wtorek, 28 lipca 2015

Przepowiednia


Dean Koontz – Przepowiednia
(Albatros)

W oryginale powieść nazywa się „Life expectancy”, czyli „Średnia długość życia” i rozpoczyna się od narodzin głównego bohatera, jego umierającego dziadka dotkniętego przedśmiertnym darem straszliwego proroctwa i klauna psychopaty strzelającego do pielęgniarki.  Nie zapowiada się więc szczególnie źle – ot, miły horror klasy B. Niestety, powieść jest mocno przegadana i przez znaczną jej część, którą spokojnie – oj, spokojnie! - można by wyrzucić, wieje nudą, zaś autor próbuje nas rozśmieszyć humorem pokroju niniejszego dialogu (przytaczam z pamięci):

- Mam kobiecą dolegliwość.
- Jaką kobiecą dolegliwość?
- To ten czas w miesiącu.
- Środek?

Jeśli właśnie spadły Wam kapcie ze śmiechu, będziecie zachwyceni. Jeżeli nie, to ostrzegam – lepiej już nie będzie. Bohater ma przeżyć 5 strasznych dni, ale moja cierpliwość starczyła jedynie na ten pierwszy. Później było tak żenująco i smętnie, że patrzyłam co rusz na licznik, pragnąc jak najszybciej dojść do zakończenia. Wrażenie bezsensownego rozwleczenia potęgował czytający w niezmiennie leniwym tempie Zborowski, który stawia najwidoczniej na to, by aktor nie brzmiał naturalnie i swobodnie.

Najgorsze, że autor uparł się doprowadzić przedstawianą rodzinkę do przesłodko – aż do obrzydzenia – szczęśliwego finału, toteż jeden ze strasznych dni to… naturalna i spokojna śmierć staruszki we śnie. Przerażające! Hasłem powtarzanym w powieści jest: „Przygotuj się na czary!”, ale ja ostrzegam: „Przygotujcie się na nudę, totalny brak zaskakujących zwrotów akcji i tak nędzne ględzenie narratora, że nawet Zborowski zdaje się usypiać”.

Nie warto.

Etnolog w mieście grzechu


Mariusz Czubaj – Etnolog w mieście grzechu. Powieść kryminalna jako świadectwo antropologiczne
(Oficynka)

Mam tylko jedno do powiedzenia o tej nudnej jak flaki z olejem, licho napisanej książce: jeżeli autor uważa, że Holmes i Moriarty istotnie połączeni byli homoseksualną więzią, a sekretny chwyt judo Sherlocka był nie tylko morderczy, ale też miłosny, to niech się zajmie analizą „Czterech pancernych i psa” – tu to dopiero będzie miał więzi i konfiguracje seksualne!

No, ale jak się bezkrytycznie czyta Fromma i zbrodniarza Baumana, to pewnie poważne odchyły są nieuniknione.

poniedziałek, 27 lipca 2015

Opium w rosole (wiekopomna opinia)


Przyznaję bez bicia, że nigdy nie czytałam nic Musierowicz. Tak samo ma się sprawa z "Opium...". Nie mogę jednak nie pozostawić dla potomności opinii wydanej przez moją najulubieńszą recenzentkę, czyli moją mamę, dla której tytuł ten był obowiązkową lekturą szkolną. Opinia ta traci nieco ze swej głębi, gdyż pozbawiona jest nagrania tonu głosu i grymasu twarzy, z którą została wyrażona, niemniej jej klarowność i treściwość nakazuje żałować, że nie potrafię ustawić na blogu migocącej, złotej czcionki, z jaką należałoby ją tu wpisać. A zatem, jak podsumować jedną z najsławniejszych powieści, której autorkę tytułuje się czasem polskim Proustem?

"Eeeeeee tam!"

sobota, 25 lipca 2015

Zapisane w kościach


Simon Beckett – Zapisane w kościach
(Amber, 2007)

Nie cierpię wiedzieć, kto na pewno zginie. Nie cierpię, gdy po raz n-ty mordercą okazuje się ta osoba, która „znajduje” zwłoki. Nie cierpię, gdy twisty fabularne dają się przewidzieć z równą oczywistością, co upadek kamienia po podrzuceniu. Ale widocznie u Becketta nie da się inaczej i nie warto dawać mu szansy. Zwłaszcza, że jest o wiele nudniej niż w „Szeptach zmarłych”.


