaklęcie dla Cameleon (audiobook)


Wydawnictwo Nasza Księgarnia dotychczas kojarzyło mi się z książkami pokroju „Bracia Lwie Serce” albo „Ania z Zielonego Wzgórza”. Toteż z wielkim zdumieniem słuchałam pierwszego rozdziału audiobooka „Zaklęcie dla Cameleon”, w którym dowiadujemy się m.in. o magicznym dzikim owsie, który – gdy podlewany jest męskim moczem – owocuje nimfą-wyszumką (!): istotą o ciele kobiety, lecz pozbawioną jej mentalności, i o tym, jak ojciec, jedynie ze względu na surową matkę, odradza synowi zabawianie się z podobnymi stworzeniami. Gdyby odjąć całą magiczną otoczkę, porada ojca dla syna w książce sprzedawanej jako literatura dla dzieci i młodzieży brzmi zatem tak: „Zabawa z nadmuchiwaną gumową lalą nie może przynieść szkody, ale matka, sam wiesz, jest głupia i konserwatywna”.

To było przestrzeżenie dla tych, którzy mieli pomysł zrobić komuś sporo młodszemu prezent. A dlaczego przestrzegam przed Xanthem pozostałych? Ponieważ książka jest przeraźliwie nudna (nie przebrnęłabym przez nią, gdybym miała ją czytać a nie słuchać), pozbawiona humoru, ciekawej intrygi czy interesującego bohatera.

Bink miał być (jak się zdaje) wzorowym harcerzem, ale nawet przesadnie wzorowy harcerz mógłby mieć jakieś pozory głębi i wzbudzić nieco sympatii. W rzeczywistości jest to postać pozbawiona jakiegokolwiek charakteru, momentami zadziwiająco prymitywna (zastanawia się na przykład, po co dziewczyna chciałaby zasłaniać się przed czyimś wzrokiem podczas czynności fizjologicznych, skoro jest bardzo brzydka).

Na domiar złego malutka kraina Xanth (mieszka tam jakieś 2000 ludzi) jest jednocześnie tak niewyobrażalnie niebezpieczna (autor stanowczo przesadził z mnożeniem magicznych zagrożeń!) i tak niepojęcie nużąca (oto schemat większości rozdziałów - zagrożenie tu, zagrożenie tam, zagrożenie siam, dłuuugie wywody Binka, jak uniknąć zagrożeń i jak one faktycznie funkcjonują. Analizy sytuacji i możliwych rozwiązań pojawiają się nawet w najbardziej dynamicznych momentach, typu walka ze smokiem), że czytanie zakurzonego zielnika byłoby bardziej ekscytujące. Szkoda, że autor ma czytelnika za idiotę, któremu trzeba wszystko wyjaśniać, długo, szczegółowo i niespiesznie (na przykład to, dlaczego współwięzień, odpowiadając na pytanie, czy wie, jak uciec, daje negatywną odpowiedź głosem, lecz pozytywną gestem – No, rzeczywiście! To wymaga namysłu i analizy!).

Poza tym kto normalny uważałby za śmieszne zdania: „Była istotą stworzoną do gw… miłości”, „Dziewczyna siedząca naprzeciwko ciebie przy stole. Ta, której omal nie zgwałciłeś. I wcale ci się nie dziwię”? I jeszcze o możliwości przemiany zwierząt w kobiety: „Jeżeli po przemianie taka suka będzie wyglądała jak prawdziwa dziewczyna, to nie wypomnę jej tego, kim wcześniej była. Bo w końcu niektóre babki to suki”. Żenujące.


Trzeba przyznać, że opis wydawcy (i pewien urok okładki) mnie nabrał – spodziewałam się dobrej fantastyki z dużą dawką ciętego humoru, a dostałam straszliwego, momentami iście żałosnego gniota.

NIE POLECAM!

środa, 26 marca 2014

Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami


Krzysztof Materna, Wojciech Mann - Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami
(Znak, 2011)


Jako wielka fanka cyklu „Za chwilę dalszy ciąg programu”, z wielkim rozczarowaniem przebrnęłam przez wybiórczy zbiór wspomnień (zlepek relacji i zdjęć rzuconych jakby od niechcenia) o podróżach odbytych przez dwójkę przyjaciół w czasach PRL-u. Poza rozdziałem o występach na „Stefanie Batorym” trudno tu czymkolwiek się zaciekawić – jest nudnawo, smętnie, dowcip nie błyszczy (wręcz poraża jego brak!), a całość przypomina naprawdę monotonny pokaz wyblakłych slajdów z miejsc, które nas nie interesują (no, chyba, że na kimś robi wrażenie, że Materna i Pietrzak poszli na peepshow i zobaczyli bardzo smutne, obwisłe Murzynki, po których już się Maternie nie chciało iść do kina porno).

