piątek, 16 listopada 2012

Kącik okładkowy - 3


Przyznaję, że nie jest to okładka, która może wywołać poczucie niesmaku u przeciętnego czytelnika.

Chyba, że jest on kimś, kto interesuje się rysowaniem i nieobce są mu strony dla artystów. Wtedy od razu przypomną mu się powielane na pewnych portalach, aż do znudzenia, zdjęcia autorstwa Marcusa Ranuma. 



Proszę szczególną uwagę zwrócić na drugie zdjęcie (to z oszczepem) - oto dokładne nogi postaci z okładki, tyle że odwrócone.

Ponieważ, przykładając okładkę do zdjęć pana Ranuma, możemy stwierdzić chociażby to, że materiały pokrywające nogi idealnie pokrywają się z okładką (nawet jeśli idzie o ledwo widoczne zagięcia), a na okładkę załapał się skrawek bielizny modela (identycznie wystający i nawet w tym samym kolorze!), bardzo trudno mi spojrzeć na "dzieło" grafika bez skrzywienia.

środa, 14 listopada 2012

Kuzyn Pons



Honore de Balzac – Kuzyn Pons
(Zielona Sowa, 2009)

Trudność, jaką może sprawić ta książka, polega na tym, że właściwą akcję – umieranie samotnego, po ludzku przegranego życiowo bohatera i bezwzględną walkę o jego materialny dorobek - tworzy prawie sam koniec powieści. Problem w tym, że nie ma pełnego i żywego dramatu tych wydarzeń bez ponad stustronicowego, nieraz – zdawać się może – nazbyt drobiazgowego wprowadzenia w ów świat dziewiętnastowiecznego Paryża, w którym przychodzi nam widzieć kres smutnego życia tytułowego kuzyna Ponsa, starego, brzydkiego muzyka, żyjącego w ubóstwie, którego wstydzą się krewni, a który – ku ich zdumieniu i na jego własne cierpienie – okazuje się być posiadaczem wspaniałej kolekcji dzieł sztuki. To owo tęgie „wprowadzenie” wymaga skupienia – Balzaca z pewnością nie czyta się tak gładko, łatwo i przyjemnie, jak zawsze wspaniale klarownego, wręcz ujmująco banalnego Maupassanta.

Dla cierpliwych czytelników. Ja w każdym razie zrobię sobie przerwę przed „Kuzynką Bietką”.

***

P.S. Dodałam ważne uzupełnienie do wpisu "Coehlo - dlaczego go nie czytam".

czwartek, 1 listopada 2012

Słówko o tłumaczeniach tytułów



Czytam sobie właśnie nowe wydanie powieści Maupassanta, które ze względu na hollywoodzką ekranizację nie tylko straszy niejakim Pattinsonem na okładce (który tak się nadaje do tej roli, jak ja na linoskoczka), ale też – podążając za polskim wydaniem filmu - niemile zgrzyta bezsensownym tytułem: zamiast „Bel Ami” otrzymujemy bowiem koszmarek w postaci „Uwodziciela. Bel Ami”. Co daje mi pretekst do spisania krótkiej notki na temat tłumaczeń tytułów.

Najpierw rozprawmy się z samą powieścią. „Bel Ami” oznacza „Piękny Przyjaciel” i tak powinniśmy tłumaczyć ten tytuł. Ponieważ jednak, przyznaję, nie brzmi to zbyt naturalnie (a pada w książce całkiem często), nie dziwi mnie, że stare wydania polskie wychodziły bez tłumaczenia jako „Bel Ami” właśnie. Co prawda nie wiem, czy w tamtych wydaniach przetłumaczono ów przydomek w samym tekście, ale osobiście pozostawiłabym go bez tłumaczenia  (sugerując się zwiastunem, widzę, że tak najwyraźniej postąpili twórcy filmu, co ma swój urok), dając jedynie przypis w pierwszym miejscu, w którym przezwisko owo pada.



W najnowszym wydaniu „Bel Ami” przetłumaczono jako „Piękny Pan”. Co nie jest samo w sobie złe, bo z pewnością brzmi to lepiej po polsku, gdy pada z ust wielu postaci różnej płci i wieku. Idiotyzmem jest jednak nie zmieniać w takiej sytuacji tytułu na owego „Pięknego Pana”.

Reguła co do tłumaczenia tytułów jest banalnie prosta – tytuł pozostawiamy bez tłumaczenia, jeśli jest on zapisany w innym języku niż rodzimy język autora. Więc jeśli ja jako Polka wydałabym książkę o tytule: „Once upon a time”, to tłumacze obcojęzyczni powinni pozostawić ów tytuł bez zmian.

Wyjątkami są zwroty utarte i powszechnie znane. Przykładowo: nawet jeżeli autor byłby Francuzem, polski tłumacz nie potrzebowałby szukać odpowiednika słów hipotetycznego tytułu „Faux pas”.

Wyjątki mogą dotyczyć też samej estetyki. Ponieważ dosłowne tłumaczenie przydomka „Bel Ami” nie miałoby tej naturalności, z jaką zwracają się do bohatera inne postaci, można w podobnym przypadku przymknąć oko i pozostawić zwrot (a zatem i tytuł) bez zmian.

Najgorzej, gdy tłumacz chce myśleć za czytelnika – tak było na przykład przy tłumaczeniu powieści Endo pt. „Szaleniec”, gdzie tłumacz – uważając chyba czytelników za niezbyt rozgarniętych i mało wrażliwych na treść książki – niepotrzebnie dodał do tytułu znak zapytania, co razi równi mocno jak zupełnie psujący odbiór i bezsensowny „Uwodziciel. Bel Ami”.

wtorek, 30 października 2012

Kącik okładkowy - 2

Najwięcej okładkowych koszmarków przytrafia się książkom dla dzieci. "Księga dżungli" zbiera wyjątkowe duże żniwo. Największy grzech wydawców (oprócz niedoceniania dzieła Kiplinga i zatrudniania wyjątkowo miernych grafików, rzecz jasna) to bezczelne i zastanawiająco bezwstydne wzorowanie się/ściąganie/przerysowywanie/kopiowanie postaci z ekranizacji Disneya (która - nota bene - ma się tak do pierwowzoru jak pięść do oka). Mogłabym zaprezentować naprawdę sporą liczbę okładek, którymi skrzywdzono tę wspaniałą książkę, ale kącik ma służyć okładkom zdecydowanie wyróżniającym się, a nie tym ledwie miernym. Istnieją dwie takie okładki, które niewątpliwie zasługują na napiętnowanie.


Pomijam już bezwstydne kopiowanie z różnych kreskówek (choć te ptaszki a'la Disney rażą po oczach aż do bólu), bo to jest, niestety!, przywara większości okładek książek dla dzieci. Zastanawiające jest jednak, jak wiele osób w wydawnictwie musi cierpieć na postępującą ślepotę (bo brak gustu jest ewidentny), skoro wielki napis "Księga DŻUNGLI" nic a nic nie kłócił im się z tłem, które równie dobrze mogłoby służyć za alpejski krajobraz.

Ale i tak muszę przyznać, że dopiero druga okładka prawie wyrwała mnie z kapci.


Spójrzcie na tę minę! - do biednego miśka jeszcze nie dotarło - podobnie jak do szeregu osób zatrudnionych w wydawnictwie -  że to już nie są Chiny.

poniedziałek, 29 października 2012

Kącik okładkowy - 1


Rozpoczynam na blogu kącik okładkowy. Będę tu prezentować okładki, które wywarły na mnie jakieś szczególnie dobre wrażenie bądź - co bardziej prawdopodobne - które wyróżniają się zdecydowanie na niekorzyść.

W pierwszej odsłonie kącika pragnę przedstawić okładkę książki Keitha Sparrowa „Mega manga: Kompletny podręcznik rysowania mangi”. Godny uwagi jest bezwstyd samego autora, jak i ignorancja wydawców, którzy pozwalają, by marnowano papier na podobne potworki.



środa, 17 października 2012

Pisarze jednej książki



Olga Romańska – Malina – Pisarze jednej książki
(PWN, Warszawa; Bielsko-Biała, 2011)

Spodziewałam się czegoś innego po tej książce. Jest ona ni mniej, ni więcej tylko małym, niezbyt zgrabnym zbiorem „notek” prezentującym garstkę wybranych przez autorkę pisarzy, a nie – na co liczyłam – refleksją nad pozostawionymi przez nich dziełami. Chociaż autorka używa czasem słowa „refleksja”, w jej przypadku sprowadza się ona do podania jednego czy dwóch cytatów zaczerpniętych z tego-a-tego biografa, brak tu jakiejkolwiek analizy czy choćby zakreślenia przestrzeni rozważań. Czytałam „Boską komedię”, ale nie wiem, o czym traktują inne utwory Dantego, ani dlaczego właściwie są one nieznane. Jeżeli wszystkie książki Bułhakowa stoją na wysokim poziomie literackim, dlaczego nikt nie próbuje ich jakoś wypromować (i sprzedać), podczepiając się pod zawsze popularnego „Mistrza i Małgorzatę”? – takich właśnie rozważań oczekiwałam i na takie pytania liczyłam. Poza tym trochę to bez sensu poruszać przypadek Christiane F. (sama autorka przyznaje, że jej status jako pisarki jest mocno wątpliwy), natomiast zupełnie ignorować chociażby Joyce’a, który wydaje się być znanym znakomitej większości czytelników wyłącznie z jednej książki, a który wszak uważał – wbrew wielce nieprzychylnej recepcji – że stworzył coś o wiele lepszego od "Ulissesa". Dlaczego też przy wyjątkowo nieciekawej notce o Huxleyu nie ma ani słowa o bardzo prawdopodobnym splagiatowaniu powieści polskiego pisarza – Moczarskiego? Poza wszystkim wolałabym trochę więcej treści (albo chociaż zgrabniejszej, wygodniejszej oprawy), zamiast zdjęć zajmujących całą lub prawie całą stronę.

środa, 10 października 2012

Kolejka książek


Kilka z czekających na przeczytanie pozycji, które uzbierały się na półce. Nie wiem, o czym myślą ludzie, gdy fantazjują sobie, na co by wydali milion złotych wygranych w loterii, ale u mnie przede wszystkim pojawia się wyobrażenie wielkiej biblioteki.

poniedziałek, 8 października 2012

Podręcznik projektantów logo



Gareth Hardy – Podręcznik projektantów logo. Smashing magazine
(Helion, Gliwice 2012)

Sięgnęłam po tę książkę jako kompletny laik i... okazało się, że wcale takim laikiem nie jestem. Podręcznik nie zawiera bowiem niczego, na co nie wpadłby rozsądny człowiek, gdyby przyszło mu do głowy zaprojektować logo. Fakt, że nie każdy układ elementów graficznych dobrze się prezentuje, czy też to, że trzeba zastanowić się nad doborem kolorów, stanowczo nie są „poradami” wartymi 60 złotych. Jedną trzecią tekstu zajmuje prezentacja różnych logo, ale za te pieniądze wolałabym kupić album w całości im poświęcony. Nie mam pojęcia komu mogłaby się przydać ta książka.