Jedno mnie tylko zastanawia – czemu lekarz i patolog jest przerażony trzymaniem w dłoni ludzkiej kończyny? Dopisuję – nie cierpię nielogicznych postaci.

wtorek, 21 lipca 2015

Złe towarzystwo


John Verdon – Złe towarzystwo
(Otwarte, 2012)

Komercyjny sukces „Wyliczanki” sprawił, że Verdon po prostu ubzdurał sobie, że musi coś napisać i doić krowę, póki mleko daje, toteż dostajemy przegadane i przekombinowane popłuczyny po pozbawionym uważnego redaktora debiucie, czyli „Shut your eyes tight”, nie wiedzieć czemu wydane u nas jako „Złe towarzystwo”.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to zwiększone natężenie przekleństw i to w niesmacznych, obrzydliwych kombinacjach. Autor najwidoczniej uznał, że jeśli bohaterowie nie są wulgarni i obleśni w mowie, to nie jest dorośle i mroczno.

Detektyw Gurney nadal jest uznawany za wybitnego geniusza i nadal robi z siebie kompletnego idiotę, przy czym największą jego winą jest tutaj zignorowanie najbardziej podejrzanej ze wszystkich osób. Człowiek oczywiście łudzi się, że to niemożliwe, że rozwiązanie byłoby zbyt oczywiste i czeka cierpliwie na zaskakujący twist, lecz niestety…

Fabuła kiepska, książka licha i nawet główny bohater zdaje się męczyć całą tą nieudaną powtórką z rozrywki, zwieńczoną – jakżeby inaczej – szczęśliwym zakończeniem (strzał w głowę bez żadnych konsekwencji!). A tłumacz najwyraźniej nie wie, co znaczy słowo „osławiony”.

Nie polecam.

sobota, 11 lipca 2015

Długi film o miłości


Jacek Hugo-Bader – Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak.
(Znak, Kraków 2014)

„ – Na Manaslu jest na przykład w lodzie zatopiony do pasa Japończyk – wspomina Jacek. - Na siedmiu tysiącach pięciuset metrach wychyla się z namiotu i spogląda na słońce. Tak umarł. Najgorsze, że robią mu zdjęcia i puszczają do Internetu. Dla mnie to profanacja.
- Na Dhaulagiri jedno ciało leży prawie na samym szczycie – opowiadam. – Wspinacze nazywają je drogowskazem. Ma plecak, czekan, zegarek na ręku. Nikt już nie wie, kim był ten człowiek, jakiej był narodowości, ale wszyscy cieszą się, kiedy go widzą, bo to znaczy, że są na właściwej drodze. Dobry kuluar wybrali do podchodzenia. Zamarznięty. Wysuszony, przytulony do skały. Tak zasnął. Ci, co idą na szczyt, nie traktują go nawet jak kogoś. Raczej jak coś.”

„Moralność mogłaby być jedna, gdyby stan umysłu na każdej wysokości był ten sam. A nie jest” (Krzysztof Wielicki).

„Przyjaciela nie opuszcza się nawet wtedy, gdy jest już tylko bryłą lodu” (Wawrzyniec Żuławski)

Maciek Berbeka, Adam Bielecki, Artur Małek i Tomek Kowalski zdobyli szczyt Broad Peak zimą 2013 roku. Maciek i Tomek nie wrócili żywo z tej wyprawy. Raport Polskiego Związku Alpinistycznego w ogóle nie zajmuje się oceną zmarłych, za to miażdży tych, którzy przeżyli, oskarżając ich o porzucenie kolegów na pewną śmierć. Jak było naprawdę?

