czwartek, 30 września 2010

Czy umiesz cierpieć ?


*Nino Salvaneschi - Czy umiesz cierpieć
(Interlibro, Warszawa 1996)

"Kto nie cierpiał okropności mąk fizycznych, niewiele wie. Kto nie czuł, jak własne ciało wije się i łamie z bólu, nic nie wie."


Wypożyczyłam tę książkę parę lat temu, gdy sama mierzyłam się z wielkim bólem fizycznym i piekłem psychicznej niepewności. Przeczytałam ją jako osoba bardzo cierpiąca, której życie właściwie ograniczyło się do wyczekiwania na nowy powrót niewysłowionego bólu. Chciałabym powiedzieć, że ta książka mi pomogła, dodała mi otuchy czy wiary, ale tak nie było.

To pozycja bardzo liryczna, momentami przypomina najprawdziwszy poemat, pięknie napisana i pełna mądrych słów. Zgadzam się, że cierpienie przyprawia o melancholię, a samotność doświadczania bólu może wzbudzić liryzm. Sama napisałam wiersz o własnym bólu. Tyle, że ja pisałam o szatkowaniu, rwaniu ciała i wrzucaniu go na skwierczącą patelnię, natomiast Salvaneschi pisze o byciu kapitanem okrętu i przemierzaniu oceanu. I pewnie na tym polega mój problem z tą książką - kiedy czuje się niemal rozpadanie się trzewi, to myśli się o rozpruwaniu trzewi właśnie. I mowa o statkach, oceanach, sterach i okrętach brzmi tu żałośnie - niczym rozprawianie o pięknie marmurowej posadzki, gdy my na nią wymiotujemy krwią.

Może powiem tak - jako osoba wymęczona cierpieniem czułam, iż książka raczej drażni niż pomaga. Zaś jako osoba spokojnie sącząca herbatkę w deszczowy wieczór mogę zachwycać się lirycznym pięknem stylu i doborem słów. Być może książkę powinni przeczytać bliscy osób cierpiących i przekuć na własny codzienny język to, o czym tak pięknie autor prawi.

środa, 29 września 2010

Sonata jednorożców






Peter S. Beagle - Sonata jednorożców
(Prószyński i S-ka, Warszawa 1998)


Wyobraźcie sobie, że musicie opisać dziewczynkę, która biega sobie po łące i zbiera kwiatki. A teraz pomyślcie, że musicie to rozciągnąć na jakieś sto dwadzieścia stron. Nuda, prawda? A jednak podobna bzdura byłaby z pewnością o wiele ciekawsza niż nieszczęsna "Sonata jednorożców".

Nuda i nijakość tej książki aż przytłaczają - nie ma w niej nic, czego można by się uchwycić: ani ciekawej fabuły, ani interesujących postaci, a sama forma - bo czasem tak bywa, że przynajmniej styl okazuje się w jakiś sposób interesujący - sprawia wrażenie, jakby wyszła spod ręki aspirującej dwunastoletniej pisarki przesiadującej w pokoju z tapetami jednorożców i zasypanego zabawkami My little Pony. Chociaż nie uważam "Ostatniego jednorożca" za książkę więcej niż dobrą, trudno uwierzyć, że te dwa tytuły popełniła ta sama osoba. I jestem pewna, że gdyby nie sława, jaką zdobył "Ostatni jednorożec" właśnie, ta smętna, nikomu niepotrzebna "Sonata..." nigdy nie zostałaby wydana (a najpewniej i napisana).

Na pewno aż tak się nie nudzicie, żeby sięgać po tę pozycję. Strata czasu.

poniedziałek, 20 września 2010

Inaczej o średniowieczu


Regine Pernoud – Inaczej o średniowieczu
(Marabut, Volumen, Gdańsk – Warszawa 2002)

W dzisiejszych czasach żyjemy mitami i legendami, a nie faktami. Mamy jakieś wyobrażenia o świecie (zwłaszcza o historii), a nie znajomość rzeczy.

Ludzie myślą, że Galileusz spłonął na stosie albo wkładają w usta Darwina dogmat o rzekomym pochodzeniu człowieka od małpy (w rzeczywistości Darwin NIGDY nie powiedział, że człowiek pochodzi od małpy - powiedział, że szympansy i człowiek mają wspólnego przodka). Jedną z najciężych niesprawiedliwości jest ocenianie właśnie średniowiecza (i chociażby hiszpańskiej inkwizycji) na podstawie mitów i legend pokutujących w świadomości masowej, a nie konkretnych faktów.