Nie polecam.

poniedziałek, 10 września 2012

Zakończeniem jest śmierć



Agata Christie – Zakończeniem jest śmierć
(Wydawnictwo Dolnośląskie, 2011)

Dla złagodzenia niestrawnego suchara, którego zaserwował Joe Alex, dziś bardzo przyjemne, składające się prawie wyłącznie z dialogów czytadło o tajemniczych morderstwach, jakie wyniszczają majętną rodzinę grobowego kapłana w starożytnym Egipcie. Co prawda tożsamość mordercy nie jest zbyt trudna do rozgryzienia, a jak na opowieść dziejącą się w odległych czasach zadziwiać może ubóstwo opisów i brak jakichkolwiek ciekawostek na temat danej ery, ale – powiedzmy sobie szczerze – Christie nigdy nie była wirtuozem formy, za to umiała przedstawiać ciekawe, wciągające intrygi.

Jesteś tylko diabłem



Joe Alex – Jesteś tylko diabłem
(Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2011)

Mama powiedziała mi, że książki podpisywane pseudonimem Joe Alex sprzedawały się rewelacyjnie jako że stanowiły „powiew Zachodu” w szarych, ciężkich czasach. Rzeczywiście – tylko ciężkie czasy mogą usprawiedliwić wydanie podobnego farfocla.

Główny bohater jest bogatym i nieprzyzwoicie nudnym autorem kryminałów, który nie lubi ich pisać, podobnie jak nie lubi za bardzo rozwiązywać zagadek kryminalnych, ale nie jego wina, że jest tak genialny iż – mimo woli – osiągnął mistrzostwo obu fachów: literackiego i detektywistycznego. W ogóle to jest szalenie nieszczęśliwy, bo jego ukochana - ponętna Karolina, piękna archeolog, z którą miał się wylegiwać na greckiej plaży, nie uważa jego „zawodu” za rzecz godną statecznego mężczyzny. Och, cóż za życiowe udręki!

Żeby było gorzej, jest to postać opisywana na poważnie i bez szczypty humoru. Sam tekst jest zaś tak drętwy, że niemal coś chrzęściło mi w oczach, gdy przesuwałam wzrokiem po kolejnych linijkach. Rozwiązanie w gruncie rzeczy banalne, a zagadka zamkniętego pokoju rozwiązana – jak to bywa – w najprostszy możliwy sposób (tak! Drugi klucz! Cóż za zaskoczenie!).

Jeden z najgorszych kryminałów, jakie czytałam. Nie polecam.

sobota, 1 września 2012

Świadkowie Tajemnicy


„Najnowsze wyniki badań nad Całunem opublikowane zostały w grudniu 2011 roku przez włoskich naukowców z Narodowej Agencji ds. Nowych Technologii, Energii i Środowiska (ENEA), którzy po pięciu latach doświadczeń doszli do wniosku, że żadna znana technika sprzed XXI wieku nie pozwoliłaby stworzyć takiego obrazu, jaki widnieje na płótnie. Głębokość zabarwienia tkaniny wynosi bowiem około 200 nanometrów, czyli odpowiada grubości ściany komórkowej pojedynczego włókna materiału. Zdaniem badaczy podobny efekt można osiągnąć jedynie za pomocą lasera ultrafioletowego”.



Grzegorz Górny – Świadkowie Tajemnicy. Śledztwo w sprawie relikwii Chrystusowych.
(RosikonPress, Warszawa 2012)

Wydaje mi się, że to nie wierzący mają jakikolwiek problem z relikwiami, lecz niewierzący. Ci pierwsi są chyba nawet dość obojętni na kwestie prawdziwości czy nieprawdziwości Całunu. To niewierzący mają zaś wielki problem z tym, jak wyjaśnić to, co nie daje się wyjaśnić, a jest fizycznie namacalne (np. znikanie wizerunku na Całunie Turyńskim po podświetleniu od dołu, co dyskwalifikuje go jako malowidło, czy oblicze widoczne na bisiorze z jakiego wykonano chustę z Manoppello, czyli na materiale, na którym absolutnie nie da się malować). Czy to nie dlatego Całun Turyński jest najbardziej przebadanym naukowo przedmiotem na Ziemi?

Pomijając wiele aspektów, których nauka wyjaśnić nie może, Całun jest też solą w oku dla wrogów Kościoła, którzy z wielką determinacją próbują albo zaprzeczyć historycznemu istnieniu Jezusa, albo ośmieszają autorytet Biblii. Tymczasem Całun całkowicie potwierdza samym sobą prawdziwość opisów Ewangelicznych (tak jeśli idzie o czas historyczny, jak i same zdarzenia) – poczynając od rodzaju płótna, które mogło być jedynie żydowskim płótnem pogrzebowym, przez pyłki roślin, które kwitną jedynie w Judei, pył, który na pewno pochodzi z Jerozolimy (odkryty na stopach postaci z wizerunku!), kończąc na odciskach monet, które leżały na powiekach, a dzięki którym wiemy, że skazańca zabito za Poncjusza Piłata poprzez ukrzyżowanie, itp. Dowody naukowe jasno wskazują, że umęczony człowiek był srodze biczowany rzymskim biczem, nosił coś w rodzaju hełmu z cierni, dźwigał ciężki przedmiot na ramionach i przebito mu serce, które pękło z wysiłku i bólu. Ba, stwierdzono nawet, że przebicie boku wskazuje na rzymską szkołę posługiwania się bronią! Ciekawe, że już przy pierwszych badaniach Całunu (1902r.!) agnostyk i antyklerykał Yves Delage, który miał dowieść fałszerstwa wizerunku, orzekł, że szansa na to, iż jest to odbicie innej osoby niż Jezus Chrystus wynosi jeden do dziesięciu miliardów.

Album Górnego i Rosikonia można traktować jako małe kompendium na temat relikwii Chrystusowych: zwięźle opisuje ich historie i wyniki ekspertyz naukowych. Album jest bardzo ładnie wydany, prezentujący sporą liczbę zdjęć i grafik. Uczciwie jednak przyznaję, że same zdjęcia nie wywierają jakiegoś szczególnego wrażenia, a rozłożenie ich w książce – tak względem miejsca, jak i dobranej wielkości – trudno nazwać idealnym. Ale to zajmująca, godna uwagi pozycja, którą śmiało mogę polecić, co niniejszym czynię.

środa, 15 sierpnia 2012

Szepty zmarłych



Simon Beckett – Szepty zmarłych
(Amber, Warszawa 2011)

Kiedy zdecydowałam się wreszcie sięgnąć po thrillery medyczne i temu podobne bestsellerowe sensacje, starałam się mimo wszystko znaleźć jakieś pozytywne strony sztampowych, schematycznych, często niepotrzebnie rozwleczonych historii. Jednak chyba czas w ogóle przestać wspominać o podobnych książkach, bo ile razy mogę napisać: „można przeczytać, na szczęście – nie trzeba” albo: „jeśli już naprawdę nie macie nic innego do czytania w autobusie”... Naprawdę – byłoby zbyt wiele takich notek.

Seryjny morderca kontra patolog sądowy. Papierowe postaci, zupełnie bezpłciowy główny bohater, naciągana, schematyczna fabuła i boleśnie przewidywalne zagrania. Wiemy, kto zginie, a kto NA PEWNO przeżyje – wiemy także, gdzie pojawiają się zmyłki i jakiego będą one rodzaju. Tożsamość zabójcy jest tak zaskakująca, jak wschód słońca na wschodzie, a czytelnik oswojony z gatunkiem już przy opisie pierwszego miejsca zbrodni będzie umiał odpowiedzieć na każde pytanie, nad którym bohaterowie będą się głowić jeszcze przez wiele stron. Do tego banalnie prosty język do szybkiego wchłonięcia ogólnej nijakości. Faktycznie, bestseller.

piątek, 3 sierpnia 2012

Trylogia kosmiczna


„Gdyby atak był gwałtowniejszy, łatwiej byłoby mu się opierać, ale niesamowite połączenie złośliwości i jakby zdziecinnienia zbijało go z tropu i niemal paraliżowało. Był w pewnym sensie przygotowany na pokusy, bluźnierstwa, na jakąś kanonadę grozy i potworności, ale nie na te drobne, niezmordowane dokuczanie godne nieznośnego przedszkolaka. Godziny mijały i czuł, iż żadna prawdziwa groza nie byłaby tak dręcząca, jak narastające w nim przekonanie, że ta istota jest według wszelkich ludzkich pojęć jakby przenicowana na lewą stronę: serce ma na wierzchu, a we wnętrzu jakąś powierzchowną płytkość”.



C.S. Lewis – Trylogia kosmiczna
(Media Rodzina, Poznań 2009)

Nieodmiennie zdumiewa mnie, jak duża liczba osób nie zdaje sobie sprawy, że Aslan z Narnii ma przedstawiać Jezusa Chrystusa. Owszem, przy pierwszym tomie można mieć jeszcze wątpliwości, ale w jednej z kolejnych części Aslan zmienia się w baranka i karmi dzieci rybami. Trudno to uznać za arcysubtelny symbol!

Tak jak Narnia powstała dla dzieci, tak „Trylogia kosmiczna”, czyli cykl trzech powieści o przygodach filologa Ransoma (Z milczącej planety, Perelandra, Ta straszna siła), powstała z  myślą o przemycaniu teologii w opowieściach fantastycznych dla dorosłych. Lewis napisał kiedyś, że dowolną jej ilość „można teraz przemycić do ludzkich umysłów pod płaszczykiem fikcji literackiej, a ludzie nawet nie będą zdawać sobie z tego sprawy”. Co prawda – trzeba przyznać – czynił to subtelnie jedynie w powieści otwierającej cykl, gdzie bohater (podobno wzorowany na Tolkienie, który był wielkim przyjacielem Lewisa) zostaje uprowadzony na Malakandrę (Marsa). Tam dowiaduje się, że wszechświat zamieszkują inne inteligentne istoty na różnych poziomach istnienia, a Ziemia jest w pewnym sensie wyjątkiem w Polu Arbola (Układzie Słonecznym), ponieważ znajduje się ona jakby w stanie kwarantanny. W „Perelandrze” nie ma już wahania, co do tożsamości pewnych bytów – jest to bowiem historia kuszenia pramatki Wenus na wzór ziemskiej Ewy. W trzeciej części trylogii dochodzi do walki z niebezpieczną i odrażającą organizacją, która usiłuje przeobrazić Ziemię w „nowy, wspaniały świat”, a której przeciwstawić się muszą... Pendragon i legendarny Merlin.

Obawiam się, że nie potrafię należycie docenić tej trylogii – poza paroma intrygującymi miejscami (np. pomysł z pływającymi wyspami i problem ze „stałością” lądu, dobre uchwycenie idiotycznie dziecinnej napastliwości szatana, „zimne małżeństwa”, ...), dla których warto po nią sięgnąć, zostawiła ona we mnie uczucie zawodu. Możliwe, że miałam zbyt dużo wyobrażeń na temat tych powieści. Możliwe, że po prostu – z braku „klasycznego” systemu edukacji – nie wzrusza mnie pomysł, że ziemskie mity (jak ten o Wenus i Marsie) są przebłyskami kosmicznej prawdy o naturze rzeczy (o „zarządcach” i ucieleśnieniach planet). Trudno też, by serce mi drżało z powodu słów takich jak „Brytania” czy „Król Artur” (już prędzej Joanna d’Arc przywiodłaby jakieś żywsze skojarzenia). Poza tym wyczuwam w treści jakieś fałszywe tony.  Może wynika to z faktu, że autor prywatnie bardzo się miotał w swej religijności, nie mogąc porzucić wpojonych uprzedzeń (zainteresowanych mogę odesłać do książki „C.S. Lewis a Kościół katolicki” Pearce’a) i coś z tej jego wewnętrznej burzy i niezdecydowania przesiąkło na karty powieści. Do wszystkiego dochodzi jeszcze główny bohater... Sama nie wiem -  bohaterowie Lewisa nigdy nie potrafili mnie do końca do siebie przekonać – nie odbieram ich jako pełnokrwistych postaci, tak też jest z nijakim, jak dla mnie, doktorem Ransomem.