To Hugo-Badera chyba jednak mało interesuje. Książka zaczyna się dość żenującym błaganiem autora skierowanym do Jacka Berbeki, brata Maćka, by ten zabrał autora na wyprawę po ciała dwójki zaginionych. Jacka oskarżano, że robi medialny cyrk wokół tragedii i wydaje się, że Hugo-Bader ni mniej, ni więcej tylko chciał zrobić swój. Przed wyprawą wyznał w wywiadzie, że interesuje go „amok”, który pcha ludzi na szczyty gór, w nieludzkie warunki. Tyle że nie robi nic, byle ten fenomen obiektywnie zgłębić. Pisze, jakby to robił na kolanie, ot tak, żeby książka była łatwa, szybka, zadziorna, ale na pewno nie rzetelna. Rzuca zdania typu: „w polskim środowisku alpinistyczno-himalajsko-wspinaczkowym, gdzie wszyscy kochają się jak niewykastrowane psy zamknięte na mrozie w ciasnej klatce w schronisku na Paluchu pod Warszawą”, a o uczestniczce wyprawy, która zginęła niedługo po tym, gdy weszła mu w kadr, pisze: „dupiata krowa”, gdzie indziej zaś wyznaje, że połyka skórki odgryzane z palców (?!). Fragmenty tej książki nazywają się „jazgot”, a polegają na tym, że autor wrzuca – najczęściej złośliwe bądź zupełnie głupie – komentarze internautów na temat wyprawy po ciała Kowalskiego i Berbeki. Po co to robi, jeśli nie po to tylko, żeby podgrzać atmosferę i trącać nerwy czytelników? To sama książka sprawia wrażenie jazgotu. Autor chce żeby było zaczepnie – chciał kręcić film i zmusić bohaterów wyprawy, by pokazywali widzom swe zapłakane oczy. Oto jego wrażliwość, oto podejście do tematu. Pal licho z prawdą, niech dzieje się dramat (sam zresztą używa określenia „osoby dramatu”).

Adam Bielecki, najbardziej znienawidzony uczestnik zdobywania szczytu, który biegł niemal w panice do bazy, nie oglądając się na pozostawionych za sobą towarzyszy, żali się autorowi, że nikt nie chce go wysłuchać. Że nie ma szansy opowiedzieć swojej wersji historii. Że odmawia mu się prawa do sprawiedliwości. Czy Hugo-Bader daje mu w książce miejsce na tę wersję? Na długą, samodzielną, nierwaną na strzępy wypowiedź? Czy zachęca, by pomógł ludziom zrozumieć, co działo się tam, gdzie walczy się o przeżycie? Najwyraźniej nawet nie przeszło mu to przez myśl. Musiał przecież powciskać te głupie komentarze z sieci i swoje własne wrażenia z wyprawy.

Obraz z tej „jazgoczącej” książki wyłania się taki – himalaiści to niekomunikatywni egoiści pełni pychy, których pcha w góry potrzeba poczucia nieśmiertelności, a wręcz boskości (sami używają słów „Bóg”, „nieśmiertelny” w stosunku do siebie). Maciek, doświadczony wspinacz, zachował się iście po kretyńsku, nie używając radia. Tomek zadziwiał swoim lekkim podejściem do sprawy –  nieodpowiedzialnie eksperymentował z własnymi rakami, beztrosko proponował Adamowi, który wracał ze szczytu, by wszedł z nimi jeszcze raz, co nawet mnie, osobie wiedzącej o wspinaczce tyle co nic, wydało się czymś skrajnie nienormalnym. Bielecki, po zejściu ze szczytu, gnał co sił, nie patrząc wstecz za kolegami, przez co zarzuca się mu tchórzostwo i najzwyklejszą ucieczkę. O ile nie mam żadnego problemu z tym, by uwierzyć, że wpadł w ów stan, gdy człowiek mało myśli, pchany do ratowania własnego życia czysto zwierzęcym instynktem i trudno od niego wymagać prawdziwie ludzkiego zachowania, to jednak Bielecki przeżył już wcześniej coś podobnego – zostawił za sobą partnera, tak samo pędząc co tchu do bazy i nie troszcząc się o nikogo. O ile więc mogę pojąć obezwładniający lęk, nie mogę pojąć tego, że mając już takie doświadczenie na karku, człowiek nie robi nic, by nie dopuścić do sytuacji, w której miałoby się to powtórzyć. Cała grupa zresztą zachowywała się skrajnie głupio, nie ustalając m.in. co robić, kiedy któryś z uczestników ataku na szczyt osłabnie, nie wspominając już o tym, że nie stosowali się do wytycznych kierownika wyprawy, który chciał, by szczyt był zdobywany na dwie pary, z dniem przerwy między nimi, a gdy już przeforsowali grupowe zdobycie, nie trzymali się razem, wbrew jego poleceniom. Maciek i Tomek nie schodzą z Adamem, choć powinni byli to uczynić, ten zaś, skupiony na sobie, nie próbuje ich do tego namówić. Grupa jest rozerwana, niezdecydowana, nie ma jednomyślności ani przywódcy. Ostatni cios Tomek otrzymuje przez radio od kierownika, Krzysztofa Wielickiego, który uświadamia mu, jak daleko znajduje się od towarzyszy. Ta świadomość, że nikt na niego nie czeka, nie zawróci, nie pomoże mu, najprawdopodobniej przyczyniła się znacząco do jego śmierci, gdyż w tak ekstremalnych warunkach, psychika jest ważniejsza niż ciało – może podciągnąć to ledwo żywe lub też przyspieszyć fizyczną zapaść. Ciekawe jednak, że Jacek Berbera i Jacek Jawień z wyprawy po ciała wracają śmigłowcami, porzucając nielubianego Hugo-Badera, ale i najsłabszego członka ekspedycji – Krzysztofa Tarasiewicza, choć ten bardzo źle się czuł, miał odmrożenia i żal za to, że zostawia się najsłabszego. Do tego brat Maćka mówi o zacieraniu śladów przy ciele Tomka (śladów czego? Kto? Po co?), oskarża Wielickiego o niesprawdzenie raków Kowalskiego (od kiedy kierownik ingeruje w osobiste wyposażenie?) i jak na kogoś, kto chciał załatwić sprawę po cichu i z godnością, zachowywał się agresywnie i głośno.