Tymczasem, z czego większość nie zdaje sobie sprawy, a tak zwana edukacja jeszcze nam w uzyskaniu tej świadomości przeszkadza, średniowiecze w zestawieniu z naszymi czasami jest okresem wolności, poszanowania godności ludzkiej i nie znane mu jest zakłamanie, fanatyzm i uprzedmiotowienie człowieka, które panuje dzisiaj. Dlatego w obronie tej epoki stawał jeden z największych myślicieli wszech czasów - G.K. Chesterton. Mediewistka Regine Pernoud również chce nas przekonać o mylności panujących nad nami poglądów.

Dzisiaj mówi się o "wychodzeniu ze średniowiecza" jako o postępie (zwłaszcza chodzi o pseudo-feminizm), ignorując kompletnie fakt, że to tak zwane Odrodzenie z jego powrotem do prawa rzymskiego i poddaniem całego światopoglądu antykowi doprowadziło do nawrotu niewolnictwa, uprzedmiotowienia człowieka i odarciu kobiety z godności istoty ludzkiej. Średniowiecze nie znało niewolnictwa, człowiek szybko stawał się niezależny wobec prawa i obyczajów (dorosłość u chłopców to wiek 14. lat) - nikt nie był panem jego życia i śmierci (co się zmieniło z nawrotem do prawa rzymskiego, gdzie liczył się tylko ojciec rodziny, nikt więcej), a kobiety mogły się kształcić, parać się niemal wszystkimi zawodami i odnosić prawdziwe sukcesy niezależnie od mężczyzn (niepotrzebna była zgoda męża na podjęcie określonej działalności). Dość powiedzieć, że królowe były równe królom, a młoda, obrotna kobieta mogła na ten przykład zarządzać męskim zakonem (!).

Cienka książeczka pani Pernoud jest napisana zwięźle - miejscami aż nazbyt zwięźle moim zdaniem. W dodatku skierowana jest do Francuzów orientujących się mniej więcej w zdarzeniach, o których wychowankowie innych krajów najpewniej nigdy nie zasłyszeli (niestety, nie przygotowano stosownych przypisów), do tego traktuje jedynie o Europie Zachodniej, nie przejmując się w ogóle krajami słowiańskimi.

Mam zastrzeżenia do tej pozycji, nie jest zadowalająca. Zbyt zwięzła, zbyt ograniczona co do kręgu czytelników, zbyt prześlizgująca się niekiedy po temacie. Mimo wszystko warto się z nią zapoznać, tak samo, jak warto jest dociekać prawdy, a nie zatrzymywać się na mitach.

piątek, 17 września 2010

Ostatni jednorożec


Peter S. Beagle - Ostatni jednorożec
(Alfa, Warszawa 1995)

Powieść tę przeczytałam w wieku 12 lat. Srodze mnie rozczarowała (dla porównania - przeczytałam wówczas również "Don Kichota z La Manczy", który bardzo mi się podobał). Jako jednak że co rusz napotykam na wyrazy uznania i zachwytu dla tej najsłynniejszej książki Beagle'a, postanowiłam - po latach - ponownie sięgnąć po tę pozycję, zaciekawiona możliwością, że a nuż ominęło mnie coś ciekawego - że czegoś w niej nie doceniłam.

Wypożyczyłam dokładnie ten sam (bo jedyny) egzemplarz co przed laty. Sądząc po tym, jak niewiele się różni od wspomnienia o nim (podobała mi się okładka), wnoszę, że nie był zbyt chętnie i często wypożyczany.

Na pierwszej stronie jakiś anonimowy czytelnik podpisujący się jako "J.K." wyraził za pomocą ołówka swe rozczarowanie lekturą. Napisał: "Uwaga! Beagle jest naprawdę czarodziejem słowa. Do momentu, do którego zdzierżyłem tę książkę, podkreśliłem co smaczniejsze cytaty. Myślę, że mają zgubny wpływ na słownictwo dzieci. Nie wiem, w jak chorej wyobraźni mogły powstać te zdania. Czasem zastanawiam się, czy to nie pastisz?".

Nie wiem, czy to pastisz, ale uważam, że J.K. momentami przesadza. Zdania typu "szybko zakrzątnął się wokół tego, żeby może jednak się uwolnić" albo "Strzała (...) jak nietoperz zapadła w mrok" nie są może wybitne, ale nie przypisywałabym ich od razu chorej wyobraźni.

