„Ilekroć spojrzę na wizerunek ukrzyżowanego Chrystusa, myślę o
głębokiej różnicy dzielącej chrześcijaństwo od buddyzmu. Na Zachodzie podkreśla
się silnie osobowe Ja. Na Wschodzie nie ma żadnego Ja [...] W buddyzmie
potrzebujemy jedynie oświecenia, a nie Ukrzyżowanego [...] Buddyzm wyjaśnia, że
od samego początku nie ma żadnego Ja, które miałoby być ukrzyżowane”.
(D.T. Suzuki)
"Dopóki ktoś zbawia się tylko w swej jaźni, dopóty nie
może dać światu ani miłości, ani cierpienia, nie ma z nim do czynienia. [...]
Tylko wtedy, gdy kochamy świat prawdziwy, który nigdy nie chce dać się usunąć -
i kiedy naprawdę kochamy go w całej grozie - mamy odwagę objąć go ramionami
naszego ducha i nasze dłonie spotykają dłonie, które go trzymają".
(M. Buber)
Andrzej Siemieniewski – Wiele ścieżek na różne szczyty. Mistyka
religii
„Czy duchowy mistrz wprowadzający w tajniki mistyki może być w
równym stopniu Buddą i Jezusem, Zaratustrą i Mahometem? Czy może twierdzić, że
wszystkie mistyczne drogi i tak zaprowadzą na tę samą górę? Czy też może różne
mistyczne ścieżki prowadzą w rozbieżne strony, a wędrowcy postawią w końcu
swoje stopy na całkiem różnych szczytach?”
Czasem zdarzyło mi się natrafić w Internecie chociażby na
tapety, które upstrzone symbolami wszystkich wielkich religii niby tandetnymi
logami firm, przekazywały hasło przewodnie: „Bóg jest zbyt wielki, by
pomieściła go jedna religia”. Nierzadko natknęłam się też na twierdzenie, że
wszystkie religie są równe – w znaczeniu: „wszystkie są równie prawdziwe”
(nawet satanizm!) tudzież że: „wszystkie w zasadzie głoszą to samo”. Uważam, że
trzeba naprawdę w bardzo ograniczonym stopniu używać intelektu, by móc wysnuć
podobne brednie.
Gdybym była bogata,
kazałabym przygotować wielki banner – z lewej strony uśmiechnięty, rozpływający
się w błogości wizerunek Buddy, z prawej – wrzeszczący w agonii, rozrywany na
krzyżu krwawy ludzki strzęp. A niżej napis: „Naprawdę twierdzisz, że głoszą to
samo?”.
Celem plakatu nie byłoby przekonywanie ludzi do jednej czy
drugiej religii, ale wymuszenie na nich tego zapomnianego ludzkiego odruchu
zwanego myśleniem. Trzeźwym myśleniem i logiką.
Brak myślenia powoduje to złudne uczucie, że nie tylko więcej
religie łączy niż dzieli, ale też że wybór religii jest czymś równie nieistotnym
jak wybór dania w restauracji (że przypomnę Dalajlamę). Prowadzi to do
ogłupiających prób łączenia odmiennie różnych religii a tym samym
przekłamywania ich – z tym, że zwykle dzieje się to na szkodę chrześcijaństwa,
praktycznie nigdy na szkodę innych religii. Wielu bowiem mistrzów buddyjskich
czy nawet duchownych chrześcijańskich zaczyna tak interpretować Biblię, aby
wyprowadzić z niej z góry założone wnioski. Osobiście nigdy nie przyszłoby mi
do głowy, by za pomocą sutr buddyjskich wskazywać, że buddowie przewidzieli Mesjasza
czy zesłanie Koranu, ale dla wielu buddystów nie stanowi problemu wykazywanie,
że cała cywilizacja zachodnia stanowczo myli się, odczytując Biblię. I stąd
dowiadujemy się, że Jezus wcale nie powiedział tego, co powiedział, że zamiast odkupienia głosił
nirwanę, a miast uzdrawiania, dawał ludziom oświecenie, zaś Maryja zawdzięcza
„przebudzenie” sztuce odprzedmiotowiającej medytacji (!!!). Tymczasem:
„jakkolwiek mało prawdopodobne może się to wydać komuś
zafascynowanemu kategoriami buddyjskiej mistyki, Ewangelia ewidentnie
opisuje osobę, dla której upragnionym doświadczeniem
religijnym jest cud uzdrowienia, a nie oświecenie. (...) Każdy ma oczywiście
prawo, aby nie widzieć w pragnieniu cudu pożytku dla duchowego wzrastania, ale nie można uważać, że do Jezusa ściągano z
okolicznych miast i wsi, aby zaspokoić typowo buddyjskie pragnienie
„oświecenia". Wszystko wskazuje na to, że ściągano do Niego, aby
doświadczyć cudów i wysłuchać Dobrej Nowiny o Królestwie”.
