poniedziałek, 23 czerwca 2014

Złota księga fantasy


Złota księga fantasy
(Prószyński i S-ka, 1999)

Nędza, panie, straszna nędza! W porównaniu z tym zbiorkiem, baśnie braci Grimm zrywają papę z dachu. Syrena na zawodach pływackich,  gra w szachy z jednorożcem (i żłopanie piwa), z której absolutnie nic nie wynika, zwłoki olbrzyma na plaży, które zostają pocięte na kawałki (i tyle... Nic więcej się nie dzieje), nudny jak flaki z olejem mit o Lilith, Śmierć, która jako piękne dziewczę przychodzi na jeszcze nudniejszy bal i zostaje z gośćmi, mianując gospodynię nową Śmiercią, uch... 

Reszty nie pamiętam, nie ma czego.

Nie warto nawet wypożyczać.

wtorek, 17 czerwca 2014

Policja (audiobook)



Jo Nesbø – Policja
(Wydawnictwo Dolnośląskie)

Książka byłaby naprawdę trudna do zdzierżenia, gdyby nie forma audiobooka - znacznie łatwiej jest słuchać dłużyzn (a tych jest tu zatrzęsienie), niż skupiać całą uwagę nad najeżonym nimi tekstem. Może spróbuję wymienić w punktach, co mnie irytowało.