Podkreślam – to jest obraz przesączony przez momentami doprawdy żenującą wrażliwość Hugo-Badera, a nie uporządkowany, obiektywny przekaz wydarzeń i chłodna próba ustalenia przyczyn tragedii.

Nie mogę dobrze ocenić tej książki – materiału mało, więcej siebie, własnej ekscytacji i „dramatu”. Rozpoczynający ją list zresztą świetnie podsumowuje podejście autora – liczy się temat -samograj, jazgot medialny, przesycenie przekazu emocjami, chaos i brak klarowności sprzyjające napięciu, a nie prawda, rzetelność i próba zrozumienia sytuacji i ludzi. Że zacytuję użytkowniczkę „iwona” z portalu LC: „Jest w tym pisarstwie coś nieczystego, żerowanie na nieszczęściu, co mnie odrzuca. „Nie godzę się na to, że ze śmierci robi się widowisko” – podkreślał reportażysta w wywiadzie dla portalu Wspinanie.pl, mając na myśli telewizyjne przekazy z tragedii na Broad Peaku. Nie widzę żadnej różnicy w widowisku, które proponuje on sam.”

Nie polecam.


wtorek, 7 lipca 2015

Wyliczanka (audiobook)



John Verdon – Wyliczanka

Żeby uczcić nieznośne fale upału, nie będę się wysilać i po prostu zespoiluję debiut Verdona.

Zacznijmy od głupiego pomysłu przeklejania bieżników butów tak, by zostawiać odwrotne odciski. Ciężko się tego nie czepiać, gdy parę razy podkreśla się czytelnikowi, że nic tak dobrze nie zachowuje śladów, jak zmrożony śnieg. Otóż fakt, że coś jest nie tak z podobnymi odciskami jest banalny do zaobserwowania dla przeciętnej osoby – w USA był zresztą autentyczny przypadek pozostawienia tak „chytrych” tropów, które w rezultacie nie zmyliły nikogo. Chodzi o rozkład ciężaru stopy, który zniekształca pozostawiony ślad. Trudno uwierzyć, że mrowie policjantów plus rzekomo genialny detektyw nie zwróciło na to najmniejszej uwagi, i to na najlepszym możliwym podłożu. Naprawdę.

Detektyw jest tak genialny, że robi z siebie totalnego idiotę (żeby nie użyć gorszych określeń) i w tajemnicy przed wszystkimi podjudza seryjnego mordercę. Powtórzę – genialny detektyw, specjalista od chwytania zwyrodnialców, nic nikomu nie mówiąc, prowokuje psychopatę, bo tak mu akurat przyszło do głowy. Naprawdę.

Seryjny morderca każe ofiarom wysyłać czeki na niby przypadkowy, nie mający związku, a jednak TEN SAM, konkretny adres, a policja NIE prześwietla na wylot właściciela adresu. Naprawdę.

To najbardziej przykre momenty tej intrygi. Ale są i inne wady, jak choćby zbędne powtórzenia i momentami niepotrzebne wykładanie rzeczy stosunkowo prostych. Największym z minusów była dla mnie żona genialnego detektywa, z jej irytującą manierą odpowiadania nie na temat. Miałam nadzieję, że zagrożony rozpadem związek zakończy się jak najszybciej albo że ją zabiją. Niestety, czekał mnie jedynie banalny do bólu happy end.