Co innego, że zdarzają się zdania naprawdę idiotyczne, np. "Sztylety zalśniły niczym rybie ścieżki w morskim mroku (...)". Lub: "Nieruchome dotąd oczy wiedźmy buchnęły tak dzikim blaskiem, że jakieś szemrane towarzystwo ciem-księżycówek, które właśnie ruszało na nocną hulankę, frunęło prosto w jej źrenice i spiekło się na śnieżny popiół." Albo: "(...) zamek, w który przemieniła się twarz Molly, opuścił zwodzony most i otworzył wrota najgłębszych lochów". No i moje ulubione: "Jej głos brzmiał zbyt miękko, jakby miał przetrącone kości".
...
Sama nie wiem, czy to w ogóle wymaga komentarza.

Czasem zdarzy się coś śmiesznego, np: "Czarodziej wstał i zaczął grozić napastnikom demonami, metamorfozami, różnymi odmianami paraliżu i tajemnymi chwytami dżudo".

Jak jednak oceniam powieść po tylu latach? Cóż, nie jest to grafomania, a niektóre pomysły potrafią zachwycić. Przeszkadza mi język, niepotrzebnie udziwnione zdania, które powracają raz po raz, by rozbić całkiem nieźle budowany nastrój srogim zgrzytem ("drzewa zakipiały na wschodzie"...). Ogólne wrażenie jest jednak pozytywne - w końcu czytało mi się to o wiele lepiej niż arcynudnego "Czarnoksiężnika z Archipelagu" Ursuli le Guin.

To strasznie nierówna książka. W jednej chwili krótkie zdanie potrafi chwycić człowieka za serce i przypomnieć mu czasy, kiedy jako dziecko sam śnił o jednorożcach tańczących nad blokowiskami, a zaraz wszystko pikuje w dół, niemal rozbijając się z rozczarowaniem o beton. I wcale nie przeszkadza mi tu zabawa konwencją, formą i świadomość nieprawdziwości całej historii - to wcale nie jest złe, gdy bohater filmu czy książki stwierdza nagle ni z tego, ni z owego, że scenarzyści czy autor mogli wymyślić coś lepszego. Ale gdy powtarza się to parę razy, rozbawienie widza/czytelnika pryska i pozostaje tylko znużenie kogoś, komu opowiadają dowcip z taaaaką brodą. Kiedy książę opowiada o swych walecznych czynach, mamy już prawdziwą parodię baśni. Zdania typu: "odsyłam do niego wszystkie księżniczki, jakie mi się nawiną" naprawdę nieźle pasują do owej baśniowej-lecz nie całkiem na serio-rzeczywistości (tak jak zblazowany książę czytający czasopismo, gdy jego wybranka przyzywa jednorożca). Ale parsknięcia: "Pierwszy raz jesteś w baśni, czy co?!" już nie.

Momentami miałam ochotę wystawić tej książce ósemkę z minusem, lecz zaraz potem stwierdzałam, że szóstka to i tak już będzie za dużo. Stanęło na chwiejnej, rozedrganej, niepewnej siebie siódemce.

Mimo wszystko cieszę się, że jeszcze raz sięgnęłam po powieść Beagle'a. Nie nazwałabym tego arcydziełem, ale całkiem przyzwoitą lekturą - owszem.

---
Film na podstawie książki pamiętam jak przez mgłę. Co jakiś czas powracam jednak do wspaniałych piosenek napisanych przez zespół America. Są bezsprzecznie pięknie i prawdziwie poruszające. To właśnie dla tych piosenek historia Beagle'a warta była spisania.

piątek, 10 września 2010

Przypomnimy to panu hurtowo



Philip K. Dick - Przypomnimy to panu hurtowo
(Prószyński i S-ka, Warszawa 1998)


"Przypomnimy to panu hurtowo" to drugi tom z serii zebranych opowiadań jednego z najsłynniejszych twórców literatury science-fiction. Wstęp przestrzega nas, że teksty te pochodzą z wczesnego okresu twórczości pisarza i dlatego mogą nas razić swoją banalnością.

Tak jest w istocie - opowiadania tu zawarte są nie tylko banalne, fabularnie zbyt proste do przewidzenia, niczym nie zaskakujące, ale równocześnie niedopracowane od strony czysto technicznej - źle poprowadzone, słabe narracyjnie, niezbyt dobrze zredagowane, suche, pozbawione uczucia, kulejące formą...

