czwartek, 27 marca 2014

Xanth. Zaklęcie dla Cameleon (audiobook)


Wydawnictwo Nasza Księgarnia dotychczas kojarzyło mi się z książkami pokroju „Bracia Lwie Serce” albo „Ania z Zielonego Wzgórza”. Toteż z wielkim zdumieniem słuchałam pierwszego rozdziału audiobooka „Zaklęcie dla Cameleon”, w którym dowiadujemy się m.in. o magicznym dzikim owsie, który – gdy podlewany jest męskim moczem – owocuje nimfą-wyszumką (!): istotą o ciele kobiety, lecz pozbawioną jej mentalności, i o tym, jak ojciec, jedynie ze względu na surową matkę, odradza synowi zabawianie się z podobnymi stworzeniami. Gdyby odjąć całą magiczną otoczkę, porada ojca dla syna w książce sprzedawanej jako literatura dla dzieci i młodzieży brzmi zatem tak: „Zabawa z nadmuchiwaną gumową lalą nie może przynieść szkody, ale matka, sam wiesz, jest głupia i konserwatywna”.

To było przestrzeżenie dla tych, którzy mieli pomysł zrobić komuś sporo młodszemu prezent. A dlaczego przestrzegam przed Xanthem pozostałych? Ponieważ książka jest przeraźliwie nudna (nie przebrnęłabym przez nią, gdybym miała ją czytać a nie słuchać), pozbawiona humoru, ciekawej intrygi czy interesującego bohatera.

Bink miał być (jak się zdaje) wzorowym harcerzem, ale nawet przesadnie wzorowy harcerz mógłby mieć jakieś pozory głębi i wzbudzić nieco sympatii. W rzeczywistości jest to postać pozbawiona jakiegokolwiek charakteru, momentami zadziwiająco prymitywna (zastanawia się na przykład, po co dziewczyna chciałaby zasłaniać się przed czyimś wzrokiem podczas czynności fizjologicznych, skoro jest bardzo brzydka).

Na domiar złego malutka kraina Xanth (mieszka tam jakieś 2000 ludzi) jest jednocześnie tak niewyobrażalnie niebezpieczna (autor stanowczo przesadził z mnożeniem magicznych zagrożeń!) i tak niepojęcie nużąca (oto schemat większości rozdziałów - zagrożenie tu, zagrożenie tam, zagrożenie siam, dłuuugie wywody Binka, jak uniknąć zagrożeń i jak one faktycznie funkcjonują. Analizy sytuacji i możliwych rozwiązań pojawiają się nawet w najbardziej dynamicznych momentach, typu walka ze smokiem), że czytanie zakurzonego zielnika byłoby bardziej ekscytujące. Szkoda, że autor ma czytelnika za idiotę, któremu trzeba wszystko wyjaśniać, długo, szczegółowo i niespiesznie (na przykład to, dlaczego współwięzień, odpowiadając na pytanie, czy wie, jak uciec, daje negatywną odpowiedź głosem, lecz pozytywną gestem – No, rzeczywiście! To wymaga namysłu i analizy!).

Poza tym kto normalny uważałby za śmieszne zdania: „Była istotą stworzoną do gw… miłości”, „Dziewczyna siedząca naprzeciwko ciebie przy stole. Ta, której omal nie zgwałciłeś. I wcale ci się nie dziwię”? I jeszcze o możliwości przemiany zwierząt w kobiety: „Jeżeli po przemianie taka suka będzie wyglądała jak prawdziwa dziewczyna, to nie wypomnę jej tego, kim wcześniej była. Bo w końcu niektóre babki to suki”. Żenujące.


Trzeba przyznać, że opis wydawcy (i pewien urok okładki) mnie nabrał – spodziewałam się dobrej fantastyki z dużą dawką ciętego humoru, a dostałam straszliwego, momentami iście żałosnego gniota.

NIE POLECAM!

środa, 26 marca 2014

Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami


Krzysztof Materna, Wojciech Mann - Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami
(Znak, 2011)


Jako wielka fanka cyklu „Za chwilę dalszy ciąg programu”, z wielkim rozczarowaniem przebrnęłam przez wybiórczy zbiór wspomnień (zlepek relacji i zdjęć rzuconych jakby od niechcenia) o podróżach odbytych przez dwójkę przyjaciół w czasach PRL-u. Poza rozdziałem o występach na „Stefanie Batorym” trudno tu czymkolwiek się zaciekawić – jest nudnawo, smętnie, dowcip nie błyszczy (wręcz poraża jego brak!), a całość przypomina naprawdę monotonny pokaz wyblakłych slajdów z miejsc, które nas nie interesują (no, chyba, że na kimś robi wrażenie, że Materna i Pietrzak poszli na peepshow i zobaczyli bardzo smutne, obwisłe Murzynki, po których już się Maternie nie chciało iść do kina porno).

Żeby przełknąć straszliwe rozgoryczenie, musiałam wejść na YouTube i wpisać „Tętno pulsu – czy bić dzieci”.


Naprawdę cieszę się, że nie wydałam na to pieniędzy.

sobota, 22 marca 2014

Pokonałem nerwicę


Grzegorz Szaffer - Pokonałem nerwicę
(WAM, 2013)

Kolejny autor, którym przydałoby się porządnie potrząsnąć i krzyknąć: "Człowieku, po co w ogóle piszesz o psychoanalizie, jodze, medytacji, ewolucji, zen, itp., skoro nie poświęciłeś nawet dziesięciu minut, by zapoznać się na poważnie choć z jednym z tych tematów?!"


Może zamiast powielać kretyńskie stereotypy - rzucane ot tak - wypadałoby przeczytać solidną pozycję o nerwicach (np. "Integracja psychiczna: o nerwicach i ich leczeniu" Terruwe, Baars) - choćby po to, by zobaczyć, jak wygląda książka zwyczajnie dobrze napisana.

poniedziałek, 17 marca 2014

Stworzenie czy ewolucja?




Michał Chaberek – Stworzenie czy ewolucja?
(Fronda, 2014)

„Dzisiaj wiadomo, że geny nie zawierają całej informacji potrzebnej do funkcjonowania organizmu. Zatem nieważne, ile zmian, ile mutacji nastąpi w genach, i tak nie otrzymamy nowego gatunku. I już tylko z tego powodu neodarwinizm jest martwy”.


W świetnej książce „Kościół a ewolucja” (link do opinii) Chaberek zmiażdżył bezlitośnie moje złudzenia co do wszelkiej „naukowości” i racjonalności argumentów ewolucyjnych. W „Stworzeniu czy ewolucji?”, przepytywany przez Tomasza Rowińskiego, kontynuuje jazdę walcem po resztkach mojej – jakże naiwnej! – wiary we współczesnych naukowców „odkrywających” homonidy (zatrważające!) czy opierających wszystkie swe teorie na błędnym kole koślawych argumentów i myśleniu życzeniowym.

Co prawda książka ma podtytuł „Dylemat katolika”, ale uważam, że powinien ją przeczytać każdy trzeźwo myślący człowiek, dla którego słowa „nauka”, „logika” i „dowody” cokolwiek znaczą.


„Mówić o przypadku w odniesieniu do świata, który ukazuje tak bardzo złożoną organizację elementów i tak zadziwiającą celowość życia, oznacza rezygnację z próby wytłumaczenia świata, który jawi się naszym oczom. W rezultacie jest to jednoznaczne z chęcią uznania skutków bez przyczyny. Jest to abdykacja ludzkiego rozumu, który w ten sposób zaniechał myślenia, odrzucił próby rozwiązania swoich problemów.” (Jan Paweł II)