wtorek, 21 lutego 2012

Bez rodziny



*Hector Malot - Bez rodziny
(Nasza Księgarnia, Warszawa 1987)

„Jestem znajdą. Jednak do ósmego roku  życia wierzyłem, że jak inne dzieci mam matkę, bo kiedy płakałem, podchodziła do mnie pewna dobra kobieta, tuliła mnie i kołysała w ramionach tak czule, że przestawałem płakać”.

Nigdy nie lubiłam „Małego Księcia”. Zawsze też odrzucało mnie od książek w stylu „Tajemniczego ogrodu” czy „Małej Księżniczki”. Tym bardziej zdumiało mnie to, że naprawdę wciągnęłam się w naciąganą fabularnie i naiwnie rozwiązaną historię sieroty imieniem Remi, który zmuszony jest wałęsać się po świecie z mini trupą cyrkową (na którą składają się pewien staruszek i jego tresowane zwierzęta) w poszukiwaniu własnego miejsca, które mógłby nazwać domem.

Powieść napisana jest prostym, zgrabnym stylem, zawiera „sentymentalne momenty”, pobudza do wzruszeń, a jej bohater jest tak piękny fizycznie jak i duchowo – na pierwszy rzut oka nie ma w niej zatem nic, co mogłoby podobać się czternastoletniej dziewczynie, którą byłam, a która szczerze nie znosiła historii w rodzaju Oliwiera Twista, za to lubiła nieco napuszony literacki styl. Przeczytałam ją jednak błyskawicznie, autentycznie ciesząc się z każdego melodramatycznego zwrotu akcji (Czy tresowana małpka wyzdrowieje?! Ach! Ach!). Nie wiem, czy spodobałaby mi się dzisiaj, ale wspominam ją ciepło – to całkiem sympatyczna, budząca rozrzewnienie bajka z obowiązkowym szczęśliwym zakończeniem. Szczerze mówiąc, szkoda że to nie ona była lekturą obowiązkową zamiast paru innych nudnawych pozycji, jakie kazano nam czytać w podstawówce. Powieść Malota to książka, którą z chęcią podarowałabym kiedyś własnemu dziecku.

Jako ciekawostkę dodam, że przygody Remiego zostały parokrotnie wykorzystane przez Japończyków jako podstawa serialu animowanego – w jednej wersji zmieniono mu nawet płeć! (ummm... kawaii??)