środa, 28 grudnia 2022

tym razem ostrzegam przed grą video

 Wolałabym ograniczyć się na tym blogu do książek - jest tyle rzeczy, o których powszechnie się nie wie (dlaczego???) - czy to straszliwe zatrzęsienie fetyszów w galeriach typu deviantart (często przedstawianych jako rysunki dzieci albo pod pozorem tzw. furry art mających dzieci przyciągać), na które znikąd nie można doczekać się reakcji żadnych mediów, nieważne jakich, czy... ach, nawet nie chcę myśleć! Nie mogę przecież grzmieć o wszystkim (a aferą planszówkową ktoś się przejął?).


Ale ktoś mnie szturcha, że właśnie dziś rozdają za darmo grę Mortal Shell, która - choć niby oznaczona jako dla dorosłych - to nie uprzedza klarownie, że za podkład wzięła sobie black metal, zaś nazwa kapeli jest wprost bluźnierstwem z Chrystusa.


Jeżeli ma to dla Was znaczenie - zostaliście ostrzeżeni.

poniedziałek, 19 grudnia 2022

Nie sięgnę już nigdy po nowego Murakamiego


 

Haruki Murakami – Przygoda z owcą

(Muza, czyta Piotr Grabowski)

 

Ponieważ absolutnie nie dam rady czytać jałowych, niemożebnie długich, prowadzących donikąd SMĘTÓW pełnych alkoholu, jałowego seksu, krocza i popędów, i rzucanych tytułów piosenek, nieistotnych dygresji, bezcelowych wątków, a także nudnych i mdłych dialogów zupełnie papierowych bohaterów, nie sięgnę już nigdy po nowego Murakamiego.

Przeczytałam 7 jego książek i pluję sobie w brodę, że nie skończyłam na jednej. Tak, odświeżyłam sobie "Przygodę z owcą".

 

Dalej są spoilery.

 

Prosty pomysł - przypadkiem zbudzony "duch owcy" opętuje kolejnych ludzi, by ziścić swój plan zamiany świata w anarchię, gdzie nic - po ludzku - nie miałoby sensu, aż w końcu opętany przyjaciel narratora postanawia zabić siebie i tym samym owcę w środku. Prawdę tę przekazuje narratorowi jako duch. Choć nie wiadomo dlaczego dopiero po pewnym czasie, skoro swobodnie mógł sobie przejmować ciało żywej osoby - wydaje się, że pogrywał sobie z bohaterem z czystych nudów. Nie wiadomo też, czemu duch ochoczo żłopie piwo, ale co tam...

 

To jest – jeszcze – ten lepszy Murakami. Mamy zakończenie „zagadki” (choć sporo niejasności pozostaje), dzięki magicznej interwencji (tu w postaci nadnaturalnych właściwości uszu kochanki narratora), jakoś posuwamy się naprzód (ale nie bez grzęźnięcia w mule nieistotności)… Kiedy więc mówię „lepszy Murakami”, mam na myśli, że w kolejnych powieściach jest dużo, dużo gorzej i to w większych ilościach, a nie, że warto się w ogóle po „Przygodę…” schylać.

 

Czy dawniej byłam za łagodna? Zbyt tolerancyjna? Możliwe. Z tym audiobookiem jest jeszcze ten problem, że lektorowi nie chce się uruchamiać zbytnich emocji (inna sprawa, że u Murakamiego emocji tyle co kot napłakał), przez co inni bohaterowie jeszcze bardziej zlewają się z mdłym narratorem, a lektor pogarsza sprawę ponawianym wzdychaniem (co według niego miało chyba dodać głębi i „życia”, ale tylko irytuje).

 

 

P.S. Po napisaniu tej notki odświeżyłam sobie też (niepotrzebnie) „Koniec świata…”. Gdybym próbowała napisać streszczenie, zabrzmiałoby to pewnie ciekawiej, niż jest w rzeczywistości, a tymczasem wrażenia, jakie pozostawia lektura, można streścić w ciągu – krocze, popęd, wzwód, głupota, prymitywna bajka, szczurowampiry, krocze, krocze, jałowy seks, oddawanie moczu, bardzo źle napisany bohater (nie reaguje ani na to, że bandyci wywalają mu drzwi czy tną brzuch, ani nie umie się złościć, że przez zabawy naukowca została mu doba życia, którą spędza, susząc bieliznę nastolatki naciskającej go na seks i chcącej widzieć jego wzwód), głupota, nędza, niekończące się wałęsanie się po świątyniach szczurowampirów (które nie dość, że były zbędne – wiemy to po fakcie, a napalona nastolatka wiedziała z góry -  to do niczego nie doprowadziły!), oddawanie moczu, muzyka, piwo, papierosy, jałowy seks, bajeczka o podświadomości.