·        Wulgarność nie jest synonimem dowcipu. Chciałabym powiedzieć autorowi, że dodawanie co rusz uwag o penisach, masturbacji, itd. nie czyni z powieścidła książki dorosłej i mrocznej. Zwłaszcza, że są to rzeczy najzupełniej zbędne. Ale autor najwidoczniej ma czytelników za idiotów, którym nie wystarczy sformułowanie „kino dla zboczeńców” – nie, musi powiedzieć, jaka dokładnie zoofilia jest tam wyświetlana. Podobnie, gdy puszczalska baba rozstawia szeroko nogi przed swoim podwładnym – to nie wystarczy, trzeba dodać, co ona myśli o goleniu krocza. Wizja Harry’ego Hole (czytaj: „ule”) o wkładaniu przez kobietę całej ręki do pochwy, też jest potrzebna jak zającowi dzwonek na polowaniu.
·     Masa rzeczy nieistotnych i rozwlekających niepotrzebnie książkę – np. zamiast od razu dać nam ofiarę, każe się na znosić długi opis, jak ofiara jeździ na rowerze, ile kosztował kask, jak jej wzrasta tętno, kiedy naciska mocniej na pedał, itd. Beznadzieja. Potem jest gorzej, bo pojawia się chłopak, który kompletnie nie ma żadnego związku z intrygą i akcją, nie buduje żadnego napięcia i absolutnie do niczego nie służy, ale dostajemy o nim rozdział, z którego koniecznie musimy się dowiedzieć, że podnieca go myśl, gdzie dokładnie zgwałcona dziewczyna miała wetkniętego penisa, albo jak fajnie jest się samogwałcić, myśląc o gwałtach (nie wiem też, dlaczego przez książkę przebija się chory wątek, że i mężczyźni i kobiety uwielbiają fantazjować o gwałtach i że nie ma nic bardziej podniecającego – po lekturze książki, można odnieść wrażenie, że jest to masowe zjawisko u Norwegów). Ogólne wrażenie – nie mam nic na temat ciekawej intrygi, ale natłukę tekstu, to książka będzie grubsza i droższa.
·    Harry Hole ma być geniuszem, ale to idiota (Studentka próbowała mnie zmusić do seksu, a ją przepędziłem, grożąc wariatce wyrzuceniem ze szkoły. DLACZEGO, u licha, miałbym potrzebować świadka?! Nie rozumiem!), którego przerasta na przykład pomysł zabrania dyktafonu na rozmowę podejrzanym. W ogóle idiotów sporo w tej książce – numer jeden to policjantka, która otwiera drzwi, bez sprawdzenia, kto przyszedł, chociaż po mieście grasuje sadystyczny morderca policjantów (sama go szuka!).
·        Irytujące zmyłki, które już przez samą długą opisów, alarmują nas niepotrzebnie, jakby wymachiwały sztandarami, że są tylko zmyłkami. Innymi słowy – wpuszczanie w maliny jest zbyt oczywiste i narzucające się (ta z kościołem jest najgorsza!).
·  Dziwaczny debilizm religijny bohaterów – a to dziewczynka z niewierzącej rodziny myśli o PIERWSZYM LEPSZYM obcym, jaki do niej zagadał, że pewnie jest Jezusem, a to drugi bohater twierdzi, że piekło wymyślono w średniowieczu, trzeci zaś, że Duch Święty jest rodzajem demona. Opadły mi ręce. Wyobrażacie sobie książkę, w której trzech ludzi z wielkiego miasta europejskiego mówiłoby, w różnych sytuacjach, niezależnie od siebie, z całą powagą, o buddyzmie, że polega on na obdzieraniu kotów ze skóry albo coś w tym stylu, i nikt z czytelników, nie zakrzyknąłby: „Boże, co za skrajna ignorancja!”? Ślubu ateistów w kościele nawet nie chce się komentować (kwestia honoru i przysięgi przed światem nikomu nie przyszła do głowy, a zwłaszcza autorowi).
·        W stosunku do objętości tekstu, intrygi jest tyle, co kot napłakał. Ale dostaniecie co rusz jakiegoś penisa, duszenie podczas seksu, opis życia bohatera kompletnie nieistotnego, opis gustu muzycznego i filmowego pobocznej policjantki, itd. Spodziewałam się znacznie więcej śledztwa i dedukcji.
·        Okropnie przewidywalne motywy. Rozmowa z psychiatrą, która zbyt dużo zdradza już na początku, „zaklęcie” policjantki, które wiadomo, czym się skończy...
·  Harry Hole ZNOWU (a czytałam dotąd tylko jedną książkę o nim) wychodzi cudem ze śmiercionośnej pułapki. Alkoholiczny James Bond! A w tym tomie to nawet Indiana Jones! Ratunku...
·        Trochę niezrozumiałych rzeczy – np. dlaczego morderca chciał uśmiercić psychiatrę, ale nie chciał już dać kulki w łeb Harry’emu, kiedy miał okazję?
·    Psychiatra (profiler) wydaje się zbędny w zespole, jego wątek jest bardzo naciągany, a granie hipotetyczną śmiercią członka rodziny zdaje się być kolejnym sposobem na produkowanie tekstu dla samej grubości książki.
·    Jak pisałam, to dopiero druga książka Nesbø (czyt. „nesbu”), a ZNOWU sprawcą jest ktoś z otoczenia Harry’ego. No nie...
·        Rodzina Harry’ego ZNOWU jest w rękach mordercy. Ech...
·        Straszliwa głupota ukochanej Harry’ego – wychodzi, że przez Harry’ego życie jej samej i jej syna co rusz jest zagrożone i śmierci unikają właściwie o włos. Do tego Harry, alkoholik po przejściach, omal jej nie krzywdzi podczas seksu z przyduszaniem. Muszą przy tym łamać prawo i niszczyć dowody, by chronić siebie. A przy tym tak się cieszy, że syn upodabnia się do Harry’ego! I będzie podobnym mu policjantem! Sama radość! Powiecie, że to miłość i się nie znam – że im więcej razy sprowadza jej psychopatę, z którego rąk będzie ją cudem ratował, tym większe uczucie. Dla mnie to całkowity brak instynktu samozachowawczego, a zwłaszcza macierzyńskiego (a może przyduszanie jednak miało wpływ na mózg).
·     Lektor (Mariusz Bonaszewski) czyta wszystko w jednym rytmie, znużonym, smętnym głosem. To pogłębia wrażenie, że zbędne fragmenty jeszcze bardziej się wloką.