Tzw. synkretyzm religijny
ma doprowadzić do zunifikowana wszystkich wielkich religii, lecz w
rzeczywistości jego celem jest rozmycie i zniszczenie chrześcijaństwa przez
zastąpienie go „duchowością Wschodu”. Próby łączenia religii rozdzielonych
przepaścią kończą się bowiem tym, że to nie Budda odkrywa Boga osobowego
działającego w historii ludzkości, lecz Jezus zaczyna być utożsamiany z
buddyjską Pustką bądź jakimś rodzajem duchowej energii kosmosu. Okazuje się
wówczas, że Jezus nie był Synem Bożym, lecz nauczycielem medytacji, guru, oświeconym, zaś
podstawowe pojęcia chrześcijaństwa – grzech i odkupienie, spotkanie z Osobą, dialog, muszą zostać bezwzględnie wyeliminowane. Oczywiście masa rodzących się pytań musi w tym
miejscu zostać zignorowana, jeżeli chcemy zatuszować fakt istnienia
nieprzekraczalnej przepaści.
Jedno z takich pytań może brzmieć tak: dlaczego
Jezus nie uczył technik oczyszczania jaźni i wchłaniania energii kosmosu, tylko
modlitwy Ojcze nasz i mówił: „proście a otrzymacie”? Inne: po co
dobrowolnie umierał na krzyżu, skoro cierpienie jest samym złem i nie ma mocy
zbawczej? Albo: czemu Biblia podkreśla, że każdy z nas jest osobiście „utkany”
przez Boga w łonach matek, że każdy dostanie absolutnie własne, wyróżniające
imię (tzn. że każdy jest absolutnie wyjątkowy), skoro nie istnieje trwałe,
wyjątkowe i unikatowe „Ja”, które może spotkać się z miłującym go wiecznym „Ty”?
Z zagadnieniem tym łączy
się rozmydlanie pojęcia „mistyki”, które choć wywodziło się z chrześcijaństwa i
przez 1000 lat oznaczało po prostu zjednoczenie w miłości z Jezusem Chrystustem
(ale nie hindusko-buddyjskie „roztopienie” prowadzące do utraty „ego”!), dziś
rozumiane jest co najwyżej jako przeżycie duchowe, nieokreśloną duchowość bądź
„religię” w ogóle. „Określenie
mistyczny ma swoją historię: w ciągu wielu wieków rozumiano je w Europie
jako odnoszące się w bezpośredni sposób jedynie do przeżyć chrześcijan,
przynajmniej niektórych, nazywanych właśnie wtedy „mistykami". Natomiast
na przełomie XVIII i XIX wieku pojęcie to stało się bardziej mgliste i zaczęło
być stosowane do doświadczeń najróżniejszych religii, nie tylko
chrześcijańskiej. Jeszcze później pojawiła się linia myślenia zasadniczo
odrzucająca mistycyzm jako zdecydowanie niechrześcijańskie podejście do wiary”.
W tym odrzuceniu dawnego pojęcia „mistyki” zawiera się też problem
ignorowania zła samego w sobie. Nawet bowiem jeżeli tradycje religijne znają
„mistykę zła”, to współcześni zwolennicy synkretyzmu zdają się wręcz świadomie
ignorować ten fakt. „Pamiętać trzeba, że pojęcie „mistyki" niekoniecznie
obejmuje tylko to, co należy ocenić pozytywnie. Pewną specyficzną, choć rzadko
rozważaną w teologii formą mistyki, jest mistycyzm okultystyczny lub wręcz
satanistyczny”. William Johnston
napisał: "Tak wielu poszukujących, błąkając się po mistycyzmie azjatyckim
albo po doświadczeniach narkotycznych i okultystycznych, ma wielkie oświecenia
i piękne wizje. I lubią opowiadać o tym przyjaciołom albo pisywać artykuły do
tygodników. Niech wezmą więc pod staranną uwagę, że Jezus miał wielkie
oświecenie [na pustyni] spowodowane przez Szatana. Niech rozważą, że droga
mistyczna jest pełna niebezpieczeństw i że jej rozeznawanie ma pierwszorzędne
znaczenie. (...) Wyjątkowa cecha mistyki judeochrześcijańskiej polega na tym,
że człowiek nawet na szczycie życia mistycznego, kiedy dotyka swego prawdziwego
«Ja», jest wciąż zdolny do zła, i to do największego zła. Niczego takiego nie
widzę ani w hinduizmie, ani w buddyzmie". Siemieniewski dodaje: „Chrześcijanie
(a także Żydzi) nigdy nie uważali, że mistyka jest celem wiary, że mistyczne
przeżycie samo w sobie tożsame jest ze zbawieniem albo że zbawienie gwarantuje.
Mistyczne szczyty są wielką możliwością otwarcia się na duchowe dobro
pochodzące od Boga, ale są także kulminacją możliwości otwarcia się na
największe zło: największe - gdyż właśnie duchowe."
Gorąco zachęcam do zapoznania się z książką biskupa
Siemieniewskiego – zwłaszcza, że udostępniono ją w sieci zupełnie za darmo.