Zdecydowanie wolę „Listy starego diabła do młodego” i „Podział ostateczny”.

wtorek, 3 lipca 2012

Wiele ścieżek na różne szczyty


„Ilekroć spojrzę na wizerunek ukrzyżowanego Chrystusa, myślę o głębokiej różnicy dzielącej chrześcijaństwo od buddyzmu. Na Zachodzie podkreśla się silnie osobowe Ja. Na Wschodzie nie ma żadnego Ja [...] W buddyzmie potrzebujemy jedynie oświecenia, a nie Ukrzyżowanego [...] Buddyzm wyjaśnia, że od samego początku nie ma żadnego Ja, które miałoby być ukrzyżowane”.
(D.T. Suzuki)

"Dopóki ktoś zbawia się tylko w swej jaźni, dopóty nie może dać światu ani miłości, ani cierpienia, nie ma z nim do czynienia. [...] Tylko wtedy, gdy kochamy świat prawdziwy, który nigdy nie chce dać się usunąć - i kiedy naprawdę kochamy go w całej grozie - mamy odwagę objąć go ramionami naszego ducha i nasze dłonie spotykają dłonie, które go trzymają".

(M. Buber)



Andrzej Siemieniewski – Wiele ścieżek na różne szczyty. Mistyka religii

„Czy duchowy mistrz wprowadzający w tajniki mistyki może być w równym stopniu Buddą i Jezusem, Zaratustrą i Mahometem? Czy może twierdzić, że wszystkie mistyczne drogi i tak zaprowadzą na tę samą górę? Czy też może różne mistyczne ścieżki prowadzą w rozbieżne strony, a wędrowcy postawią w końcu swoje stopy na całkiem różnych szczytach?”

Czasem zdarzyło mi się natrafić w Internecie chociażby na tapety, które upstrzone symbolami wszystkich wielkich religii niby tandetnymi logami firm, przekazywały hasło przewodnie: „Bóg jest zbyt wielki, by pomieściła go jedna religia”. Nierzadko natknęłam się też na twierdzenie, że wszystkie religie są równe – w znaczeniu: „wszystkie są równie prawdziwe” (nawet satanizm!) tudzież że: „wszystkie w zasadzie głoszą to samo”. Uważam, że trzeba naprawdę w bardzo ograniczonym stopniu używać intelektu, by móc wysnuć podobne brednie.

Gdybym była bogata, kazałabym przygotować wielki banner – z lewej strony uśmiechnięty, rozpływający się w błogości wizerunek Buddy, z prawej – wrzeszczący w agonii, rozrywany na krzyżu krwawy ludzki strzęp. A niżej napis: „Naprawdę twierdzisz, że głoszą to samo?”.

Celem plakatu nie byłoby przekonywanie ludzi do jednej czy drugiej religii, ale wymuszenie na nich tego zapomnianego ludzkiego odruchu zwanego myśleniem. Trzeźwym myśleniem i logiką.

Brak myślenia powoduje to złudne uczucie, że nie tylko więcej religie łączy niż dzieli, ale też że wybór religii jest czymś równie nieistotnym jak wybór dania w restauracji (że przypomnę Dalajlamę). Prowadzi to do ogłupiających prób łączenia odmiennie różnych religii a tym samym przekłamywania ich – z tym, że zwykle dzieje się to na szkodę chrześcijaństwa, praktycznie nigdy na szkodę innych religii. Wielu bowiem mistrzów buddyjskich czy nawet duchownych chrześcijańskich zaczyna tak interpretować Biblię, aby wyprowadzić z niej z góry założone wnioski. Osobiście nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by za pomocą sutr buddyjskich wskazywać, że buddowie przewidzieli Mesjasza czy zesłanie Koranu, ale dla wielu buddystów nie stanowi problemu wykazywanie, że cała cywilizacja zachodnia stanowczo myli się, odczytując Biblię. I stąd dowiadujemy się, że Jezus wcale nie powiedział tego, co powiedział, że zamiast odkupienia głosił nirwanę, a miast uzdrawiania, dawał ludziom oświecenie, zaś Maryja zawdzięcza „przebudzenie” sztuce odprzedmiotowiającej medytacji (!!!). Tymczasem: „jakkolwiek mało prawdopodobne może się to wydać komuś zafascynowanemu kategoriami buddyjskiej mistyki, Ewangelia ewidentnie opisuje osobę, dla której upragnionym doświadczeniem religijnym jest cud uzdrowienia, a nie oświecenie. (...) Każdy ma oczywiście prawo, aby nie widzieć w pragnieniu cudu pożytku dla duchowego wzrastania, ale nie można uważać, że do Jezusa ściągano z okolicznych miast i wsi, aby zaspokoić typowo buddyjskie pragnienie „oświecenia". Wszystko wskazuje na to, że ściągano do Niego, aby doświadczyć cudów i wysłuchać Dobrej Nowiny o Królestwie”.

Tzw. synkretyzm religijny ma doprowadzić do zunifikowana wszystkich wielkich religii, lecz w rzeczywistości jego celem jest rozmycie i zniszczenie chrześcijaństwa przez zastąpienie go „duchowością Wschodu”. Próby łączenia religii rozdzielonych przepaścią kończą się bowiem tym, że to nie Budda odkrywa Boga osobowego działającego w historii ludzkości, lecz Jezus zaczyna być utożsamiany z buddyjską Pustką bądź jakimś rodzajem duchowej energii kosmosu. Okazuje się wówczas, że Jezus nie był Synem Bożym, lecz nauczycielem medytacji, guru, oświeconym, zaś podstawowe pojęcia chrześcijaństwa – grzech i odkupienie, spotkanie z Osobą, dialog, muszą zostać bezwzględnie wyeliminowane. Oczywiście masa rodzących się pytań musi w tym miejscu zostać zignorowana, jeżeli chcemy zatuszować fakt istnienia nieprzekraczalnej przepaści. 

Jedno z takich pytań może brzmieć tak: dlaczego Jezus nie uczył technik oczyszczania jaźni i wchłaniania energii kosmosu, tylko modlitwy Ojcze nasz i mówił: „proście a otrzymacie”? Inne: po co dobrowolnie umierał na krzyżu, skoro cierpienie jest samym złem i nie ma mocy zbawczej? Albo: czemu Biblia podkreśla, że każdy z nas jest osobiście „utkany” przez Boga w łonach matek, że każdy dostanie absolutnie własne, wyróżniające imię (tzn. że każdy jest absolutnie wyjątkowy), skoro nie istnieje trwałe, wyjątkowe i unikatowe „Ja”, które może spotkać się z miłującym go wiecznym „Ty”?

Z zagadnieniem tym łączy się rozmydlanie pojęcia „mistyki”, które choć wywodziło się z chrześcijaństwa i przez 1000 lat oznaczało po prostu zjednoczenie w miłości z Jezusem Chrystustem (ale nie hindusko-buddyjskie „roztopienie” prowadzące do utraty „ego”!), dziś rozumiane jest co najwyżej jako przeżycie duchowe, nieokreśloną duchowość bądź „religię” w ogóle. „Określenie mistyczny ma swoją historię: w ciągu wielu wieków rozumiano je w Europie jako odnoszące się w bezpośredni sposób jedynie do przeżyć chrześcijan, przynajmniej niektórych, nazywanych właśnie wtedy „mistykami". Natomiast na przełomie XVIII i XIX wieku pojęcie to stało się bardziej mgliste i zaczęło być stosowane do doświadczeń najróżniejszych religii, nie tylko chrześcijańskiej. Jeszcze później pojawiła się linia myślenia zasadniczo odrzucająca mistycyzm jako zdecydowanie niechrześcijańskie podejście do wiary”.

W tym odrzuceniu dawnego pojęcia „mistyki” zawiera się też problem ignorowania zła samego w sobie. Nawet bowiem jeżeli tradycje religijne znają „mistykę zła”, to współcześni zwolennicy synkretyzmu zdają się wręcz świadomie ignorować ten fakt. „Pamiętać trzeba, że pojęcie „mistyki" niekoniecznie obejmuje tylko to, co należy ocenić pozytywnie. Pewną specyficzną, choć rzadko rozważaną w teologii formą mistyki, jest mistycyzm okultystyczny lub wręcz satanistyczny”. William Johnston napisał: "Tak wielu poszukujących, błąkając się po mistycyzmie azjatyckim albo po doświadczeniach narkotycznych i okultystycznych, ma wielkie oświecenia i piękne wizje. I lubią opowiadać o tym przyjaciołom albo pisywać artykuły do tygodników. Niech wezmą więc pod staranną uwagę, że Jezus miał wielkie oświecenie [na pustyni] spowodowane przez Szatana. Niech rozważą, że droga mistyczna jest pełna niebezpieczeństw i że jej rozeznawanie ma pierwszorzędne znaczenie. (...) Wyjątkowa cecha mistyki judeochrześcijańskiej polega na tym, że człowiek nawet na szczycie życia mistycznego, kiedy dotyka swego prawdziwego «Ja», jest wciąż zdolny do zła, i to do największego zła. Niczego takiego nie widzę ani w hinduizmie, ani w buddyzmie". Siemieniewski dodaje: „Chrześcijanie (a także Żydzi) nigdy nie uważali, że mistyka jest celem wiary, że mistyczne przeżycie samo w sobie tożsame jest ze zbawieniem albo że zbawienie gwarantuje. Mistyczne szczyty są wielką możliwością otwarcia się na duchowe dobro pochodzące od Boga, ale są także kulminacją możliwości otwarcia się na największe zło: największe - gdyż właśnie duchowe."

Gorąco zachęcam do zapoznania się z książką biskupa Siemieniewskiego – zwłaszcza, że udostępniono ją w sieci zupełnie za darmo.


Podglądanie Wszechświata



Michał Heller - Podglądanie Wszechświata
(Znak, 2011)

Czasami po zakupie książki, człowiek doświadcza nad wyraz przykrego rozczarowania. Tak było z nędznymi wymysłami Picoult, z porażającą nudą Gaimana, a ostatnio z równie nieatrakcyjnymi „Rakietowymi szlakami”. Do listy zakupowych pomyłek dołączam „Podglądanie wszechświata” Hellera.

Książka miała rzekomo ociekać ciekawostkami i zagadkami na temat kosmosu. Tymczasem jest ona bardzo zwięzłym, bardzo smętnym i nie wartym uwagi szkicem historycznym przedstawiającym dzieje kosmologii. Znacznie więcej naukowych ciekawostek znaleźć można w „wyznaniu ateisty” niż u księdza naukowca, u którego - co gorsza – wyczuwa się jakiś zupełnie niechrześcijański ton. Nie kupiłam jednak tej książki dla religii, a z chęci lepszego poznania faktów dotyczących badań kosmosu. I tutaj tytuł zawiódł mnie na całej linii.