Nie polecam.


1/10

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Dziesiąta symfonia



Joseph Gelinek – Dziesiąta symfonia
(MUZA, 2009)

Są książki tak pozbawione polotu, fantazji, stylu i wszelkiego uczucia, tak banalne w treści, a jeszcze banalniejsze w formie, że człowiek ma wrażenie, że patrzy na obeschnięty kawał mięsa – innymi słowy: nawet nie chce mu się szukać słów, by odradzić innym spożywanie podobnej strawy. Zła książka może chociaż rozzłościć, ale książka byle jaka – z papierowymi postaciami, pozbawiona napięcia, ze stylem godnym przeciętnego wypracowania szkolnego, który nawet nie otarł się o samo pojęcie „nastroju”, i z żenującym zakończeniem – na taką można tylko wzruszyć ramionami.

sobota, 14 czerwca 2014

Kroki w nieznane 2007


Kroki w nieznane. Almanach fantastyki 2007
(Solaris, 2007)

Jeżeli czytaliście kiedyś zbiór antologii „Kroki w nieznane” z – jeśli się nie mylę – początku lat 70-tych, niniejszy tom z 2007 roku może się Wam wydać wiadrem pomyj. Są to teksty przeraźliwie słabe, w większości bardzo wtórne (ile można pisać o natychmiastowej zagładzie cywilizacji i kończyć opowiadanie tym, że bohaterowie będą jednak iść przed siebie i szukać lepszego jutra? ILE?! Ile tego juz było?! Ile można powielać ten schemat?!) i – najzwyczajniej w świecie – nudne. Ani pomysłów, ani dobrej formy. Nic.

Mimo, że miałam jeszcze dwa tomiki serii (2010 i 2011), to ten jeden zniesmaczył mnie tak bardzo, że tamte dwa mogłam jedynie przekartkować - i nie wydaje się, abym cokolwiek na tym straciła (Wszechmocny bez wszechmocy i wojny z demonami – straszne, że tak nielogiczny – ja tak kocham logikę! - bezsensowny wątek wciąż nie chce umrzeć w literaturze, i wciąż, co gorsza, ma ta bzdura czytelników; wyjątkowo słaby Ted Chiang i kolejny wtórny wątek sztucznej inteligencji – może lepszym tytułem dla serii byłoby „Kroki do tyłu. Wszystko już było”). Chociaż przyznaję, że jeśli szukacie kosmicznego horroru, to opowiadanie „Rozpacz” (tomik 2011) rzeczywiście wydaje się straszne, ale – jak to w horrorach – trzeba wyłączyć logikę i rozum i uwierzyć w magiczną samowytwarzającą się materię stwarzającą, totalnie bez sensu i bez celu(!), uporządkowany kosmos i jaźń (już chyba wolałabym mordercę na statku kosmicznym – za bardzo lubię racjonalne rozwiązania, nawet w fantastyce) – czyli łatwo przewidzieć, że skrajnie banalnym finałem będzie – jakżeby inaczej! - cierpienie bez końca, tak jak sensem magicznego kosmosu jest trwanie dla trwania.


Patrzę na cenę wydrukowaną na okładce i zaczynam odczuwać mdłości – 50 złotych?! Wolne żarty!

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Drood


Dan Simmons – Drood
(Mag, 2012)

Chcielibyście przeczytać ośmiuset stronicową cegłę, w której narratorem jest schizofrenik (a na pewno ktoś z zaburzeniami psychicznymi, których doświadczał od dzieciństwa) uzależniony od opium, a który przez Dickensa dowiaduje się o istnieniu Podziemia, w którym odprawiane są starożytne okultystyczne rytuały z dawnego Egiptu, gdzie szamanem jest pozbawiony powiek zombie (!), który dzięki swym zdolnościom mesmerycznym i hipnotyzerskim trzęsie całym Londynem, dokonując od dekad (może i od wieków) bestialskich mordów i za pomocą mózgożuków (wchodzą ofiarom do mózgu i zmuszają je do posłuszeństwa – choć to, rzecz jasna, wizja w czasie transu) panując nad wciąż rosnącą armią niewolników?