Żeby przełknąć straszliwe rozgoryczenie, musiałam wejść na YouTube i wpisać „Tętno pulsu – czy bić dzieci”.


Naprawdę cieszę się, że nie wydałam na to pieniędzy.

sobota, 22 marca 2014

Pokonałem nerwicę


Grzegorz Szaffer - Pokonałem nerwicę
(WAM, 2013)

Kolejny autor, którym przydałoby się porządnie potrząsnąć i krzyknąć: "Człowieku, po co w ogóle piszesz o psychoanalizie, jodze, medytacji, ewolucji, zen, itp., skoro nie poświęciłeś nawet dziesięciu minut, by zapoznać się na poważnie choć z jednym z tych tematów?!"


Może zamiast powielać kretyńskie stereotypy - rzucane ot tak - wypadałoby przeczytać solidną pozycję o nerwicach (np. "Integracja psychiczna: o nerwicach i ich leczeniu" Terruwe, Baars) - choćby po to, by zobaczyć, jak wygląda książka zwyczajnie dobrze napisana.

poniedziałek, 17 marca 2014

Stworzenie czy ewolucja?




Michał Chaberek – Stworzenie czy ewolucja?
(Fronda, 2014)

„Dzisiaj wiadomo, że geny nie zawierają całej informacji potrzebnej do funkcjonowania organizmu. Zatem nieważne, ile zmian, ile mutacji nastąpi w genach, i tak nie otrzymamy nowego gatunku. I już tylko z tego powodu neodarwinizm jest martwy”.


W świetnej książce „Kościół a ewolucja” (link do opinii) Chaberek zmiażdżył bezlitośnie moje złudzenia co do wszelkiej „naukowości” i racjonalności argumentów ewolucyjnych. W „Stworzeniu czy ewolucji?”, przepytywany przez Tomasza Rowińskiego, kontynuuje jazdę walcem po resztkach mojej – jakże naiwnej! – wiary we współczesnych naukowców „odkrywających” homonidy (zatrważające!) czy opierających wszystkie swe teorie na błędnym kole koślawych argumentów i myśleniu życzeniowym.

Co prawda książka ma podtytuł „Dylemat katolika”, ale uważam, że powinien ją przeczytać każdy trzeźwo myślący człowiek, dla którego słowa „nauka”, „logika” i „dowody” cokolwiek znaczą.


„Mówić o przypadku w odniesieniu do świata, który ukazuje tak bardzo złożoną organizację elementów i tak zadziwiającą celowość życia, oznacza rezygnację z próby wytłumaczenia świata, który jawi się naszym oczom. W rezultacie jest to jednoznaczne z chęcią uznania skutków bez przyczyny. Jest to abdykacja ludzkiego rozumu, który w ten sposób zaniechał myślenia, odrzucił próby rozwiązania swoich problemów.” (Jan Paweł II)

poniedziałek, 24 lutego 2014

Kącik okładkowy - 4


Nie wiem, czy bohater tej serii książek ma ukryte ostrze i kaptur (okładki często się rozmijają z opisami), ale naprawdę trudno uznać za dobrą taką okładkę, na którą się patrzy, a widzi się coś zupełnie innego.

Bo gdy zobaczyłam tę ostatnią, zieloną, zobaczyłam jedno: 

poniedziałek, 20 stycznia 2014

52 zmiany


Leo Babauta – 52 zmiany
(iuvi, Kraków 2013)

Podobały mi się zgrabne, choć nie odkrywcze, zalecenia Zen To Done stworzone przez Leo Babautę, dlatego zdecydowałam się kupić w ciemno jego książkę. I żałuję. Liczyłam bowiem na jakieś podpowiedzi w sprawach efektywnej organizacji czasu, a dostałam tylko mętne porady, by jeść warzywa, pomagać innym, być wesołą i używać nici dentystycznych.