Nie polecam!

czwartek, 7 czerwca 2012

Kościół a ewolucja


„Darwin pisał w O powstawaniu gatunków: „Gdyby można było wykazać, że istnieje jakikolwiek narząd złożony, który nie mógłby powstać drogą licznych następujących po sobie drobnych przekształceń – moja teoria musiałaby absolutnie upaść”. Współczesna biochemia znalazła przykłady wielu takich narządów.”




Michał Chaberek OP – Kościół a ewolucja
(Fronda, Warszawa 2012)

Jedną z rzeczy, za które nienawidzę systemu edukacji, jest to, że wpaja on nam całkowicie wypaczony obraz świata. Na przykład - wychodzi się ze szkoły z pojęciem, że Rousseau, Wolter czy Luter byli wybitnymi myślicielami i ogólnie godnymi szacunku ludźmi. I dopiero własnym wysiłkiem musi człowiek się o tym przekonywać, że Rousseau był mętem moralnym, Wolter intelektualną i literacką prostytutką, zaś Luter nazywał rozum ludzki „kur...” (!) i twierdził, że kobiety nie nadają się do niczego więcej, jak rodzenie dzieci i umieranie w połogu.

Podobnie rzecz się ma z teorią ewolucji – człowiek opuszcza szkołę z przeświadczeniem, że ma ona w nauce status niemal równy prawu grawitacji i w ogólnej części fakty za nią przemawiające nie podlegają dyskusji. Tymczasem to właśnie fakty i naukowe dowody pogrążają teorię ewolucji. Najśmieszniejsze, że sam Darwin pozostawił nam parę wytycznych co do tego, co pozwoliłoby rzucić wszystkie jego spekulacje (sic!) w diabły. Mimo jednak, że nauka posiada dowody i fakty, których ni jak nie da się pogodzić z teorią ewolucji w skali makro (bo czym innym jest mikro-ewolucja, czyli potwierdzone dostosowywanie osobników do zmiennych warunków), społeczeństwo znajduje się pod władzą terroru ewolucjonistycznego, który srogo piętnuje wszelkie oznaki samodzielnego, zdroworozsądkowego myślenia. (A zatem „obrońcy” Darwina – ignorując jego własne zastrzeżenia -  mają kompletnie w nosie samego Darwina i cały jego dorobek).

Sama pisałam na tym blogu, jak mało wiemy o Darwinie i ewolucji, ale nawet przy czytaniu książki „Darwin i chrześcijaństwo”, choć miałam świadomość, że teoria ewolucji kuleje, nie przypuszczałam, że jest ona aż tak ułomna, dziurawa i opierająca się w gruncie rzeczy na spekulacjach, jeśli nie na czystych wytworach wyobraźni! Nie przyszło mi też na myśl, że argumentacja samego Darwina opiera się na strukturze błędnego koła (odwoływanie się do doboru jako do jego przyczyny), a kolejne problemy mnożą się wraz z rozwojem nauk. Weźmy na przykład „przypadek” i „mutacje” – fundamenty darwinizmu, rzekomych sprawców naszego istnienia i istnienia życia w ogóle. Badania bezsprzecznie dowodzą, że „na drodze przypadkowych mutacji nie da się wytworzyć nawet najprostszej funkcjonalnej proteiny. Proteiny zaś są podstawowym budulcem maszynerii komórkowej”. „Uogólniając te odkrycia, stanowiące efekt postępu nauki na przestrzeni zaledwie kilkunastu ostatnich lat, można stwierdzić, że mechanizmy darwinowskie działają w rzeczywistości, ale ich możliwości zostały dalece wyolbrzymione przez ideologicznych zwolenników darwinizmu. W rzeczywistości bowiem napotykają niepokonalne trudności na każdym poziomie budowy organizmów: nie mogą wywołać powstawania funkcjonalnych protein, nie potrafią wywołać powstania zupełnie nowych funkcjonalnych genów, nie wyjaśniają, skąd bierze się zakodowana informacja w łańcuchach DNA. Na wyższym poziomie – nie mogą wywołać powstania narządów nieredukowalnie złożonych obecnych w każdej komórce. (...) Na podstawie tych badań naukowcy skonstruowali cztery grupy argumentów podważających dotychczasowe mechanizmy ewolucji: 1. Informacyjny charakter DNA; 2. Istnienie systemów nieredukowalnie złożonych; 3. Niemożliwość ewolucji protein; 4. Niemożność wspólnego pochodzenia”. Innym problem stanowi brak dowodów małych zmian, na których opierać ma się ewolucja: „Przede wszystkim nie znaleziono ogniw pośrednich między poszczególnymi gatunkami w zapisie kopalnym. Duże grupy organizmów pojawiały się nagle (jakby znikąd) i następnie trwały przez wiele milionów lat w niezmiennej postaci (staza). Taki stan zapisu kopalnego przeczył teorii mówiącej o stopniowym wyłanianiu się gatunków od jednego wspólnego przodka”. Innym ciosem dla teorii jest fakt, że „materiał genetyczny w rozwoju osobniczym nie zmienia się, tylko pomnaża”. Im dalej w las, tym problemy narastają (takim jest np. dwunożność człowieka – zgodnie z teorią ewolucji rozwój powinien przechodzić od dwunożności do czteronożności).

Dzięki działaniom kręgów proewolucyjnych dyskusja opiera się dziś na pytaniu – czy wiara oparta na Biblii dopuszcza ewolucję (pomijam tu ewolucjonizm ateistyczny, który w ogóle jest jedną wielką negacją rozumu i doświadczenia), chociaż jedyna prawdziwa dyskusja powinna się sprowadzać do pytania: czy ewolucję da się potwierdzić naukowo? Tymczasem nawet Komisja Teologiczna odpowiedzialna za pewien opisywany w książce Chaberka dokument wyszła z błędnego założenia, że ewolucja jest już faktem dowiedzionym i niemal wytłumaczonym (choć właśnie o to chodzi, że nie wytłumaczono nic!) i próbowała na tym fałszywym przekonaniu dopasować prawdę objawioną do wymogów „nauki”, co dzisiaj powtarza aż do znudzenia cały szereg osób duchownych, przekonując – m.in. w licznych publikacjach – że wiara i ewolucja nie stoją w sprzeczności, chociaż równie dobrze można by powiedzieć, że wiara i życie krasnoludków w zielonych rajtuzach na trzecim księżycu Saturna nie stoją w sprzeczności (a poważnie: wiara nie stoi też w sprzeczności z teorią płaskiej Ziemi lub z modelem geocentrycznym, ale jak to się ma do nauki i rozumu?). „Teologowie byli więc zasadniczo pewni wspólnego pochodzenia życia od jednego „przodka”, mimo że nie wiedzieli oni – podobnie jak naukowcy – ani jak ten pierwszy organizm powstał, ani czym był. Nie przeszkadzało im to przyjąć, że na pewno istniał, i że inne organizmy pochodzą od niego. Błąd zawarty w tym ujęciu polega na pomieszaniu podobieństwa z pokrewieństwem. Idąc tą drogą wnioskowania, trzeba by przyjąć, że, na przykład, wszystkie domy zbudował jeden architekt, albo wszystkie samochody wytworzyła jedna fabryka, ponieważ mają one wiele podobieństw. Tymczasem owo „genetyczne spokrewnienie”, w które uwierzyli autorzy dokumentu, nie jest wynikiem płynącym z badań, tylko raczej założeniem, z jakim genetycy podeszli do zgromadzonych przez siebie danych”. „Teologowie przyznali, że swoje wnioski opierają raczej na niewiedzy niż wiedzy. Trudno się jednak zgodzić ze stanowiskiem, w którym akceptuje się „jakąś teorię”, choć nie są znane ani jej mechanizmy, ani tempo. W naukach ścisłych to właśnie znajomość mechanizmów stanowi o wartości teorii. Odnośnie do powstania człowieka autorzy dokumentu uznali jako przekonujące argumenty za pojawieniem się gatunków ludzkich w Afryce ok. 150 tys. lat temu. I w tym punkcie trudno się zgodzić, skoro znane są ślady w pełni rozwiniętych ludzi sprzed ponad półtora miliona lat”.

Michał Chaberek stawia dwie tezy w swojej książce: po pierwsze, że dzisiejszy Kościół nie zajął jednoznacznego stanowiska wobec teorii ewolucji; po drugie – że Kościół „przynajmniej do połowy XX wieku posiadał spójne i jasno wyartykułowane (choć nie na poziomie dogmatycznym) stanowisko na temat bezpośredniego stworzenia człowieka tak co do duszy, jak i ciała”. Chociaż wydawać by się mogło, że z tego względu książka powinna zainteresować głównie katolików, ja jednak doradzam, by zajrzeli do niej wszyscy, którzy w mniejszym czy większym stopniu w ogóle interesują się problemem ewolucji (a w szerszym ujęciu kwestią racjonalności świata) – autor tłumaczy m.in. czym się różni kreacjonizm od teistycznego ewolucjonizmu i czym jest teoria inteligentnego projektu, rekonstruuje także spór między kreacjonizmem i ewolucjonizmem. Książka jest fascynującą lekturą, od której oderwać się przychodzi trudniej niż od najlepszego kryminału. Wyrażam wielką wdzięczność dla doktora Chaberka, że zdecydował się popełnić tę krytyczną pracę naukową – to wspaniała, wyjątkowa, godna polecenia pozycja!

Błąd komisarza Palmu



Mika Waltari – Błąd komisarza Palmu
(Wydawnictwo Literackie, 2011)

Bezpretensjonalny, nie pozbawiony humoru, bardzo zgrabnie napisany kryminał z ciekawą intrygą i budzącym sympatię detektywem w roli głównej. Wreszcie książka, która zawiera to, co tak lubię w Poirocie (zwłaszcza jeśli idzie o serial) – wyższe sfery, grono intrygujących podejrzanych, cierpliwe zbieranie faktów i spokojną dedukcję, zamiast pościgów, strzelanin i masy trupów. Twórcy detektywa Diamonda i komisarza Montalbano powinni przeczytać tę książkę, a następnie schować się ze wstydu pod kanapą.

8/10

Z dwóch pozostałych kryminałów z komisarzem Palmu można ewentualnie sięgnąć po „Kto zabił panią Skrof?”. Nie polecam jednak „Tak mówią gwiazdy, panie komisarzu” – zdecydowanie najgorszą część cyklu.

Historia twojego życia


Ted Chiang – Historia twojego życia
(Solaris, Stawiguda 2006)


Sądząc po przychylnych recenzjach dla twórczości Teda Chianga i po liczbie nagród, jakie otrzymuje, oraz po tym, jak to jest rzekomo rozchwytywany przez wydawców w Stanach, można by przypuszczać, że jego teksty zrywają papę z dachu i zdejmują człowiekowi kapcie. U mnie doszło co najwyżej do lekkiego uniesienia jednej brwi. Ze zdumienia.

