poniedziałek, 5 marca 2012

Gra Endera



*Orson Scott Card – Gra Endera
(Prószyński Media, Warszawa 2009)

Fabuła – książek, filmów czy gier – może być zupełnie nieprawdopodobna i całkowicie zakręcona, ale jeśli jest dobrze poprowadzoną historią, wywoła w odbiorcy uczucie zawierzenia i wciągnie go w swoją logikę i prawa. Zawierzenie było właśnie moim głównym problemem przy „Grze Endera” – absolutnie nie udało mi się uwierzyć w głównego bohatera tej powieści.

Ziemia atakowana jest przez obcych, a jedynym ratunkiem okazać się mogą wybitnie uzdolnione dzieci, które w teorii szkoli się za pomocą specjalnych gier, by w przyszłości dowodziły realnymi oddziałami kosmicznej armii, a w praktyce... Cóż, nie będę psuć nikomu fabuły, ale chyba nie trudno domyślić się intrygi dorosłych (ktoś pamięta film „Zabaweczki”?). Tutaj pojawia się Ender – rzekomo genialny małoletni strateg, nudny jak flaki z olejem i kompletnie niebudzący mojej sympatii bohater.

Ktoś rozczarowany powieścią wyznał, że nie widzi różnicy między Enderem a pierwszym lepszym generałem Napoleona. Miałam bardzo podobne odczucia. Z jednej strony zapewnia się nas, że Ender jest genialny i błyskotliwy, a z drugiej człowiek nie doświadcza tej genialności. Owszem, dzieci, którym wmawia się genialność zwykle są nudne i dość irytujące w swym pozbawionym dogłębnej znajomości życia mędrkowaniu, ale Ender mentalnie w ogóle nie jest dzieckiem tylko jakimś zblazowanym dorosłym po kilku rozwodach i z problemem alkoholowym – bohaterem, którego najwłaściwiej byłoby umieścić w jakiejś zapyziałej spelunce, by wzdychał do sufitu, jak mu jest ciężko.

Do nieprzekonywującego bohatera dochodzi to, że historia po prostu się zestarzała i to szybko: cały ten pomysł, że potrzebne nam genialne dzieci do rozgrywania gier wojennych, nie wytrzymuje po prostu kolizji z dzisiejszą rzeczywistością, w której wcale nie bystre ani specjalnie uzdolnione małolaty poradziłby sobie o wiele lepiej niż Ender i to z palcem w uchu. Z tego powodu spore partie tekstu, jak choćby treningi dzieci w specjalnej komorze, wydają się być czymś tak odrealnionym jak wyprawa na księżyc sterowcem.

Myślę, że tu objawia się też główny problem autora – sam nie widział w swoim bohaterze dziecka, dlatego do jego przyciężkawej psychiki zmęczonego życiem dorosłego dorobił jeszcze wszystkie te skomplikowane szkolenia, wirtualne psychoanalizy, podczas gdy rzeczywistość domagałaby się banalnej prostoty działania („Zabaweczki”!). Przyznam, że nieco rozbawiło mnie, gdy pod koniec książki jeden z dorosłych oświadcza z surową powagą: „To musiało być dziecko”. Miałam ochotę poklepać go po ramieniu i powiedzieć: „Pan chyba pomylił książki. Ender nigdy nie był dzieckiem (przypuszczam, że reprezentuje zmanierowane alter ego autora), a nawet gdyby był, wasz program szkoleniowy raz dwa przemieniłby go w jałowego emeryta, pozbawionego błyskotliwości, świeżego spojrzenia i tej nieskrępowanej wyobraźni, o którą chyba panu chodziło, a którą cudownie byście zdławili w zarodku, razem ze szczerym zainteresowanie czytelnika”.

Mały plusik mogę przyznać za zakończenie książki i niektóre pomysły (żołnierz wysłany w kosmos). Nie mogę powiedzieć, że stanowczo odradzam czytanie; powiem tylko, że nie rozumiem powszechnego zachwytu nad Enderem.

5=/10