Wściekłość mnie też ogarnia, że dałam zarobić komuś, kto zrównuje pornografię ze smażonym jedzeniem czy paleniem. Trzeba naprawdę być bardzo ograniczonym intelektualnie bądź wyjątkowo niewrażliwym, jeśli największe poniżenie i uprzedmiotowienie człowieka zestawia się z podobnymi nałogami. Czego się jednak spodziewać po kimś, kto zaznacza, że nie krytykuje (dokładnie w tym zestawieniu) seksu, narkotyków i hazardu (!).

Oczywiście, nie zdziwiło mnie, że Babauta jest równie naiwny, co większość ludzi na Zachodzie, którzy uważają jogę za coś całkowicie neutralnego światopoglądowo (chyba dopiero w super-laickiej Szwecji dostrzeżono, że wprowadzenie jogi do szkół będzie równoznaczne z wprowadzeniem religii, do tego mentalnie obcej dla Europejczyków). Nie da się ukryć, że jak na kogoś zalecającego ciekawość świata, jest to człowiek wyraźnie pozbawiony dociekliwości (i dogłębnych przemyśleń).

Poza tym naprawdę nie chcę się uczyć współczucia od Dalajlamy, który każe mi się litować nad rybą na haczyku wędkarza, ale który dopuszcza rozrywanie żywcem czującej istoty ludzkiej w łonie matki tylko dlatego, że dziecko może mieć wadę genetyczną – przecież to eugenika!


Stanowczo nie polecam.

czwartek, 16 stycznia 2014

Limes inferior (audiobook)


Janusz A. Zajdel - Limes inferior
(Aleksandria, 2010)


 Tak, ja rozumiem, analizy systemu, obchodzenie cenzury, itp. Tak, rozumiem, "Nie-ludzki" system może jedynie doprowadzić do zniszczenia ludzkości przez całkowitą homogenizację, ogłupianie i kontrolowanie (co, niestety, cały czas się dzieje w chorym świecie multi-kulti, gdzie postępuje inwigilacja i gdzie coraz usilniej dąży się do wyeliminowania fizycznych pieniędzy, a zatem i do swobodnej, niepodlegającej ścisłemu nadzorowi działalności człowieka), a uratować z niego mogłaby jedynie "ingerencja z wysoka" (cud?). Rozumiem. Ale - choć przykro - zachwycać się jakoś nie potrafię.

Dla tych, którym nie chce się czytać - Zajdel przedstawia nam świat, w którym wprowadzono w życie ideały powszechnej "równości i szczęśliwości" - ludzi dzieli się na klasy ze względu na inteligencję i tym z największym ilorazem przydziela się pracę, za którą otrzymują wynagrodzenie pozwalające zaznać luksusów. Ci z niższych klas nie mają pracy, ale otrzymują za darmo środki niezbędne do życia. Lecz co to za życie? Lura zamiast dobrego piwa, syntetyki zamiast wędliny, itd. Główny bohater specjalizuje się w obchodzeniu systemu i załatwianiu dla swych klientów wyższych klas. Perypetie jego oraz paru innych postaci ukazują nam funkcjonowanie systemu świata, jego wad i zalet, metod jego oszukiwania i prób ścigania oszustów. Bohater w końcu dowiaduje się, że system, który coraz wyraźniej jawi mu się jako skazany na zagładę i dążący do zniszczenia człowieka (staje się on zbędny wobec automatyzacji wszystkiego), został z góry narzucony przez potężnych kosmitów, którzy potrzebują do czegoś ludzi pozbawionych człowieczeństwa - nie wiemy do czego. Na końcu pojawia się tajemnicza przybyszka z gwiazd, która wcześniej - jako piękna nieznajoma imieniem Alicja - obdarzyła bohatera bransoletką dającą nadludzką siłę jego ręce. Dzięki Alicji i bransoletce glob zostanie w cudowny, magiczny wręcz sposób ocalony, ale próżno pytać, czemu tak, czemu teraz i czemu akurat potrzebny był to tego nasz bohater.

Muszę przyznać, że miałam problemy z przyzwyczajeniem się do sposobu czytania lektora. Niby próbuje włożyć jakieś emocje, ale wszystkie postaci wychodzą mu na jedno kopyto, a samej narracji - takie miałam odczucia - słuchałoby mi się chyba lepiej w odczycie syntezatora głosu.

4/10