Weźmy takie na przykład opowiadanie „Piekło to nieobecność Boga”. Otrzymało ono trzy najważniejsze nagrody, o jakich zamarzyć może pisarz fantasta – Nebulę, Hugo i Locusa. Za co? Nie mam najmniejszego pojęcia. Przypuszczam, że z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, Amerykanom wydał się nad wyraz świeży pomysł boga, który posyła ludzi to do piekła, to do nieba, nie kierując się absolutnie niczym li tylko swą całkowitą swobodą. No więc, cóż w tym odkrywczego? Przecież to dokładny obraz Allaha przedstawiony w jednej z muzułmańskich nauk tłumaczących całkowitą wolność Absolutu (pouczenie to zostało przytoczone chociażby w książce „Co tak naprawdę mówi Koran”).

Reszta tekstów też jakoś nie wywiera na mnie wrażenia obcowania z czymś nowym i niespotykanym – w „Wieży Babilonu” autor wykorzystał gotową, starotestamentową wizję świata, miast wykreować własną. (Nie żeby to był zły tekst, ale w czym tkwi jego rewelacyjność?) Przy innych opowiadaniach – jak choćby tym o kabalistach, którzy rozpracowują  kod DNA (magia liter), też nie doświadczyłam uczucia: „Och! Że też nikt jeszcze na to nie wpadł!”.

Nie mówię, że teksty Chianga są złe, bo to byłoby nadużycie (fragmenty „Dzielenia przez zero” i „Historii twojego życia” czytało się nadzwyczaj przyjemnie). Po prostu – co tu dużo kryć - po tak entuzjastycznych recenzjach spodziewałam się czegoś o wiele bardziej zajmującego. I odkrywczego. Pierwszym czterem tekstom mogłabym przyznać zbiorczą siódemkę. Pozostałych czterech nie chciało mi się nawet zbyt uważnie czytać.

Duży minus należy się za tłumaczenie. Nie wolno tłumaczyć „exactly” jako „dokładnie”! Należy to przełożyć jako „właśnie (tak)”! Nagminność występowania tego błędu w innych książkach wcale go nie usprawiedliwia.

piątek, 1 czerwca 2012

Coelho - dlaczego go nie czytam



* Paolo Coelho - Alchemik

Miałam koleżankę w liceum, która – jak mniemałam – miała lichy gust literacki. Toteż zdziwiło mnie, że to ona właśnie jako jedyna zauważyła coś, wydawałoby się, oczywistego – powiedziała: „Coelho to filozofia dla ubogich”. Zdaje się, że nie powinniśmy oceniać książek po tym, kto je czyta, bo może się to okazać bardzo niesprawiedliwe, ale nie jest dla mnie bez znaczenia, że najbardziej w klasie zachwycała się nim najzłośliwsza, najbardziej zadufana w sobie dziewczyna, zaś parokrotnie ktoś, kogo oceniłam jako dość ograniczonego intelektualnie, jako swego ulubionego pisarza wymieniał właśnie Coelho.

Powiem od razu – czytałam tylko jedną książkę Coelha, czytałam, bo musiałam (dodatkowe zajęcia z polskiego); pozostał mi po niej wielki niesmak i lata temu cisnęłam ją gdzieś w kąt, aby specjalnie się zgubiła. Nie mam pojęcia, gdzie teraz jest, i nie chcę czytać od tego pana już nic więcej.

W skrócie – „Alchemik” to bajka z przesłaniem, które głosi, że jeśli dążysz do spełnienia swych marzeń, cały kosmos dąży do tego. Gdyby to napisał jakiś hinduski guru, pewnie wzruszyłabym tylko ramionami, ale gdy takie brednie (powielane w swoistych kodeksach „wojowników światła”) są przedstawiane jako objawienie literackie, to wzbierają we mnie mdłości. Bohater pragnie tak bardzo zmienić się w wiatr, że to mu się w końcu udaje. I gdyby pozostawić to na poziomie bajki, czytadełka i nie trąbić na prawo i lewo, że Coelho to geniusz, objawiony wizjoner czy wielki pisarz (!), to nie powiedziałabym ani złego słowa i zwyczajnie zapomniała o tej opowiastce. Napiszę teraz coś bardzo złośliwego, ale trudno się powstrzymać – nikomu, broń Boże, niczego złego w życiu nie życzę, ale zastanawiam się, co by się stało, gdyby pan Genialny Pisarz dostał raka i nie wyzdrowiał. Czy powiedzielibyśmy, że siła jego marzeń nie była dość wielka, by nagiąć kosmos do jego woli?

Książki Coelha powinny się nazywać „Arcymądrości arcyoświeconego: tysiąc porad o miłości, życiu, kosmicznej samorealizacji i pieleniu ogródka”. Całe jego literackie kuglarstwo polega na tworzeniu zdań, które zdają się być esencjami mądrości na kosmiczną skalę, ale które w gruncie rzeczy nie znaczą nic albo mniej niż nic. Co to bowiem znaczy: „Kiedy się czegoś pragnie, wtedy cały wszechświat sprzysięga się, byśmy mogli spełnić nasze marzenie?!” Otóż to znaczy ni mniej, ni więcej tylko: „srutu-tutu-pęczek-drutu”. Ani przez chwilę nie zamierzam kwestionować wagi pozytywnego nastawienia (chociaż wierzę, że można dążyć do realizacji marzeń i bez tego) ani wiary w dążeniu do celu, ale gorąco sprzeciwiam się głoszeniu z najwyższą powagą podobnych bełkotów (i tutaj czas na ultrazłośliwość – czy wszechświat sprzysiągł się, by spełnić szczere marzenia wielkich złoczyńców i zbrodniarzy znanych z historii?).

Gdy wpisałam sobie w wyszukiwarkę „Coelho cytaty”, wyskoczyły mi takie „objawienia”: "W życiu bowiem istnieją rzeczy, o które warto walczyć do samego końca", „Świadomość śmierci pobudza do życia” albo: „Czasami zło przychodzi pod maską dobra, lecz jego prawdziwym celem jest szerzenie zła.” Inteligentnemu człowiekowi załamują się w tej chwili ręce i opadają spodnie. Naprawdę? Czy to są naprawdę nowe, genialne mądrości, o których nikt nigdy nie słyszał? Ludzie kochani! – to nawet nie jest zapisane w formie dobrych aforyzmów! Nie ma żadnego powodu, by bawić się w wypisywanie cytatów Coelha, bo ludzie wszystkich wieków ujmowali te sprawy zgrabniej i z o wiele większym talentem!

Trudno nawet powiedzieć, jaka wizja świata wyłania się z „Alchemika” – co to znaczy, że „wszystko jest jednym”? To monizm czy jakiś panteizm? Hinduskie rozbicie bóstwa na wielość, która i tak kiedyś powróci do jedności (i w której ostatecznie wola ludzka nic nie znaczy)? A może to odmawianie światu realności istnienia w duchu hindusko-buddyjskim? „Alchemik” stwarza jedynie pozory uduchowienia, tak jak wokół autora budowana jest aura mędrca głoszącego swe „świetliste prawdy”, świetnie wpisujące się w omamiający bełkot zwolenników New-Age czy magii zwanej jogą (jogin ma w Indiach status czarownika).

Myślałam, że po „Alchemiku” pisarz nie oderwie się już od nurtu pseudofilozoficznego bełkotu, ale z nielicznych krytycznych recenzji reszty jego książek, widzę, że na dobre popadł w postmodernizm (czyli bredzenie o niczym dla samego bredzenia), a do tego przejawiać zaczął jakąś niezdrową fascynację wypaczoną seksualnością – ponoć w „Weronika postanawia umrzeć” kluczowym momentem odmieniającym wszystko na lepsze jest... samogwałt bohaterki (kosmiczne spełnienie ustępuje miejsca czysto zwierzęcemu samozaspokojeniu?). Jeżeli gwałt nigdy nie może być rzeczą dobrą, to tym bardziej samogwałt. Ale najwyraźniej u Coelha nawet coś tak niegodnego istoty rozumnej wpisuje się w magię wszechświata i zmienia ten wszechświat (tylko że to też żadna nowość – magia tantryczna pełna jest rytualnych praktyk seksualnych). Nie można odczytać tego inaczej jak promowania okultyzmu.

Odradzam, odradzam, stanowczo odradzam by zniżać się do książek „wszechmędrca” Coelha!

P.S. (14 XI 2012) Kiedy pisałam tę notkę zabrakło mi ważnej informacji. Mianowicie tej, że Coelho był w młodości zadeklarowanym anarchistą i satanistą. A to stawia jego twórczość w zupełnie nowym, jasnym dla mnie świetle. To nie jest nowoczesne bredzenie zwane literaturą popularną, ale głoszenie starych poglądów w nowej, atrakcyjnej dla niezbyt rozgarniętych czytelników formie - to ni mniej ni więcej tylko uświęcanie wszeteczeństwa, a zatem nakłanianie do wyrzekania się rozumu i godności istoty ludzkiej. Zatem szczerze radzę - nie babrajcie się w owych moralnie-intelektualnych ekskrementach zwanych satanizmem!

Ostatnie objawienie



Joseph Thornborn – „Ostatnie objawienie”
(Rafael, Kraków 2012)

Fani książek sensacyjnych z teoriami spiskowymi i zagadkami historii wpisanymi w fabułę mogli przez chwilę łudzić się, że dostaną jakąś solidną odpowiedź na obrażające rozum ludzki literackie pomyje Dana Browna (zobacz: Oszustwo Kodu Leonarda da Vinci) i dane im będzie przeczytać książkę opartą na konkretnych faktach, a nie wyłącznie na urojeniach i celowym przekłamywaniu. Niestety, „Ostatnie objawienie” nie jest tym, na co czekali.

Książka jest zwyczajnie bardzo mierna pod względem literackim – słaba forma, papierowe postaci, brak umiejętnego rozplanowania fabuły (równie dobrze można by uciąć większość początku i rozpocząć akcję od morderstwa, a nawet później) to jej najdotkliwsze wady. Mnie osobiście raziło zachowanie głównych złych, którzy co rusz wybuchają złowieszczym śmiechem (tak, jest to podkreślone, że chodzi o śmiech „złowieszczy”!) i beztrosko opowiadają sobie nawzajem swe tajne plany przejęcia władzy nad światem. Najgorsza jest zaś pewna literacka zmyłka, która sama w sobie jest chwytem tak żenującym, że aż dziw bierze, iż coś podobnego przeszło w ogóle przez jakąkolwiek redakcję (ostatnio z czymś podobnym spotkałam się jedynie w grze „Heavy Rain”).

poniedziałek, 28 maja 2012

Rakietowe szlaki t.1



Rakietowe szlaki t.I
(Solaris, Stawiguda 2011)

Nie lubię być oszukiwana. A permanentnie czuję się oszukiwana przez wydawców książek – nagminnie obiecują gruszki na wierzbie, a często też – tak jak w tym przypadku – w ogóle nie trzymają się własnych wytycznych. Kiedy bowiem na okładce umieszcza się napis: „antologia klasycznej SF”, to czytelnik ma prawo oczekiwać, że redaktor wie, co podpisze swoim nazwiskiem. Książki są horrendalnie drogie (ta również!), zatem nie fair jest dostarczać odbiorcy coś innego niż to, za co zapłacił. Opatrywanie opowiadania wyjaśnieniem, że nie mieści się ono w definicji gatunku, ale podoba się redaktorowi (!), uważam za kpinę. Jeśli antologia będzie się nazywać: „Ulubione opowiadania pana tego-a-tego dobrane bez ładu i składu”, to nie będę mieć pretensji. Natomiast kiedy płacę ciężkie pieniądze za zbiór klasycznego science-fiction, a dostaję opowiadanie o duchach, wojowniku ninja, kilkuzdaniowy żart i mierny esej o etyce, to mam prawo odczuwać złość, zwłaszcza że pozostałe teksty nie zachwycają.

