L.M. Montgomery – Błękitny zamek
(Nasza Księgarnia, Warszawa 1988)
Joanna jest brzydką starą panną, której nikt nigdy nie kochał,
nawet matka. Na szczęście lekarz stwierdził u niej ciężką chorobę serca, dając
jej najwyżej rok życia, co oczywiście znaczy, że jej dni staną się odtąd
piękniejsze niż w bajce.
Największą wadą powieści jest tragiczna przewidywalność. Joannę
podtrzymują na duchu książki pisane przez skrywającego się przed światem,
tajemniczego pisarza, o którym nikt nic nie wie. W okolicy żyje młody
mężczyzna, Edward, o którym wszyscy sądzą, że jest łajdakiem ze zbójecką
przeszłością. Rodzina Joanny wierzy w lecznice właściwości mikstur Redferna.
Spodziewająca się rychłej śmierci Joanna wychodzi za Edwarda. Jaki może być
inny wynik dodania tych składników, skoro wiemy, że autorką jest Montgomery?
1 – Edward wcale nie jest łajdakiem, tylko szlachetnym
dżentelmenem mizantropem.
2 – Edward jest ukochanym pisarzem Joanny.
3 – Edward jest synem Redferna, a tym samym multimilionerem.
W dodatku diagnoza serca była fałszywa, ale to tak oczywiste, że
aż żal pisać…
Jednak mimo tak żałosnego rozwiązania fabuły, mogę się w ciemno
założyć, że książka jest o wiele zgrabniej napisana niż dowolny nowy romans
wydany w ostatnich miesiącach, zwłaszcza jeśli idzie o polskie pisarki. Czyta
się łatwo, prosto i przyjemnie. I zawsze miłe są te scenki, gdy ktoś wygarnia
snobistycznej rodzince bez serca.