 

Bardzo żałuję tej lektury i wszystkim serdecznie odradzam.

czwartek, 3 listopada 2022

Bullet train

Isaka Kotaro - Bullet Train. Zabójczy pociąg

(Zysk, 2022)

 

Gimnazjalista z zamiłowaniem do tortur i zabijania bawi się biegającą po pociągu gromadą płatnych zabójców. Jeśli to brzmi ciekawie, powiem, dlaczego książka zawodzi i to srogo.

 

Na początek otrzymujemy słabe tłumaczenie – jeżeli człowiek po zaledwie kilku anime jest w stanie stwierdzić, jakie słowa niemal na pewno padają w oryginale, to znaczy, że tłumacz nie popisał się najlepszym wyczuciem. Oczywiście, niezręczności tłumaczki (która chyba sięgała też do angielskiego przekładu, bo pojawiają się… bardzo dziwne rzeczy, jak choćby totalnie bezsensowne „Nie mam pomysłu”, które pewnie wzięło się od „I have no idea”) mógł wygładzić redaktor, ale najwidoczniej brak mu było wrażliwości językowej (i skupienia?) i stąd np. zupełnie nienaturalny okrzyk „Nieprawda!”, gdy bohater stwierdza, że przypadkiem kogoś zabił. Korekta też przespała całkiem sporo drobiazgów, jak choćby zmianę rodzaju na męski u żeńskiej postaci, tak więc od strony wydawniczej jest – niestety -  licho.

 

Największym problemem powieści jest „główny zły” – wyprany z empatii sadysta z gimbazy. Niestety, to on zajmuje lwią część książki i to do niego co rusz wracamy. I wcale nie chodzi o to, że jest nikczemny i potrafi bez mrugnięcia torturować dorosłego mężczyznę jak prymus z gestapo, ale o to, że jest postacią papierową, sztuczną i skrojoną na miarę taniej mangi.

 

Śliczny jak dziewczyna, gra niewiniątko, a do tego ma magiczne wręcz szczęście (w przeciwieństwie do „głównego” zabójcy, który ma absurdalnego pecha). Cały problem z Księciem (bo taka jest ksywka bachora) nie leży więc w tym, że człowiek życzy mu śmierci, bo jest psychopatą mordującym ludzi dla uciechy, ale w tym, że chce się, by zginął, bo jest całkowicie bezbarwny i jakby skonstruowany na siłę. Co prawda w jednym momencie słusznie słyszy on, że jego dylematy pod tytułem „czemu nie wolno zabijać?” są nudne, nieoryginalne i znaczą tyle samo co chwalenie się dzieci, że nie zachorowały na odrę, ale nie za bardzo to pomaga – czytelnik wie to od początku, a i tak autor każe mu znosić tę uszytą ze sztuczności postać. Inni zabójcy – Cytryna, Mandarynka czy Biedronka – też nie są idealnymi kreacjami, a humor w ich wykonaniu sprawia często wrażenie mocno ale to mocno wymuszonego, niemniej wolałoby się czytać o każdym, byle nie wracać do Księcia… czyli do okrutnej nudy. Totalnie absurdalna fabuła (wliczając w to węża na pokładzie i absolutnie nienaturalne zachowania innych pasażerów) mogłaby sprawiać frajdę, ale rzekomo pędzący pociąg co rusz straszliwie zwalnia i wlecze niemiłosiernie właśnie przez tak źle skrojoną postać.

 

Nie chcę powiedzieć, że brak tu jakichś dobrych momentów, ale faktem jest, że po zamknięciu książki czułam jedynie głębokie, głębokie rozczarowanie.


 

Bóg nigdy nie mruga

 

Regina Brett - Bóg nigdy nie mruga

(Insignis, 2012)


Przeczytalibyście książkę buddysty, który twierdziłby, że jego hobby to wypychanie ptaków?