A jednak te nadzwyczaj proste, banalne opowiadania czyta się całkiem nieźle, jeśli tylko ma się ku temu warunki - gdy jest się w nastroju na spokojny wieczór przy filmie klasy B. Krótkie i zwięzłe historyjki z powodzeniem zastąpią nam taki seans. I muszę tu przyznać, że zbiorek ten - z uwzględnieniem całej jego słabości i wszystkich braków - podobał mi się o wiele bardziej niż "Mozaika" Orsona Scotta Carda. Ani antologia jego opowiadań (poza jednym, bardzo słaba), ani jego najsławniejsza powieść ("Gra Endera") nie zachęcały mnie do sięgnięcia po kolejne pozycje tego autora. Natomiast prościutkie, a nawet naiwne momentami opowiadania Dicka zapewniły mi dostatecznie relaksujący wieczór, by nakłonić mnie do wypożyczenia kolejnego tomu serii.

Podsumowując: słabe, ale czasem człowiek ma ochotę na słabszą herbatę i niezbyt doprawioną potrawę, a także na niezbyt wymagającą książkę i banalny film. Ten zbiorek będzie jak znalazł na taki właśnie dzień. Wtedy i tylko wtedy będzie się on podobać.

środa, 8 września 2010

Miasto białych kart




Jose Saramago - Miasto białych kart
(Rebis, Poznań 2009)


Pierwsze, co zwraca uwagę po otwarciu książki, to jednolity, zbity tekst - akapitów prawie że nie ma, a dialogi nie są w ogóle wyróżnione - płyną jednolitym strumieniem, a kolejne wypowiedzi oddzielone są od siebie przecinkami w obrębie jednego zdania.

Nie stanowi to problemu. Przeciwnie - dialogi czyta się zaskakująco dobrze: czytelnik nie gubi się się i nie musi się upewniać (zazwyczaj), który rozmówca aktualnie się wypowiada.

Problem stanowi jednak styl narracyjny. Podam przykład zdania: "Osobom sceptycznym albo przynajmniej niedowiarkom skłonnym jedynie uwierzyć w cuda, z których będą mogły wyciągnąć jakąś korzyść, będzie się wydawało, że wyżej wzmiankowana potrzeba równowagi została bezczelnie sfałszowana w obecnych okolicznościach, że artystyczna wątpliwość na temat tego, czy żona przewodniczącego komisji przyjdzie zagłosować czy też nie, w każdym względzie jest nazbyt nieznacząca z punktu widzenia kosmosu, aby trzeba było ją kompensować w mieście pośród tylu innych ziemskich miast, niespodziewanym ruchem tysiąców tysięcy ludzi wszystkich możliwych grup wiekowych i warstw społecznych, którzy jeśli wcześniej się ze sobą dogadali na temat różnic politycznych i ideologicznych, zdecydowali się w końcu wyjść z domu, żeby zagłosować."

Problemem nie jest samo zdanie, ani nawet fakt, że nieraz pojedyncze zdanie zajmuje w tej powieści niemal całą stronę. Problemem jest to, że narracja składa się z całego nagromadzenia takich zdań (zwłaszcza na początku powieści), przez co musiałam zrezygnować z czytania od deski do deski i prześlizgiwać się po zbitym tekście, starając się pochwycić jedynie sens i śledzić dialogi. Nie pomagał też miejscami irytujący narrator, który nie tyle rozrywał opowieść dygresjami, co dość nachalnie zaznaczał swoje istnienie i obecność, nie pozwalając zapomnieć, że mamy do czynienia jedynie z fikcją literacką - i to fikcją, nad którą ktoś w skupieniu ślęczy i ją tworzy.

Jeśli ktoś nie czytał "Miasta ślepców" tegoż autora (jak ja), to śpieszę go powiadomić, że "Miasto białych kart" daje dość dobre wyobrażenie o tamtej książce, przedstawiając w dużym skrócie jego główną treść. Przyznam, że styl i narrator "Miasta białych kart" nie zachęcają mnie do zapoznania się z "Miastem ślepców".

Nie jest to zła książka. Przeszkadza jednak nagromadzenie długaśnych zdań, nachalnie wtrącający się od czasu do czasu narrator, oraz fakt, że niektóre postaci (chyba poza przedstawicielami rządu) nie rozmawiają ze sobą jak żywi ludzie - mówią z reguły kompletnymi, rozbudowanymi, przemyślanymi i poprawnymi zdaniami, bez większych przejawów autentycznych emocji.