Ja nie chciałam. Opis na okładce sugerował mi raczej coś w stylu uganiania się za seryjnym mordercą pokroju Kuby Rozpruwacza. To bym jeszcze przełknęła. To albo zbeletryzowaną biografię Dickensa. Albo nawet mroczniejszą powieść obyczajową z epoki. Ale absolutnie nie spodziewałam się czegoś równie dennego jak szaman-zombie.

Plus jest taki, że styl autora jest banalnie prosty, przez co przez cegłę przebrnęłam w niecałe trzy dni. Szkoda tylko, że ni jak nie udało mi się uwierzyć, iż narratorem jest istotnie przyjaciel Dickensa (zwłaszcza te wtrącenia do czytelnika z przyszłości wypadły słabiutko i nieporadnie).

Szaman-zombie i podziemny Egipt są przeraźliwie... nudni. Brnęłam jednak dalej, w nadziei, że ktoś zaraz uświadomi narratora, że są to tylko jego wizje spowodowane laudanum i hipnozą i WRESZCIE przejdziemy do jakichś prawdziwych zbrodni prawdziwego Drooda... lub Dickensa... lub kogokolwiek! Ale nie, pod sam koniec okazuje się, że to sam Dickens zahipnotyzował narratora, podsuwając jego upojonemu narkotykami umysłowi nieistniejącą postać nieśmiertelnego Drooda i inscenizując podróż do Podziemia.

Tyle.

Czyli po niemal ośmiu setkach stron męczenia się z arcynudnym zombiakiem (właściwie to po czterech setkach, połowę książki wypełnia życie narratora, przyjaźń z Dickensem, kochanka, druga kochanka, pisanie książek, relacje rodzinne... Przyznaję, że te biograficzno-obyczajowe fragmenty były znacznie ciekawsze, choć bez rewelacji), jedyne co dostajemy to: „Ach, nie, to wszystko było tylko w twojej głowie. Wybacz, że cię przed laty zahipnotyzowałem”.

Dobry Boże, jakiej reakcji czytelnika spodziewał się autor?! Narrator, ćpun i schizofrenik, miał wizje i omamy? Niebywałe, drogi panie, niebywałe! No, kto by przypuszczał?!

Jest to tym gorsze, że główny bohater  ma wizje od wczesnej młodości (drugie ja, zielona kobieta) – skoro to wiemy, jak mamy się przejąć wszystkim, czego doświadcza w związku z Droodem? Kiedy dodać do tego nieszczerego Dickensa, który lubi fantazjować, płatać „figle”, fascynuje go hipnoza i mesmeryzm i w pewnym momencie próbuje swych sił na narratorze, to... gdzie w tym zaskoczenie? Gdzie jest napięcie, gdzie obiecany suspens?

Niektórzy próbują chyba ratować owo powieścidło czymś w rodzaju otwartego zakończenia, tzn. podważają prawdziwość słów Dickensa o hipnozie i inscenizacji. Nie rozumiem, w czym takie postawienie sprawy konkretnie ma pomóc – nadal pozostajemy z narratorem, który miał dziwne wizje i doznawał rzeczy, których nie potrafił sobie przypomnieć (samookaleczenia?), a także który pił laudanum dzbanami i chodził do palarni opium na dekady przedtem ZANIM w jego życiu pojawił się wątek Drooda. Dickens, nawet jeśli kłamie, jest bardziej wiarygodny niż narrator, który nie próbował nawet z nikim skonsultować choćby tego, że od dziecka prześladuje go zjawa upiornej kobiety.

Chyba nie byłabym tak zła, gdyby autor upchnął ten nieśmieszny żart na jakichś 300 stronach.