Podobały mi się „Rejs po promieniu” i pomysł „Człowieka ze swoim czasem”. Przyjemnie czytało się też „Najdłuższy obraz świata” (ach, te puenty rodem ze „Strefy Mroku”!), „Powolne ptaki” czy „Bitwę”. O reszcie opowiadań z pewnością rychło zapomnę.

Co smutne, z pierwszych trzech przeczytanych przeze mnie tomów, ten jest zdecydowanie najlepszy (najgorszy jest tom trzeci – wstyd dać to komuś w prezencie).

środa, 2 maja 2012

Dlaczego najsłynniejszy ateista zmienił swój światopogląd

Jest powód, dla którego Einstein wściekał się, gdy nazywano go ateistą. Przed śmiercią zdążył poznać go również Antony Flew. Ten powód to DOWODY NAUKOWE.


Słynny ateista uwierzył w Boga. Jeden z czołowych ateistów świata wierzy teraz w Boga, powołując się na argumenty o charakterze zasadniczo naukowym”. Pod takim nagłówkiem 9 grudnia 2004 roku agencja Associated Press podała wiadomość, w której pisano: „Brytyjski profesor filozofii, będący od ponad pięćdziesięciu lat jednym z czołowych orędowników ateizmu, zmienił front.” (...)
            Co ciekawe, reakcja kręgów ateistycznych na depeszę AP graniczyła z histerią. Jedna z ateistycznych stron internetowych powołała nawet specjalnego korespondenta, który co miesiąc zamieszczał najnowsze materiały na temat odstępstwa Flew od prawdziwej wiary. W wolnomyślicielskiej blogosferze zaroiło się od niedorzecznych przytyków i sztubackich karykatur. Ludzie, którzy piętnowali inkwizycję i palenie czarownic na stosach, teraz upajali się własnym polowaniem na heretyka. Orędownicy tolerancji okazali się mało tolerancyjni. Najwyraźniej zelanci religijni nie mają monopolu na dogmatyzm, nieokrzesanie, fanatyzm i manię prześladowczą.
            Jednak oszalały tłum nie jest w stanie zmienić przeszłości. A dokonania Flew na niwie ateizmu przewyższają wszystko, co mają do zaproponowania dzisiejsi ateiści”.

„Jeśli chodzi o ocenę „apostazji” Flew, Dawkinsowi zapewne nigdy nie przyszło na myśl, że filozofowie – wielcy czy mniej znani, młodzi czy starzy – zmieniają poglądy kierując się dowodami”.
                        (z Przedmowy)



Anthony Flew – Bóg istnieje. Dlaczego najsłynniejszy ateista zmienił swój światopogląd.
(Fronda, Warszawa 2010)

Chesterton napisał kiedyś: „Kiedy wreszcie przestanę pisać eseje i porzucę złudne miraże rozsądku na rzecz problemów wiecznie aktualnych, jakie są poruszane w tanich romansach, chciałbym przedtem stworzyć ostatnią książkę - gniewną, wściekłą książkę, skierowaną do racjonalistów i żądającą od nich, by przestali być tak kompletnie irracjonalni”, pewien kardynał (pamięć mnie zawodzi który) powiedział zaś: „Mój Boże! W ile rzeczy trzeba wierzyć, żeby być ateistą!”. Wielkim propagandowym osiągnięciem ateistów jest to, że wpoili w społeczeństwo przekonanie, że autentycznie istnieje coś takiego jak spójny, uporządkowany, pełny i racjonalny system ateistyczny, oraz to, że ich ateizm opiera się na czymkolwiek innym niż wiara. Tymczasem, jak to wykazał Tresmontant w „Problemie istnienia Boga”, Sartre, jedyna osoba na świecie, która próbowała stworzyć coś w rodzaju ateizmu absolutnego, mimowolnie wykazała, że całkowity ateizm może równać się jedynie całkowitemu absurdowi, a żaden z dzisiejszych modnych, walczących ateistów (jak Dawkins) nawet nie spróbował podjąć problemu istnienia praw fizyki i podległego im, uporządkowanego, podtrzymującego życie i działającego wedle dającej się poznać umysłem logiki wszechświata (ateistyczny fizyk, który fakt powstania życia kwituje słowami „zdarzył się cud”, może dać do myślenia!).

Smutne jest to, że ludzie powołujący się na rozum i logikę, nie widzą swych własnych błędów logicznych, swego zaślepienia i fanatyzmu. Dawkins, który przyznał, że jego światopogląd opiera się na wierze, nadal uważa kwestię istnienia Boga za problem czysto naukowy, choć nawet pozytywiści nie byli tak głupi, by móc godzić się na podobne sprzeczności. Ignoruje on fakt, że jego własna wiara nie może być podparta żadnym dowodem i bezlitośnie wyśmiewa i atakuje tych, którzy ośmielają się posiadać choć odrobinę odmienne zdanie od niego (ale czego spodziewać się po kimś, kto pracę rzekomo naukową rozpoczyna od słów: „Moim celem jest z każdego człowieka uczynić ateistę” i kto celowo przekłamuje wypowiedzi Einsteina). To właśnie dlatego Chesterton napisał kiedyś o materialiście: „Już dawno doszedł do wniosków, które determinują wszelkie inne wnioski. To nie dowody naukowe sprawiły, że zaakceptował materializm. To materializm zabrania mu akceptować dowody naukowe.” Ja do dziś czekam, i świat też czeka, na jakikolwiek argument tych głośnych „nowych ateistów” przemawiający za ateizmem, który nie będzie błędem logicznym, który nie będzie się miał do prawdziwie logicznej argumentacji jak pięść do nosa, który nie będzie opierał się na wyrywanych z kontekstu wypowiedziach i przeinaczaniu prawdy (przy celowym ignorowaniu niewygodnych kwestii i świadomym przekłamywaniu), słowem – na argument rozumny. I jedno jest pewne – od takich jak Dawkins na pewno się ich nie doczekamy. 

Przejście Anthony'ego Flew do obozu teistów nie jest niczym więcej, jak tylko naturalnym rezultatem osiągnięcia konkluzji w rozumowaniu. Kiedy matematyk osiąga absurdalny wynik, musi dojść do wniosku, że albo popełnił błąd w wyliczeniach, albo że same założenie jest błędne. To byłoby działanie racjonalne; Dawkins i jemu podobni wybrali inną opcję – fanatycznie obstawanie przy swoim. Flew ze swej strony napisał: „Wierzę teraz, że wszechświat powołała do istnienia nieskończona Inteligencja. (...) Dlaczego w to wierzę, skoro przez ponad pół wieku broniłem światopoglądu ateistycznego? Najkrócej mówiąc dlatego, że moim zdaniem taki właśnie obraz świata wyłania się ze współczesnej nauki. (...) Krótko mówiąc, moje odkrycie Boga wynikło z pielgrzymki rozumu, a nie wiary”.

Autor nad wyraz zwięźle przedstawia swą drogę do rozumowego czy intelektualnego odkrycia Boga jako jedynego sensownego wyjaśnienia problemów istnienia wszechświata i uporządkowania materii. Książkę uzupełniają dwa interesujące dodatki – krytyka „nowego ateizmu” Varghese’a i rozmowa Flew o Jezusie z N. T. Wrightem. Dlaczego o Jezusie akurat, skoro autor rozumowo przyjął wiarę w Boga, ale nie wiarę w jakiekolwiek objawienie (bo to dopiero następny krok, jak sam zauważył)? Napisał: „Szczerze mówiąc, uważam, że religia chrześcijańska jest jedyną religią, która w sposób oczywisty zasługuje na szacunek i cześć, niezależnie od tego, czy jej pretensje do tego, że została objawiona przez Boga, są uzasadnione. Żadna inna religia nie ma równie wspaniale uzupełniających się propagatorów jak z jednej strony charyzmatyczny Jezus, z drugiej zaś pierwszorzędny intelektualista św. Paweł. Praktycznie całą pracę intelektualną związaną z interpretacją treści chrześcijaństwa wykonał św. Paweł, człowiek obdarzony znakomitym umysłem filozoficznym, a także potrafiący mówić i pisać we wszystkich liczących się w owym czasie językach. Jeżeli sądzicie, że prawdziwa religia Wszechmocnego dopiero zostanie ustanowiona, to wydaje mi się, że będzie musiała zmierzyć się z chrześcijaństwem”.

Czy małpa może przypadkowo wystukać na klawiaturze sonet Szekspira? Albo – czy wszechświat zmieniony w komputer mógłby go losowo wygenerować? Jak to matematycznie wykazać? O tym dowiecie się z tej książki!

W ogrodzie nocy


Catherynne M.Valente - W ogrodzie nocy
(MAG, Warszawa 2009)

Są takie książki, w których wyczuwamy, że autor nie radzi sobie z narzucanym sobie stylem – np. gdy próbuje sprawić wrażenie, że rozmowa odbywa się w dawnych wiekach, gdzie posługiwano się innymi słowami czy odmienną składnią, ale ponieważ ma o tym mgliste pojęcie, efektem jest rażąca sztuczność. Podobne uczucie towarzyszyło mi przy lekturze pierwszego tomu „Opowieści sieroty” – autorka tak bardzo chciała, by wszystko było tu bajkowe, niezwykłe i fantastyczne, że w rezultacie przesadziła z całą tą cudownością narracji i opisów, racząc nas – między innymi – powracającymi raz po raz niepotrzebnymi porównaniami. Mamy więc na ten przykład księcia, który był jak lew, co „hasa po stepach niczym groźny wiatr” i wyrusza z zamku „jak jastrząb na łowy”, krokami, które były „czarne (???) i bezdźwięczne na sosnowych igłach”. W końcu przyczaił się, by zapolować na gęś, której oczy były „bardzo dziwne, bezkresne i dalekie jak jesienny księżyc, pozbawione źrenic i pełne wyrazu. Ale książę, szybki jak wilk o lśniącym futrze, uniknął ich spojrzenia”. Zaraz po zabiciu gęsi, dopadła go dziwna starucha, której wycie „wstrząsnęło cyprysami i dębami, wibrując w powietrzu jak ostatnie tony strzaskanego fletu”. A to wszystko na niecałych pierwszych sześciu stronach! Trzydzieści stron dalej wysiadłam z tego dziwacznego pociągu.

Ponieważ sama mam sentyment do nieco napuszonego liryzmem stylu, a moje dawne utwory z pewnością mogłyby zabłysnąć niejednym nieuświadomionym kwiatkiem, to jednak brakuje mi cierpliwości, by po takim zdaniu: „W powietrzu unosiły się szmaragdowe nuty pieśni żab, a sowy snuły lśniące pasma dźwięków, odpoczywając na czarnych gałęziach, spowite woalem fiołkowego tchnienia kwiatów jakarandy”, za którym zaraz przybywa następne, w którym księżyc jak wydęty żagiel płynie przez rozfalowane morze i tnie szafirową pianę rozjarzonym dziobem, mieć jeszcze ochotę na następne czterysta dwadzieścia stron. A potem na tom drugi.