Bardzo źle się czuję, gdy autorka beztrosko oświadcza, że jest katoliczką spod znaku Bliźniąt (!) i pobrała się z rozwodnikiem (!!) spod znaku Panny (!!!). Znaczy - serio - uważała się za katoliczkę w czasie gdy (ucząc się charakterów zodiakowych) zgodziła się na randkę z rozwodnikiem i pójście z nim do łóżka (po kolejnych i świadomych przygotowaniach).

Tak, ja rozumiem, że miała trudne dzieciństwo, gwałt, molestowanie, alkoholizm, samotne macierzyństwo... Ale CO TO MA DO LOGIKI?

We wstępie powiedziała, że jej szefom nie podobały się jej felietony. Po 9-ciu pierwszych zastanawiam się, czy dać jej jeszcze szansę, ale też nie jestem zachwycona. Pomijam, że spodziewałam się czegoś ZUPEŁNIE innego niż "spłacaj kartę kredytową na czas", "nie musisz wygrywać każdego sporu" i "nie traktuj siebie zbyt serio", "czasem kup sobie zabawkę i cukierki albo zjedz deser na śniadanie"...

P.S. Jednak nie dałam rady! Z własnych słów autorki, że upór i tylko upór uczynił ją felietonistką (nikt nie chciał dać jej tej posady), a ja wolę po raz n-ty wrócić do mistrza felietonów, Chestertona, niż pochylać się na tym bestsellerem.

piątek, 28 października 2022

Ostrzeżenie przed pierwszym zdaniem "wybitnej" powieści

 Jest taka japońska powieść "Dzieci ze schowka". Podobno wybitna i ponoć psychologiczno - obyczajowa. Słyszałam, że zainspirowała Harukiego Murakamiego do wprowadzenia zmian w swojej formie pisarskiej.


Czego człowiek może się spodziewać po tak niewinnych informacjach?

Co na okładce czy w opisie daje czytelnikowi szansę uniknąć zgorszenia? Co???

 

PIERWSZE ZDANIE - P I E R W S Z E !!! - jest tak zboczone, chore i obrzydliwe, że nie jestem w stanie pojąć, jak można przejść po nim do drugiego.

Ja nie przeszłam - uznaję to pierwsze za gwałt mentalny i zamieszczam tu tę notkę jedynie dla ostrzeżenia.

To nie jest absurd i makabreska (tyle wydawca łaskawie napisał w opisie). To dewiacja czystej wody i świadome krzywdzenie nieostrzeżonych czytelników. 



środa, 26 października 2022

Czysty wymysł

 

Matt Alt - Czysty wymysł

(Znak, Kraków 2021)

 

Naprawdę nie chce mi się pisać o tej książce - okropnie mi się dłużyła i nic ciekawego nie wniosła.

 

W paru miejscach zirytowała jednak na tyle, że nie potrafię powstrzymać się od krótkiej notki.

 

A więc... Autor napisał o D.T. Suzukim, że przekształcił doktrynę buddyzmu zen "w niezwiązane z konkretną religią metafizyczne narzędzie rozwoju osobistego dobre dla wszystkich". Tymczasem Suzuki pisał otwarcie, że Eucharystia ma tyle samo sensu, co kłanianie się liliom w ogrodzie.

Gratuluję Altowi riserczu.
 

Szkoda np. że nie sprawdził, jak dziękująca w ukłonach zużytemu długopisowi Mari Kondo sprzedaje się (jako wizerunek) na Zachodzie, a jaką rolę przyjęła w Japonii - czysty spektakl.
 

Niby też dostrzega ogrom dewiacji i ryzyko straszliwej przemocy przez otchłanie takie jak 4chan, a z drugiej zdaje się podchodzić do tego zdumiewająco pogodnie - a tam, że zboczenia i przemoc, ważne, że można bezkarnie obrażać wszystkich i mieć tłum z widłami na zawołanie.
 

 Zresztą - podobno - głowa mała, ile tłumacz musiał się napoprawiać nieścisłości.

czwartek, 20 października 2022

Anne z Zielonych Szczytów



 

L.M.Montgomery – Anne z Zielonych Szczytów

(Marginesy, Warszawa 2022)

 

Nie zaliczam się do fanów rudowłosej sierotki z Avonlea, ale ponieważ pani Bańkowska czuje się dziwnie zobowiązana do przyznania się, iż zabiła Anię – jak podaje we wstępie – postanowiłam przeczytać nowe tłumaczenie, zerkając jednocześnie do jedynego, które posiadam (Rozalii Bernsteinowej) i porównując oba z oryginałem.