Powtarzam - to niezła książka (a raczej: nie taka zupełnie zła), ale człowiek zdaje się obiecywać sobie po niej znacznie więcej, niż otrzymuje. Tak właśnie było w moim przypadku.

5/10

EDIT: Biorąc książkę do ręki, wiedziałam o autorze tylko tyle, że dostał Nobla. Nic więcej. Gdybym wiedziała (czy nie można by tego zamieścić na okładce?), że mamy do czynienia z komunistą, pewnie nie wzięłabym jego książki do ręki. Piszę to jednak po to, by uświadomić czytelnika, że wizja wrogiej władzy, która każe bohaterów za brak oddania ważnych głosów przy urnach wyborczych, jawi się po otrzymaniu informacji biograficznych o autorze w zupełnie innym świetle. Od demokracji tylko krok to totalitaryzmu, a kto tego nie widzi, jest ślepy. Tylko że, drodzy Czytelnicy, demokracja to nie tylko formalny system, to także wartości. Nie do pogodzenia z marksizmem autora.

poniedziałek, 6 września 2010

Apostoł zdrowego rozsądku



Dale Ahlquist - Apostoł zdrowego rozsądku
(Fronda-Apostolicum, Warszawa-Ząbki 2008)

Chociaż życzyłabym sobie, by twórczość Chestertona była promowana wszelkimi dostępnymi środkami, książka ta wydaje mi się zbyteczna. Zamiast biografii jednego z najznakomitszych pisarzy i jednego z najwybitniejszych myślicieli świata otrzymujemy pobieżny opis jego najbardziej wybranych dzieł, co jest moim zdaniem jednym wielkim nieporozumieniem - tacy na przykład "Heretycy" czy "Ortodoksja" są napisane tak prostym, przystępnym, a zarazem dowcipnym i zachwycającym językiem, że wyjaśnianie nam sensu zdań, które w najprostszy możliwy sposób sens właśnie przekazały, mija się z celem.

A tak właśnie odbieram tę książkę - parę cytatów z kilku prac Chestertona i wyjaśnienie, o co mu w danym dziele chodzi.

O wiele lepiej sięgnąć po świetnie wydane zbiory esejów wspaniałego obrońcy rozumu ludzkiego niż po tę nic nie wnoszącą pozycję - bo szczerze wątpię, by ktoś zechciał zaczynać swą wspaniałą znajomość z Chestertonem od książki pana Ahlqusita - to tak, jakby zacząć poznawać sztukę wybitnego malarza od notek krytyków a nie od samego obrazu: niekoniecznie musi to zachęcić.

Uwielbiam Chestertona, ale nie wiem, do kogo skierowana jest ta książka. Na pewno nie do tych, co już go poznali. A jakoś trudno mi uwierzyć, że ktoś, kto w ogóle o nim nie słyszał, wyda lekką ręką ponad trzydzieści złotych na tę pozycję. Każdy rozdział przypomina nudne uczniowskie wypracowanie przeorane cytatami, nic poza tym.

niedziela, 5 września 2010

Dlaczego jemy ryby w piątek?



Michael P. Foley - Dlaczego jemy ryby w piątek?
(Świat Książki, Warszawa 2010)


Tytuł ten książki może być mylący - zdaje się sugerować kompendium wyjaśniające teologiczne podstawy pewnych chrześcijańskich tradycji. Tymczasem książka to zbiór ciekawostek na temat katolickiego pochodzenia najróżniejszych rzeczy - od słowa "goodbye" (God be with you), przez togi sędziowskie do Dnia Kolumba. Oczywiście, książka skupia się na amerykańskim społeczeństwie - angielskim języku, świętach i tradycjach (np. Halloween), ale nie brak w niej i polskich akcentów (pączki!!).

Niestety, nie jest to zbyt zajmująca lektura. Autor nie może poszczycić się wciągającym stylem, a do tego prześlizguje się ledwie po wybranej cząstce tematu, często przy tym lekceważąco traktując pewne aspekty chrześcijaństwa (- pisze np., że chrześcijanie uważali śmierć za rodzaj drzemki... Bzdura. Zawsze uważali śmierć za śmierć - piekło ludzkiej egzystencji. Gdzie indziej podaje, że Maria Magdalena była skruszoną prostytutką, chociaż to tradycja przyjęła taki obraz rzeczy i nie powinno się go uważać za fakt niepodlegający dyskusji).

Można przeczytać, jako że zawiera całkiem sporą garść interesujących ciekawostek, ale doradzam raczej wypożyczenie niż kupno.