Człowiek w labiryncie



Robert Silverberg – Człowiek w labiryncie / Stacja Hawksbilla
(Solaris, Stawiguda 2008)

Brakowało mi czegoś w rodzaju opowiadań P.K. Dicka – darujmy sobie formę, ale pomysły chłonęło się z przyjemnością. W przypadku Silverberga formą też nie mamy co się przejmować – jest poprawna i to musi wystarczyć (lecz i tak lepsza od całej masy tego, co oferuje nam chociażby Fabryka Słów), ale za to sam pomysł fabularny - w „Człowieku w labiryncie” bohater ze „skazą” zafundowaną mu przez obcą cywilizację ucieka od całej ludzkości, by schronić się na prastarej planecie, na której wznosi się liczący kilka milionów lat przedziwny labirynt, zdający się istnieć tylko po to, by zabijać każdego, kto zechce się zapuścić w jego przerażające korytarze - chłonie się jak najlepsze odcinki „Strefy Mroku” (chociaż raczej przewidywalne zakończenie rozczarowuje).

Krótko - „Człowiek w labiryncie” to dobre czytadło na odprężający wieczór, zaś „Stację Hawksbilla” (więźniowie polityczni zsyłani w przeszłość do epoki późnego kambru) można sobie odpuścić.


wtorek, 1 maja 2012

Prawdziwe oblicze islamu


"W krajach islamu prześladowanie chrześcijan jest na porządku dziennym. Od czasu wydarzeń z karykaturami w 2005 roku w przeciągu roku w Nigerii zostało zamordowanych 50 tys. chrześcijan!"

"Niestety, niemal wszystkie informacje o prześladowaniu chrześcijan w krajach arabskich są przez media przemilczane. Czy znany jest np. fakt, że w Sudanie w przeciągu 15 lat zostało zamordowanych 3 miliony chrześcijan? Prawdziwe ludobójstwo! Kilka tygodni temu miałem okazję wysłuchać świadectwa matki, której syn – egipski kopt - został w bestialski sposób torturowany i zamordowany tylko dlatego, że nie chciał się wyrzec swojego chrześcijańskiego imienia! Niestety, takich przykładów przemocy można przytaczać wiele."

(fragment wywiadu z Jeanem Alcaderem)





Jean Alcader – Prawdziwe oblicze islamu
(Antyk, Komorów 2011)


Czytając „Co tak naprawdę mówi Koran”, zastanawiałam się, jak zwykły muzułmanin może twierdzić, że Koran jest absolutnie nieomylny, a potem zajrzeć do niego i przeczytać – na ten przykład -  że chrześcijanie wierzą w Trójcę złożoną z Ojca, Syna i Maryi (!), że Abraham był wujkiem Mahometa (!!), a Maryja siostrą Mojżesza (!!!).  Po przeczytaniu krótkiego wywiadu z Jeanem Alcaderem, islamologiem arabskiego pochodzenia, postanowiłam sięgnąć po jego książkę, nie pojmując, jak to możliwe, że gdy ktokolwiek próbuje zabronić muzułmankom noszenia burek, media protestują na prawo i lewo, natomiast o faktach masowego mordowania i prześladowania chrześcijan nie mówi nikt.

Chesterton nazwał raz islam parodią chrześcijaństwa, Oriana Fallaci pisała o plagacie religii żydowskiej i chrześcijaństwa, a Alcader wyjaśnia, jakie są podstawy do wydawania podobnych opinii, poddając islam szeregu analiz, m.in. historycznej, logicznej, socjologicznej, itp.. Zauważa on na przykład, że dziwnym jest, iż Allah objawia Mahometowi, że nie ma syna. „Skoro nie ma syna, to po co musiał to mówić, by następnie zostało to ogłoszone ludowi?” I dlaczego w czasie pasterki w Betlejem rozlegają się akurat te słowa Koranu, które mówią, że Allah nie ma dziecka? Autor pisze: „to właśnie sprzeciw wobec Wcielenia Boga i wobec konsekwencji tej tajemnicy – a mianowicie łaski Odkupienia – określa naturę islamu!”. Islam – przekonuje nas Alcader – opiera się wyłącznie na sprzeciwie i negacji. Sens wyznania wiary „Nie ma boga prócz Allaha” może być zachowany jedynie wówczas, gdy zakłada się uprzednie istnienie przeciwników tej wiary. To coś zupełnie innego niż chrześcijańskie Credo – islam nie posiada pozytywnego wyznania wiary: „islam niczego nie orzeka w formie twierdzącej, a jedynie przeciwstawia się twierdzeniom już wcześniej wyrażonym na gruncie judeochrześcijańskim”. „Ów islam opierający się zasadniczo na negowaniu nie ma więc swojej własnej tożsamości. Jego racją bytu, motorem działania, jest sprzeciw i walka”.

Autor pisze o nienawiści muzułmanów do krzyża, wpajanej nawet malutkim dzieciom (dochodzącej nawet do tego, że odmawia się używania znaku „plus” w działaniach matematycznych, a samolotom SwissAir-u nie wolno lądować w Arabii Saudyjskiej!), o pełnych agresji atakach na wszystkich nie-muzułmanów (wliczając w to ateistów) lub „zdrajców” religii ojców, o straszliwej nędzy krajów islamskich, skrzętnie ukrywanej przed zachodnimi mediami, o poniżeniach, jakie nieustannie spadają na wszystkich „niewiernych”, którym z racji wyznania nie przysługują „prawa obywatelskie”, dołączając tym samym do zbywanych na Zachodzie milczeniem krytyków, którzy zauważają, że nie istnieje coś takiego, jak dialog z islamem: każdy bowiem może swobodnie poddawać Biblię dowolnej analizie krytycznej i domagać się naukowych, np. archeologicznych czy historycznych, weryfikacji. Ale kto może poddać takiej analizie Koran? W krajach muzułmańskich (np. w Maroku) karze się ludzi za samo posiadanie Biblii. Kto w Europie karze za posiadanie Koranu?

„To nie przypadek, że na Zachodzie mamy do czynienia w szczególności z napływem obywateli krajów arabskich, z czego 90% to muzułmanie! Skoro islam jest dla nich „wszystkim” (jak deklarują), skoro jest tak wspaniały, to dlaczego chcą być jak najdalej od islamskich reżymów, masowo emigrując, i dlaczego ludzi Zachodu nie ciągnie jakoś do osiedlania się w krajach muzułmańskich?”

Czy wiesz, Czytelniku, co to są „sine kości”? Czy wiesz, ile islamskich ośrodków władzy ze świata arabskiego potępiło zamach z 11 września? (Bardzo się zdziwisz!) Czy myślisz, że w języku arabskim istnieje słowo oznaczające „laickość”? Czy wiesz, jaki jest stosunek wiz do krajów europejskich wydawanych muzułmanom z krajów arabskich do wiz wydawanych nie-muzułmanom? Czy uważasz, że wolno Ci nie wiedzieć?

Piknik na skraju drogi



Arkadij i Borys Strugaccy - Piknik na skraju drogi
(Prószyński i S-ka, Warszawa 2011)

Chyba znowu wyjdę na jedyną osobę, która kręci nosem na coś, co jest obiektem powszechnego i niekwestionowanego zachwytu, ale... nie rozumiem. Kompletnie nie rozumiem, czym tu się zachwycać w „Pikniku...”. Dobrze, pomysł jest fajny – Obcy wylądowali w paru miejscach na Ziemi i te miejsca uległy dziwnym przeobrażeniom, a my nigdy nie dowiadujemy się, czemu ci z gwiazd nas nawiedzili (o ile w ogóle się nami przejmowali) i czy w ich działaniu był jakiś głębszy sens – ale język tej książki odrzuca mnie i nie pozwala mi ani na chwilę poddać się zawierzeniu. 

Przyznaję bez bicia, że nie potrafię wskazać, co właściwie jest nie tak z narracją i bohaterami, ale w istocie coś w tym języku staje między mną a historią na podobieństwo betonowego muru – a jak można przeżywać beton? Chociaż przyznaję i to – styl momentami przywodził mi na myśl popłuczyny z Fabryki Słów (vide: „Nocarz”), z tym, że w „Pikniku...” da się jeszcze wyczuć literaturę (a nie literacką papkę). Luzackość? Ale Chandler też był luzacki, a nie odrzucał.

Odpowiadając na domyślne niezadowolenie fanów (Strugackich? Gry „S.T.A.L.K.E.R.”?): „Jak jesteś taka mądra, to podaj przykład dobrze napisanego science-fiction”, wskazać mogę na wspaniałą książkę „Głos Pana” i na naprawdę wciągające (niestety, dopiero od połowy) „Fiasko” (litościwie przymknę oko na zupełnie bezkrwistych, papierowych bohaterów).

Podobno „Piknik...” to – jeśli wierzyć recenzentom i fanom – najlżejsza powieść Strugackich. W takim razie już więcej nie sięgnę po żadną ich książkę. Nie zamierzam oceniać „Pikniku”, nie wiem, czy to książka słaba czy dobra – mogę jedynie stwierdzić, że to nie moja filiżanka herbaty, jak mawiają Anglicy.

piątek, 27 kwietnia 2012

Don Camillo





 „- Wszystko w porządku, Panie Jezu, zrobiłem tak, jak mi podpowiedziałeś.
- Wspaniale, don Camillo, ale powiedz mi, czy sugerowałem ci również i to, żebyś go złapał za nogi i wrzucił do kanału?”

 I pomyśleć, że gdyby Guareschi omyłkowo nie wysłał swej krótkiej humoreski o proboszczu, wójcie i Chrystusie do innej gazety niż zamierzał, być może nie mielibyśmy cudownej serii o don Camillo.

Co jest najcudowniejsze w tych krótkich opowiastkach to to, że są one tak bardzo i na wskroś ludzkie – ludzki jest tytułowy proboszcz, który bije się czasem na pięści, kombinuje, pozwala, by wychodziła z niego złośliwa małpa i tracąc panowanie nad sobą, omal nie doprowadza do tragedii, ale który nigdy – nawet popełniając grzech – nie traci świadomości i rozeznania dobra i zła, i który w pełni rozumie sedno rzeczy. Ludzki jest wójt choleryk, tyran i komunista, który mimo szczerego oddania dla czerwonego absurdu, nie potrafi nie pomóc bliźniemu w potrzebie ani ostatecznie zerwać z Bogiem i Kościołem. Ludzki wreszcie jest sam Chrystus z  ołtarza, który dogłębnie rozumie (choć nie jest tym zachwycony), że czasem ludzie muszą dać sobie solennie po mordach, aby się pojednać i sobie dopomóc.

Humor i prawda o życiu - oto czym stoją opowiadania Guareschiego. Tym pierwszym można się autentycznie zachwycić i jeszcze długo po lekturze wspominać sobie zabawne sytuacje i potyczki słowne księdza z komunistami. W jednej z moich ulubionych scen proboszcz anonimowo wypisuje pod plakatem partii parę swych „luźnych myśli”, co prowadzi do tego, że następnego dnia miasteczko oblepione jest odpowiedzią takiej treści: „Niech nasz nieznany polemista przeciwnik zajmie się lepiej wykonywaniem obowiązków księdza!”. W innej scenie Chrystus zapytuje don Camilla, czy zamierza odpowiedzieć na złośliwy pamflet partii. Ksiądz rzecze: „Wszystko w rękach Boga”, co wywołuje szybką reakcję Jezusa, który odkrzykuje: „Jak w rękach Boga, skoro w kieszeni trzymasz brudnopis odpowiedzi?!”.