 

Poniżej zamieszczam zaledwie kilka przykładzików z tej lektury.

 

“Good evening, Rachel,” Marilla said briskly.

 

- Dobry wieczór, Rachel – rozległ się cierpki głos Marilli.

 

Dlaczego mamy tu „cierpki”, skoro „briskly” to „dziarsko, żwawo, energicznie”? Trudno stwierdzić.

 

“Are you in earnest, Marilla?”

 

Bańkowska daje:

 

- Ty… ty tak na serio?

 

Naprawdę lepiej to brzmi (pomijając oczywistą dokładność przekładu) u Bernsteinowej: „Czy mówisz serio, Marylo?”.

 

 Znaczący dialog:

 

“I should say not. What good would she be to us?”

“We might be some good to her.

 

w nowym przekładzie wygląda tak:

 

- Ja myślę! Co by nam z tego przyszło?

- Może wynikłoby z tego jakieś dobro.

 

W starym tłumaczeniu jest zgrabniej i cieplej (nie wspominając, że bliżej oryginałowi):

 

- No, pewno! Czym właściwie byłaby ona dla nas?

- Może my bylibyśmy czymś dla niej, Marylo.

 

O wiele bardziej wolę też „jadła machinalnie” ze starego przekładu niż dziwaczne „Anne jadła jak automat”. Zresztą zaraz mamy też Marillę powożącą „jak automat”, choć w oryginale jest „abstractedly” (z roztargnieniem).

 

Osobiście nie dałabym też wyrazów „chłop” i „baba” w zdaniu: „There is nothing more aggravating than a man who won’t talk back—unless it is a woman who won’t”, jak to robi nowy przekład.

 

Nie rozumiem też, dlaczego nowa tłumaczka wybrała manierę, by każdy rozdział zamiast właściwego tytułu miał numer połączony z „w którym…”. Stąd zamiast „Poranek w Zielonych Szczytach” (jak można by się spodziewać) mamy „Rozdział V, w którym Anne poznaje Zielone Szczyty”.

 

 

Szkoda, że tłumaczka wypacza nieco poglądy Marilli, każąc jej mówić: „Nie wiesz, że to straszny grzech nie modlić się co wieczór?”, gdzie w oryginale jest „terribly wicked”. Słowo „grzech” nie pada, mimo że kobieta jest zgorszona (choć przyznaję, że w starym tłumaczeniu zbyt to chyba złagodzono na „to brzydko”).

 

Bańkowska robi z „I shall give life here my best” wyciskanie z życia najlepszego – to już bliższa jest Bernsteinowa, która daje tu ofiarowanie innym tego, co ma się najlepsze, ponieważ w oryginale następuje zwrot ku otrzymywaniu w zamian za dawanie. Nie mam pojęcia jak wyciskanie z życia daje logiczny rezultat o tym, że życie się zrewanżuje (give – give in return). Należałoby chyba raczej iść w poświęcenie, wyciskanie już prędzej kojarzy się z hulankami i brakiem odpowiedzialności, łapczywym braniem – a Ania… ekhm… Anne… jest w tym fragmencie niemal święta.

 

Oczywiście, są miejsca, gdzie nowy przekład jest lepszy niż stary, ale… No właśnie – są to miejsca, nie dające poczucia, że całość, z jej Zielonymi Szczytami i anodyną zamiast waleriany, zasługuje na całą tę aferę z „zabijaniem Ani” we wstępie. Choć bowiem stary przekład ma swoje wady, nie brak mu ciepła, natomiast nowemu nie brak udziwnień (jak wspomniane automaty) i zwyczajnie nie jest dość dobry, by „zabijać” cokolwiek i to z dumą.

 

Ogólnie odnoszę wrażenie, że „Anne…” rzeczywiście zbliża się do oryginału, ale kiedy człowiek już-już byłby skłonny uznać to za lepsze tłumaczenie, Bańkowska odpuszcza sobie i nie trzyma poziomu. Przy takim rezultacie równie dobrze mogłaby zostawić i Anię, i Zielone Wzgórze, i resztę spolszczonych imion.

 

Wiele hałasu o nic.

 

P.S. Plusem tego wydania jest to, że prowokuje do sprawdzenia oryginału. Tłumaczenie to sztuka wyboru. Po prostu wiele wyborów mi się nie podoba - i już.