Nieliczne plusy przyznaję za brak alkoholizmu detektywa i jałowych rozmyślań o seksie. No i za to, że audiobooka słuchało się O NIEBO lepiej niż całej tej oślizłej żenady w wykonaniu Nesbo.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Dzwon śmierci


Kerstin Ekman – Dzwon śmierci
(Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza, Warszawa 2004)

Podchmieleni myśliwi potrącają autokarem kobietę, która umiera, gdy próbują dotrzeć do szpitala. Przerażeni, postanawiają wszystko zataić, ale w panice zapominają o rowerze zmarłej. Ktoś jednak widział ich poczynania. I zajął się rowerem. Teraz postanawia szantażować mężczyzn, każąc im urządzić polowanie pod swoje dyktando.

Niepozorna książka o odpychającej okładce okazała się dość przyjemną lekturą. Historia jest prosta i brak w niej elementu zaskoczenia, ale czyta się szybko, a narracja wciąga. Dobra, zwięzła powieść obyczajowa z wątkami łowieckimi, pozbawiona smętnego rozwodzenia się nad dylematami i uczuciami.

6/10

czwartek, 2 lipca 2015

Kasacja



Remigiusz Mróz – Kasacja
(Czwarta Strona, 2015)

Autor powinien chwycić egzemplarz własnej powieści w zęby i pognać na złamanie karku do stacji TVN. Jest to bowiem historia pisana prawdziwie żenującym, nienaturalnym językiem (wezbrany potok kolokwializmów, slangu i najzupełniej zbędnych wulgaryzmów) i z postaciami sztuczniejszymi niż szczęka stulatki, toteż stacja najwyższego stopnia propagandy (historycy przyznają, że w manipulacjach zawstydziliby nawet Goebbelsa) i lśniącego plastiku mogłaby z powodzeniem zrobić z tego kolejną produkcję telewizyjną z wyjątkowo słabymi aktorami i pozbawionym nawet cienia autentyczności scenariuszem.

Wyobraźcie sobie, że jakiś zagraniczny pisarz osadza akcję powieści w Polsce, nadaje postaciom, statystycznym Polakom, nazwiska Matejko, Kościuszko i Piłsudzki, po czym każe im ustawicznie jeść korniszony i cytować raz po raz Mickiewicza. Podobnie żałośnie prezentuje się ów thriller adwokacki, przy którym nie potrafiłam nie wykrzywiać ust z nadmiaru niesmaku. Zastanawiam się, czy autor otarł się w jakikolwiek sposób o kancelarię prawną, bo to, w jaki sposób ją opisuje, sprawia, że Superman podszywający się pod przeciętnego dziennikarza wydał mi się postacią nadzwyczaj wiarygodną. Gdyby wydawca miał choć krztynę uczciwości, mógłby zareklamować tę historię hasłem: „Keep calm and odrealnij się!”. Co prawda niejaka Katarzyna Bonda głosi nam na okładce, że jest to jazda bez trzymanki, ale nie sądziłam, że – przy jednoczesnym porównywaniu tytułu do książek Grishama na odwrocie - w jakikolwiek sposób może to oznaczać kompletne oderwanie fabuły od rzeczywistości.  I jeszcze te dialogi - domyślam się, że miały być w założeniu zabawne, luzackie i przydawać dwóm tekturom robiących za głównych bohaterów charakteru. Tylko że, drogi autorze, wulgarność (i momentami czysta obrzydliwość) nie jest substytutem humoru, a postać mówiąca na swój temat w trzeciej osobie nie zdobywa szczytów niewymuszonej wiarygodności. Miałam serdecznie dość już po 50 stronach.

Na 149. stronie główna bohaterka nazwała Wojewódzkiego królem TVN-u. I zaczęłam się zastanawiać, czy autor czasem specjalnie nie trzyma poziomu żenady, ponieważ autentycznie liczy na to, co doradzałam mu w pierwszych słowach tej notki, a co jako pierwsze przyszło mi na myśl po zaledwie kilku stronach książki. Chyba że… Nie, nie wiem, co gorsze – specjalne zaniżanie poziomu czy autentyczny zachwyt dla tej pożałowania godnej stacji, który tłumaczyłby po części plastikowy prymitywizm „Kasacji”.