Nie wszystkie opowiadania to prozatorskie perełki – czasem melodramatyzm, nadmierny liryzm i patetyzm co poniektórych z trudem daje się przetrawić, inne przywodzą na myśl najsmętniejsze lektury szkolne pokroju „Naszej szkapy”, jeszcze inne rażą zbytnią przewidywalnością. Mnie osobiście bardzo przeszkadzało powracanie wątku odkrywania skarbów w malutkim kościółku don Camilla – a to jakaś drogocenna figura się tam znalazła, a to malowidło pod tynkiem, a to liczne sekrety czekały na odkrycie na strychu czy na dzwonnicy: czasami miało się wrażenie, że ten kościół postawiono na złocie i diamentach! Mimo wszystko seria stanowi tak orzeźwiającą i podbudowującą lekturę, treściwą i napisaną sprawną ręką człowieka zdolnego i wrażliwego, że można jej bardzo wiele wybaczyć. Dla mnie - bomba!

Evviva don Camillo!

Giovanni Guareschi – Don Camillo
(Pax, Warszawa 1990)

Giovanni Guareschi – Towarzysz don Camillo
(Pax - Palabra, Warszawa 1993)

Giovanni Guareschi – Ludziska
(Pax - Palabra, Warszawa 1993)

Giovanni Guareschi – Wiosna don Camilla
(Pax - Palabra, Warszawa 1995)

Giovanni Guareschi – Lato don Camilla
(Palabra, Budgoszcz1995)

Giovanni Guareschi – Jesień don Camilla
(Palabra, Budgoszcz 1995)

Giovanni Guareschi – Zima don Camilla
(Palabra, Warszawa 1996)

Giovanni Guareschi – Don Camillo i ludzkie kłopoty
(Palabra, Warszawa 1996)

Giovanni Guareschi – Blady wymoczek
(Pax, Warszawa 2009)

Giovanni Guareschi – Don Camillo i don Chichi
(Pax, Warszawa 2009)

Giovanni Guareschi – Ciao, don Camillo
(Pax, Warszawa 2011)



wtorek, 3 kwietnia 2012

Rysunek



Betty Edwards – Rysunek: odkryj talent dzięki prawej półkuli mózgu
(Aha!, Łódź 2006)

Jestem bardzo ostrożna wobec ludzi, którzy radzą rozwijać w sobie takie a siakie zdolności mózgu. A to dlatego, że zwykle zaczyna się od ćwiczeń pamięci czy świadomego śnienia, a kończy (jak to można stwierdzić choćby po „racjonalnych” grupach „miłośników samorozwoju”) na magii (zwłaszcza Huna i Reiki), samouzdrowianiu się oddechem i łączeniu z kosmosem w odmiennych stanach świadomości. Na szczęście, autorka omawianej tu książki nie odpływa w te niebezpieczne, ogłupiające rejony, choć jak większość ludzi Zachodu ma ciągoty do jakichś obszarów duchowości, których teoretycy zdają się - w jej mniemaniu - potwierdzać idee, w które święcie wierzy.

Już po tytule mogłam stwierdzić, że w książce znajdzie się jakiś cytat z mistrzów zen, i – jakżeby inaczej! – taki właśnie się znalazł. Bardzo nie lubię, gdy ludzie nie pojmujący o co chodzi w zen rzucają sobie podobnymi cytatami na prawo i lewo, bo zdają się akurat pasować do sytuacji (zresztą równie bezmyślnie, nagminnie często rzuca się zdaniami z Biblii). Gdyby pani Edwards naprawdę wczytała się w mistrzów zen, odkryłaby, że i rysowanie, i pisanie książek, i jakiekolwiek inne zajęcie, nie tylko artystyczne, są uważane w drodze zen za zbyteczne i niepotrzebne. Inne nieporozumienie ma miejsce przy wierszu Kiplinga o dwóch stronach głowy. Nie jestem specjalistką od literatury angielskiej, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Kipling pisał o twarzy i tyle głowy, a nie – jak życzyłaby sobie pani Edwards – o przeczuwaniu dwóch odmiennych w zadaniach półkulach mózgu (na litość Boską!). Wypisywanie tabelek z podziałem ról w teoriach ying i yang czy wymienianie paru sławnych leworęcznych osób, z których zdecydowana większość nie może służyć za jakikolwiek autorytet, wzbudzała we mnie chęć potrząśnięcia autorką i przestrzeżenia jej, żeby aż tak nie odpływała w przestrzenie i zjawiska, o których nie ma bladego pojęcia.

Wspomnę jeszcze na chwilę o „miłośnikach samorozwoju”, ponieważ coraz częściej poprzez takie społeczności przedziera się do nas chwytliwa teoria, jakoby coś takiego jak „talent” w ogóle nie istniało (nierzadko w odwołaniu właśnie do książki pani Edwards). Ludzie wspierający tego typu hipotezy twierdzą jakoby Mozart wcale nie miał talentu a był po prostu wdrażany od maleńkości przez ojca muzyka do tworzenia symfonii. I tu jest właśnie miejsce, gdzie ludzie ci czynią błąd w myśleniu – można bowiem wdrożyć siebie lub kogoś do pisania symfonii, owszem, ale absolutnie nikt nie wdroży siebie ani nikogo innego do płodzenia arcydzieł. Mam na myśli to, że zwolennicy podobnych teorii mylą „talent” z „umiejętnością”, czy też „zdolnością”. Zdolność można nabyć, talent jest zaś czymś nieuchwytnym, jakąś iskrą, która pozwala się realizować w ten a nie inny sposób. Możemy wszyscy ciężko się szkolić i poświęcać wszystkie nasze siły, by posiąść zdolność pisania symfonii, ale to ani trochę nie wpłynie na fakt, że mało który z nas napisze coś naprawdę porywającego i wspaniałego. Niesamowitość muzyki Bacha to nie tylko kwestia umiejętności – nieważne jak wielkich. To coś eterycznego, co przerasta samą li tylko zdolność i zdatność. Albo się to widzi, albo nie. Innymi słowy – talent i zdolność to dwie różne sprawy. Kiedy mówię, że wszyscy mogą pisać czy rysować, mam na myśli to, że każdy może posiąść zdolność czynienia tych rzeczy i pogłębiać je aż do mistrzostwa. Ale to wcale nie znaczy, że mamy w sobie to coś, co poprowadzi nas do stworzenia dzieła wiekopomnego. Dlatego słuszniej byłoby przetłumaczyć książkę pani Edwards (zgodnie z oryginałem) na: „Rysowanie prawą półkulą mózgu” lub zastąpić „odkryj talent” na „posiądź zdolność” – nie o talent bowiem tu idzie, lecz o sprawność, zdatność, możność, którą najlepiej przyrównać do umiejętności pisania.

Nie mogę się powstrzymać, by wskazać tutaj na zamieszczone w książce rysunki syna autorki. Człowiek ten niewątpliwie posiadł umiejętności rysunkowe, natomiast kompletnie nie ma talentu do rysowania autoportretów (i to chyba matczyna miłość przesłania autorce ten prosty fakt, że to nie nastrój jej syna decyduje o wyglądzie autoportretu, jak twierdzi, ale to jego brak talentu w tym względzie sprawia, że każdy z nich wygląda jak wizerunek całkowicie innego modela). Jego przykład dobrze ilustruje poruszany problem - wyuczenie się zdolności takich jak rysowanie czy pisanie jest niewątpliwie rzeczą wspaniałą, ale nikogo nie czyni ona Mozartem ołówka czy słowa.

Tak więc mamy do czynienia z książką, która ma nam pomóc posiąść zdolność (nie talent!) realistycznego rysowania. Podobnie bowiem jak w szachach, gdzie nie inteligencja, a zmysł obserwacji ma pierwszorzędne znaczenie, tak rysowanie opiera się na umiejętności patrzenia. Sęk w tym, że każda z naszych półkul „widzi” świat inaczej i w większości przypadków lewa półkula (werbalna, analityczna, kategoryzująca) dominuje nad prawą (analogiczną, nie kategoryzującą, poznającą niewerbalnie) i tłumi ją. Lewa półkula dąży do szybkiego rozpoznania i sklasyfikowania przedmiotu, dlatego męczy ją długa, szczegółowa obserwacja, która jest niezbędna w rysowaniu realistycznym. Gorzej, że lewa strona tak bardzo stara się dominować, że prędzej wywoła w nas frustrację i złość niż pozwoli prawej, lepiej przystosowanej do zadań „bezpojęciowych” (gdzie potrzebne jest bardziej wyczucie niż myślenie – jak w jeździe samochodem czy rowerem) podjąć problem. Potrzebne są więc nam takie ćwiczenia, przy których lewa półkula, nie mogąc analizować, klasyfikować i nazywać, wycofa się z działania.

„Czym jest rysowanie? Natychmiastowa odpowiedź brzmi: rysowanie to „kopiowanie” tego, co widzisz na płaszczyźnie obrazu”.

Cieszy mnie, że dzięki książce pani Edwards dowiedziałam się o istnieniu takich ćwiczeń jak rysunek konturowy czy rysowanie powierzchni negatywowych. Są to rzeczy niezwykle ciekawe same w sobie i bardzo pomocne w rozwijaniu „artystycznego widzenia” i koordynacji ręka-oko. Gorzej, że sam podręcznik jest dość niezręcznie napisany: autorka pisze zbyt rozwlekle, powtarza się, mało w nim pożądanej, technicznej klarowności i solidnej redaktorskiej ręki. Niekiedy autorka niepotrzebnie udziwnia i modyfikuje istniejące ćwiczenia – np. każąc rysować mi maluteńkie zmarszczki na dłoni zamiast samej dłoni ze zmarszczkami. Bezużytecznie zaśmieca też marginesy cytatami, które w zestawieniu z treścią danego rozdziału obrazują jej własne i całkowicie nam zbędne nadinterpretacje (jak wspomniany wiersz Kiplinga).

Przyznam, że książka miała dla mnie wartość informacyjną, natomiast jako produkt sam w sobie niczym specjalnie mnie nie zauroczyła. Zamiast trzymać się ściśle instrukcji autorki, wolę kierować się wskazówkami z sieci na temat danych ćwiczeń albo robić daną rzecz całkowicie po swojemu. Zabrakło mi tu też praktycznych porad i wskazówek, jakich czasem udzielają aspirujący bądź doświadczeni rysownicy bazujący na własnych doświadczeniach (typu: odwróć szkic na lewą stronę, by ocenić jego poprawność). Niemniej muszę przyznać, że w mrowiu poradników dotyczących rysowania – w większości bardzo lichych - pozycja wyróżnia się zdecydowanie na plus.

P.S. Zapomniałam skarcić panią Edwards za szerzenie powszechnych bredni, jakoby skrajna prawicowość prowadziła do faszyzmu. Trzecia Rzesza była pierwszym w świecie państwem socjalnym - zresztą NDSAP to przecież narodowy socjalizm.