sobota, 21 marca 2020

Dorosłe życie Emilki




L. M. Montgomery – Dorosłe życie Emilki
(Nasza Księgarnia, Warszawa 1994)

Ostatni – na szczęście najcieńszy – tom o Emilce… No dobrze, co mu tu mamy? Spalenie pierwszej w życiu powieści, bo nie podobała się staremu, niespełnionemu poecie - Deanowi, upadek ze schodów i prawie śmierć. Potem dylematy: „czy stojąc z Deanem przed ołtarzem, także będzie myślała o Tedzie?”. Zaraz potem szansa, by ZNOWU zabłysnąć jako medium – tym razem nieświadome odnajdywanie ludzi nie wystarcza bohaterce, więc w doświadczeniu pozacielesnym ratuje ukochanego od śmierci (jej „duch” odciąga go od kasy biletowej, przez co chłopak nie zdąża na statek, który później tonie). Dzięki temu dociera też do niej, że… nie będzie szczęśliwa, wychodząc za człowieka, który mógłby być jej ojcem (serio? Do tego potrzeba paranormalnych mocy?), a który – niespodzianka! – kłamał na temat powieści, bo był zazdrosny o pasję dziewczyny. Dalej nudne „Ted mnie nie kocha, więc wyrzucę go z serca!” i korowody adoratorów, do których zaliczono nawet japońskiego księcia (później wspomina się również o milionerze). Ted ma się żenić z najlepszą przyjaciółką Emilki, która go nie kocha, ale robimy dobrą minę, bo mamy rodową dumę. Po drodze zdarza się wielki sukces literacki, a Emilka znajduje list od umierającego męża do straszliwie zaborczej matki Teda, która w podzięce wyznaje, że spaliła dawny list Teda do Emilki, w którym ten wyznawał dziewczynie miłość (co również uzmysławia nam, jak wielkim kretynem jest Ted, którego matka w pierwszym tomie zabiła nawet zwierzątko syna z zazdrości, ale co tam – zostawmy przed wysłaniem list na stole, gdzie swobodnie będzie mogła się do niego dobrać!). Emilka postanawia milczeć jak grób, ale przecież to powieść Montgomery – tu rządzi banał i ckliwość, dlatego panna młoda ucieka w dniu ślubu do swej prawdziwej miłości (winna jest pogłoska o ciężkim wypadku) i śliczny Ted znów jest dostępny. Oczywiście, jakby mało było, że mąż jest piękny, sławny, bogaty i że Emilka kochała go od dzieciństwa, porzucony stary Dean podarowuje jej jeszcze dom, o którym również marzyła jako dziecko. Aż dziw, że bohaterka nie zaczyna nagle śpiewać z jelonkami i wiewiórkami!


Nigdy więcej!




środa, 18 marca 2020

Emilka szuka swojej gwiazdy



L. M. Montgomery – Emilka szuka swojej gwiazdy
(Nasza Księgarnia, Warszawa 1994)

Chcecie przekonać się, jak bardzo się zmieniliście? Przeczytajcie książkę, którą skończyliście lata temu. Nie dziwi mnie, jak wiele zapomniałam z fabuły (niemal wszystko!), ale dziwi mnie, jak wiele z niej mnie teraz irytuje. Gdyby tak samo było przed laty, na pewno nie zapomniałabym niemiłych odczuć.

Wiem, że autorka pisała sporo na zasadzie odcinania kuponów od Ani, która przyniosła jej sławę – były to zbyt łatwe pieniądze, by gładko można było z nich zrezygnować. Czy to przez to powtarzała się w wątkach? Emilka znowu robi za medium, co jest niezwykle nudne. Owszem, w pierwszej części trylogii cudowne odnalezienie było całkiem zgrabnie wplecione w historię, pomimo ewidentnych braków w kreacji postaci. Teraz jednak autorka przegięła, nie tylko zniżając się do powtórki z rozrywki, ale po prostu bardzo kiepsko opisując całe zajście z szukaniem zaginionego chłopca i robiąc z tego większe dziwactwo, niż to konieczne (nieumiejąca rysować Emilka rysuje przez sen, przez sen!!!, dom, w którym przypadkowo uwięziło się dziecko).

Inne rzeczy też denerwują – taki chyba trzydziestoletni Dean już w poprzednim tonie patrzył na młodziuteńką Emilkę z myślą czy mógłby kiedyś się z nią ożenić. Ale co wydawało się jedynie westchnieniem samotnego człowieka, który jest bardziej romantyczny niż trzeźwo myślący, tu się robi prawie niesmaczne.

Wtręty odautorskie robią się nieco dziwne i nie wykluczam, że autorce strasznie nie chciało się pisać tej powieści. To by wyjaśniało brak dobrego konfliktu, mimo, że bohaterka przebywa teraz u jeszcze surowszej ciotki, czy powtarzanie scen (podsłuchiwanie z ukrycia). Męczy też, że – tak jak w poprzednim tomie – co rusz ktoś mówi Emilce, że nie jest pięknością, a mimo to ciągle ma wianuszek adoratorów (z których teraz niemal każdy usiłuje ją całować).

Tłumaczka parę razy użyła słowa „przysłowiowy” – kurczę, to już w latach 90-tych zaczęła się ta chora maniera?!

Ech, jeszcze jeden tom, by domknąć ten powrót do dzieciństwa…