Jacek Paweł Laskowski – Kobiety
Boga
(AA, 2010)
Fajnie by było mieć dobrą książkę,
która rzetelnie przedstawiłaby sylwetki chrześcijańskich mistyczek. Niestety,
„Kobiety Boga” nie są taką książką z dwóch powodów.
Po pierwsze – są
to raczej szkice refleksyjne niż prawdziwe, rzetelne, biograficzne przybliżenie
postaci świętych kobiet, które dla przeciętnego czytelnika są ludźmi więcej niż
obcymi. Nie wiem nic o św. Hildegardzie. Sprawdzam dwie pozycje z domowej
biblioteki – „Żywoty świętych” i „Święci na każdy dzień”. Żadna z tych książek nie
ma Hildegardy. Tym bardziej więc mnie irytuje, gdy czytam u Laskowskiego takie
stwierdzenia, jak to o wybuchu osobowości świętej w czterdziestym trzecim roku
życia. Powiedzenie, że „Hildegarda była inna! Całe jej późniejsze życie
pokazuje, że charyzmat pustelnicy, charyzmat rekluzy – nie był jej charyzmatem”,
w gruncie rzeczy nic nie znaczy, jeśli autor nie opowie mi jej historii, a
ogranicza się jedynie do rzucenia paru przemyśleń na ten temat. Wystarczyłaby
jedna strona suchego biogramu, by to zmienić, a tak muszę tylko ślepo wierzyć,
że święta „była człowiekiem kontaktu z ludźmi”, bez wnikania, jakiego w ogóle
rodzaju to były kontakty, bo Laskowski nie raczy tego wyjawić. Efekt jest taki,
że po lekturze nie jestem w stanie powtórzyć innej osobie nic więcej o
Hildegardzie poza tym, że jako dziewczynka chowała się z pustelnicą, a potem
sama pustelnicą być przestała, no i że miała wizje. Był jakiś „przełom
spełnienia”, ale jak on się objawił jej w życiu, pojęcia nie mam. Autor dobrze zna
jej losy, więc może sobie rozmyślać nad nimi. Mnie tej opowieści nie chce
przedstawić w żadnych konkretach i się tym nie przejmuje. Ja też mogę Wam
powiedzieć, że życie pewnego X eksplodowało nagle łaską i po latach ascezy
przeżył wybuch osobowości. Co Wam to dało? Przepraszam za kolokwializm, ale bez
biogramów, bez konkretów historycznych ta ksiązka po prostu leży i kwiczy,
przynajmniej dla mnie – nic z okładki nie zdradza nam, że musimy podchodzić do
niej uzbrojeni w wiedzę zdobytą z innych źródeł. W to oraz w wiele, wiele
cierpliwości, co kieruje nas do kwestii formy.
Bowiem drugi
problem to język, który zdradza mi jakiegoś niespełnionego poetę. Czytało się
ciężko – co rusz wyczuwałam ciągoty autora do przekształcenia szkicu w biały
wiersz. Tak było przy Hildegardzie. Przy św. Gertrudzie pojawiła się Trudi i
styl jak z pamiętnika nastolatki: „Kiedyś M. próbowała wytłumaczyć Trudi, że
powinna czuwać nad zmysłami jak pasterz nad trzodą. Co za tekst! (…) Co za
pasterz? Jaka trzoda? Litości!”, „Tak się nam jakoś porobiło, że już nawet do
jej opisu Uczty u Najwyższego trudno się zbliżyć... Więc niech już lepiej
zostanie, że zabrał ją do Siebie. Było Bosko”, „Przecież Bóg nie strzela po
ludziach zgromadzonych w kościele z cekaemu miłości. (…) Bo kto by się chciał
na taką jatkę wystawiać? ”. Przyznaję bez bicia, że drażniło mnie to niemożebnie
i skutecznie zniechęciło do dokończenia lektury w najbliższym czasie.
Po dwóch z
dwunastu mistyczek odkładam więc „Kobiety…” na półkę. Żałuję tym bardziej, że
miałam niezwykle pozytywne nastawienie do lektury. Niestety, dwa pseuodoliterackie
szkice bez cienia sumiennej biografii zmęczyły mnie ponad miarę.