Powinnam coś napisać o fabule, ale, niestety, jest tak głupia, że próba objęcia umysłem wszystkich jej niedorzeczności potrafi ścisnąć żołądek. Sami odpowiedzcie sobie na pytanie, jak ciężko pogruchotany umysłowo musiałby być człowiek, by z własnej woli, w stanie całkowitej bezbronności, stawać twarzą w twarz z czystej wody gangsterem, którego goryl omal nie zabił naszego towarzysza, bo taką radochę sprawiało mu pranie go po głowie w ramach nakłaniania do współpracy (na którą ten już się zgodził). Według autora taka demencja cechować musi genialną panią adwokat. Tak genialną, że parokrotnie, bez wyraźnego powodu, prowokuje owego goryla, by jej przyłożył! Że nie wspomnę o narażaniu (i to bez cienia wahania!) najbliższej rodziny w imię klienta, całkowicie obcego człowieka, który przypuszczalnie jest psychopatą! Czy naprawdę jakikolwiek redaktor czytał to przed wydaniem? Może chociaż ten urywek o więźniu, który podczas widzeń mruga… alfabetem Morse’a? Mruga i wymruguje imię i nazwisko. A oprócz tego „Jestem niewinny” i inne wiadomości, łącznie z adresem.

Ja nie żartuję! To jest naprawdę aż tak okropne!

Intryga… Intryga to coś tak naciąganego i niewiarygodnego, że zaczęłam się zastanawiać, czy pan Mróz w ogóle żyje w Polsce. W kraju, gdzie sąd ani policja nie są w stanie ustalić, kto wybudował asfaltową drogę na prywatnej posesji, a świadectwo żony, która widziała, jak zabija się jej męża, uznaje się za mało istotne! A jeżeli żyje, to powinien przestrzec czytelnika, że „Kasacja” dzieje się na innej planecie, w bardzo, ale to bardzo odległej galaktyce!


Dno! Żenada! Idiotyzm! Nigdy nie odżałuję dnia, który zmarnowałam na zdzierżenie tej szmiry! Omijać szerokim łukiem!

środa, 1 lipca 2015

Jack London - Żeglarz na koniu


Irving Stone – Jack London. Żeglarz na koniu
(Muza, Warszawa 2012)

„Ustawiczne klęski i ucieczki rodziny, okropności spirytystycznych seansów, na jakie chłopiec był wystawiony, niejasne przeczucie, że jest niewyraźnego pochodzenia, sprawiały, że nie czuł się pewnie, był lękliwy i nieśmiały”.

Wiedziałam, że London miał burzliwe życie. Wiedziałam, że był żeglarzem, poszukiwaczem złota i że w młodości ciężko, czasami wręcz niewolniczo i nieludzko harował. Nie wiedziałam, że był piratem ostrygowym, trampem i jako włóczęga żebrał o jedzenie ani że trafił do więzienia. Nie miałam też pojęcia, że dla kochanki porzucił żonę i dzieci. Przyznaję jednak uczciwie, że przypadki artystów nigdy mnie tak nie obchodziły, co myśli ludzi i ich twórczość, toteż trudno mi się było skoncentrować na wszystkim, co nie miało ścisłego powiązania z samym aktem tworzenia dzieł Londona. Na szczęście Stone nie rozwodzi się nad żadną kwestią, pisząc niekiedy w telegraficznym skrócie o życiu tak przepełnionym zdarzeniami i doświadczeniami i nie ciągnie go jak Zweiga przy Balzaku do żenującej psychoanalizy i nieprzemyślanych uwag, dlatego całość czyta się szybko i dość gładko.


Z jednej strony wyłania nam się portret człowieka niezłomnego, gotowego bez lęku stawić czoła wszelkim przeciwnościom; z drugiej mamy do czynienia z oszołomem wpędzającym się w kłopoty na własne życzenie i stroniącego od racjonalnego przemyśliwania spraw. Z jednej strony z człowiekiem wrażliwym i delikatnym, a jednocześnie ostrym i gwałtownym, wychwalającym męskość, siłę i odwagę, z drugiej z pozbawionym na tyle honoru, by dochować wierności żonie, a wreszcie porzucić ją nagle i bez ostrzeżenia. W pamięci pozostaną mi dwie rzeczy – reklamowany głośno wykład o Kiplingu, na którym London bezczelnie oświadczył, że zamiast o nim, będzie mówił o socjalizmie (niesamowity brak szacunku dla zebranych, no i dla własnego mistrza literackiego), a także oświadczenie żonie, że zbuduje jej i dzieciom nowy dom, a następnie porzucenie rodziny bez żadnych wyjaśnień cztery godziny później. Stone jest zbyt zachwycony Londonem, by nazwać go wariatem, ale to określenie chyba najlepiej oddaje jego niespokojną osobowość. Takie też wrażenie pozostaje we mnie po przeczytaniu historii jednego z najpoczytniejszych pisarzy ze Stanów – „wariactwo”.