sobota, 25 kwietnia 2015

Noc i ciemność



Agatha Christie – Noc i Ciemność
(Wydawnictwo Dolnośląskie, 2015)

Nie jest to typowy kryminał twórczyni Poirota, a raczej historia z zagadką. Biedny chłopak, bogata dziewczyna, ziemia obłożona klątwą i stara Cyganka, która wróży bohaterce wielkie niebezpieczeństwo. Czytałam, że kiedy powieść ukazała się w druku, Christie mocno zaskoczyła swych czytelników, serwując im zupełnie inny rodzaj kuchni niż ten, do jakiej zdążyli się przyzwyczaić. Niestety, co mogło zaskakiwać jej fanów wtedy, dzisiaj rozczarowuje – zakończenie można przewidzieć na długo nim dojdzie do morderstwa, a jeśli znacie „Zabójstwo Rogera Ackroyda”, to nie będziecie mieć żadnej przyjemności z rozwiązania intrygi. Do tego łopatologiczne powtarzanie przez Christie wersów piosenki mówiącej o tym, że jeden się rodzi do szczęścia, drugi do ciemności, jest tak irytujące, że dziwić się należy, iż ówczesny redaktor ostro nie zareagował na podobną miałkość narracyjną. Nie ma tu też napięcia i szukania rozwiązania zbrodni, niemal do końca mamy do czynienia z powieścią obyczajową o mezaliansie, której nie pomaga pozbawiony wszelkiego wdzięku główny bohater.

A plusy? Czyta się łatwo i bezboleśnie. Tyle.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Tajemnica żółtego pokoju


Gaston Leroux – Tajemnica żółtego pokoju
(Artus International, Łódź 1991)

Kryminał z 1907 r. okazał się dość irytującym dziełkiem dzięki manierze pisarskiej, a wszystko za sprawą przemądrzałego detektywa-dziennikarza, który, zamiast dzielić się swoją wiedzą, krzyczy: „Aha! Wszystko jasne!” i odchodzi, zostawiając czytelnika samemu sobie. Co prawda miłośnik kryminałów bez najmniejszego trudu odgadnie dlaczego po wtargnięciu do malutkiego, zamkniętego pokoju nie znaleziono w nim zbrodniarza, a tylko jego ofiarę, ale samo wyjaśnienie, jak dokładnie wszystko przebiegło, jest – przykro to mówić – żenująco naciągane. Nie mogę tu się pastwić nad szczegółami, żeby nie wyjawić za dużo, ale przynajmniej powiem tyle, że nie po to tyle razy starannie przeszukiwano pokój, by na koniec, jak gdyby nigdy nic, powiedzieć nam, że był jeszcze marmurowy stolik i przeoczona przez wszystkich krew!


Rozczarowanie.

środa, 1 kwietnia 2015

Kobiety Boga


Jacek Paweł Laskowski – Kobiety Boga
(AA, 2010)

Fajnie by było mieć dobrą książkę, która rzetelnie przedstawiłaby sylwetki chrześcijańskich mistyczek. Niestety, „Kobiety Boga” nie są taką książką z dwóch powodów.

Po pierwsze – są to raczej szkice refleksyjne niż prawdziwe, rzetelne, biograficzne przybliżenie postaci świętych kobiet, które dla przeciętnego czytelnika są ludźmi więcej niż obcymi. Nie wiem nic o św. Hildegardzie. Sprawdzam dwie pozycje z domowej biblioteki – „Żywoty świętych” i „Święci na każdy dzień”. Żadna z tych książek nie ma Hildegardy. Tym bardziej więc mnie irytuje, gdy czytam u Laskowskiego takie stwierdzenia, jak to o wybuchu osobowości świętej w czterdziestym trzecim roku życia. Powiedzenie, że „Hildegarda była inna! Całe jej późniejsze życie pokazuje, że charyzmat pustelnicy, charyzmat rekluzy – nie był jej charyzmatem”, w gruncie rzeczy nic nie znaczy, jeśli autor nie opowie mi jej historii, a ogranicza się jedynie do rzucenia paru przemyśleń na ten temat. Wystarczyłaby jedna strona suchego biogramu, by to zmienić, a tak muszę tylko ślepo wierzyć, że święta „była człowiekiem kontaktu z ludźmi”, bez wnikania, jakiego w ogóle rodzaju to były kontakty, bo Laskowski nie raczy tego wyjawić. Efekt jest taki, że po lekturze nie jestem w stanie powtórzyć innej osobie nic więcej o Hildegardzie poza tym, że jako dziewczynka chowała się z pustelnicą, a potem sama pustelnicą być przestała, no i że miała wizje. Był jakiś „przełom spełnienia”, ale jak on się objawił jej w życiu, pojęcia nie mam. Autor dobrze zna jej losy, więc może sobie rozmyślać nad nimi. Mnie tej opowieści nie chce przedstawić w żadnych konkretach i się tym nie przejmuje. Ja też mogę Wam powiedzieć, że życie pewnego X eksplodowało nagle łaską i po latach ascezy przeżył wybuch osobowości. Co Wam to dało? Przepraszam za kolokwializm, ale bez biogramów, bez konkretów historycznych ta ksiązka po prostu leży i kwiczy, przynajmniej dla mnie – nic z okładki nie zdradza nam, że musimy podchodzić do niej uzbrojeni w wiedzę zdobytą z innych źródeł. W to oraz w wiele, wiele cierpliwości, co kieruje nas do kwestii formy.

Bowiem drugi problem to język, który zdradza mi jakiegoś niespełnionego poetę. Czytało się ciężko – co rusz wyczuwałam ciągoty autora do przekształcenia szkicu w biały wiersz. Tak było przy Hildegardzie. Przy św. Gertrudzie pojawiła się Trudi i styl jak z pamiętnika nastolatki: „Kiedyś M. próbowała wytłumaczyć Trudi, że powinna czuwać nad zmysłami jak pasterz nad trzodą. Co za tekst! (…) Co za pasterz? Jaka trzoda? Litości!”, „Tak się nam jakoś porobiło, że już nawet do jej opisu Uczty u Najwyższego trudno się zbliżyć... Więc niech już lepiej zostanie, że zabrał ją do Siebie. Było Bosko”, „Przecież Bóg nie strzela po ludziach zgromadzonych w kościele z cekaemu miłości. (…) Bo kto by się chciał na taką jatkę wystawiać? ”. Przyznaję bez bicia, że drażniło mnie to niemożebnie i skutecznie zniechęciło do dokończenia lektury w najbliższym czasie.


Po dwóch z dwunastu mistyczek odkładam więc „Kobiety…” na półkę. Żałuję tym bardziej, że miałam niezwykle pozytywne nastawienie do lektury. Niestety, dwa pseuodoliterackie szkice bez cienia sumiennej biografii zmęczyły mnie ponad miarę.