poniedziałek, 28 maja 2012

Rakietowe szlaki t.1



Rakietowe szlaki t.I
(Solaris, Stawiguda 2011)

Nie lubię być oszukiwana. A permanentnie czuję się oszukiwana przez wydawców książek – nagminnie obiecują gruszki na wierzbie, a często też – tak jak w tym przypadku – w ogóle nie trzymają się własnych wytycznych. Kiedy bowiem na okładce umieszcza się napis: „antologia klasycznej SF”, to czytelnik ma prawo oczekiwać, że redaktor wie, co podpisze swoim nazwiskiem. Książki są horrendalnie drogie (ta również!), zatem nie fair jest dostarczać odbiorcy coś innego niż to, za co zapłacił. Opatrywanie opowiadania wyjaśnieniem, że nie mieści się ono w definicji gatunku, ale podoba się redaktorowi (!), uważam za kpinę. Jeśli antologia będzie się nazywać: „Ulubione opowiadania pana tego-a-tego dobrane bez ładu i składu”, to nie będę mieć pretensji. Natomiast kiedy płacę ciężkie pieniądze za zbiór klasycznego science-fiction, a dostaję opowiadanie o duchach, wojowniku ninja, kilkuzdaniowy żart i mierny esej o etyce, to mam prawo odczuwać złość, zwłaszcza że pozostałe teksty nie zachwycają.

Podobały mi się „Rejs po promieniu” i pomysł „Człowieka ze swoim czasem”. Przyjemnie czytało się też „Najdłuższy obraz świata” (ach, te puenty rodem ze „Strefy Mroku”!), „Powolne ptaki” czy „Bitwę”. O reszcie opowiadań z pewnością rychło zapomnę.

Co smutne, z pierwszych trzech przeczytanych przeze mnie tomów, ten jest zdecydowanie najlepszy (najgorszy jest tom trzeci – wstyd dać to komuś w prezencie).

środa, 2 maja 2012

Dlaczego najsłynniejszy ateista zmienił swój światopogląd

Jest powód, dla którego Einstein wściekał się, gdy nazywano go ateistą. Przed śmiercią zdążył poznać go również Antony Flew. Ten powód to DOWODY NAUKOWE.


Słynny ateista uwierzył w Boga. Jeden z czołowych ateistów świata wierzy teraz w Boga, powołując się na argumenty o charakterze zasadniczo naukowym”. Pod takim nagłówkiem 9 grudnia 2004 roku agencja Associated Press podała wiadomość, w której pisano: „Brytyjski profesor filozofii, będący od ponad pięćdziesięciu lat jednym z czołowych orędowników ateizmu, zmienił front.” (...)
            Co ciekawe, reakcja kręgów ateistycznych na depeszę AP graniczyła z histerią. Jedna z ateistycznych stron internetowych powołała nawet specjalnego korespondenta, który co miesiąc zamieszczał najnowsze materiały na temat odstępstwa Flew od prawdziwej wiary. W wolnomyślicielskiej blogosferze zaroiło się od niedorzecznych przytyków i sztubackich karykatur. Ludzie, którzy piętnowali inkwizycję i palenie czarownic na stosach, teraz upajali się własnym polowaniem na heretyka. Orędownicy tolerancji okazali się mało tolerancyjni. Najwyraźniej zelanci religijni nie mają monopolu na dogmatyzm, nieokrzesanie, fanatyzm i manię prześladowczą.
            Jednak oszalały tłum nie jest w stanie zmienić przeszłości. A dokonania Flew na niwie ateizmu przewyższają wszystko, co mają do zaproponowania dzisiejsi ateiści”.

„Jeśli chodzi o ocenę „apostazji” Flew, Dawkinsowi zapewne nigdy nie przyszło na myśl, że filozofowie – wielcy czy mniej znani, młodzi czy starzy – zmieniają poglądy kierując się dowodami”.
                        (z Przedmowy)



Anthony Flew – Bóg istnieje. Dlaczego najsłynniejszy ateista zmienił swój światopogląd.
(Fronda, Warszawa 2010)

Chesterton napisał kiedyś: „Kiedy wreszcie przestanę pisać eseje i porzucę złudne miraże rozsądku na rzecz problemów wiecznie aktualnych, jakie są poruszane w tanich romansach, chciałbym przedtem stworzyć ostatnią książkę - gniewną, wściekłą książkę, skierowaną do racjonalistów i żądającą od nich, by przestali być tak kompletnie irracjonalni”, pewien kardynał (pamięć mnie zawodzi który) powiedział zaś: „Mój Boże! W ile rzeczy trzeba wierzyć, żeby być ateistą!”. Wielkim propagandowym osiągnięciem ateistów jest to, że wpoili w społeczeństwo przekonanie, że autentycznie istnieje coś takiego jak spójny, uporządkowany, pełny i racjonalny system ateistyczny, oraz to, że ich ateizm opiera się na czymkolwiek innym niż wiara. Tymczasem, jak to wykazał Tresmontant w „Problemie istnienia Boga”, Sartre, jedyna osoba na świecie, która próbowała stworzyć coś w rodzaju ateizmu absolutnego, mimowolnie wykazała, że całkowity ateizm może równać się jedynie całkowitemu absurdowi, a żaden z dzisiejszych modnych, walczących ateistów (jak Dawkins) nawet nie spróbował podjąć problemu istnienia praw fizyki i podległego im, uporządkowanego, podtrzymującego życie i działającego wedle dającej się poznać umysłem logiki wszechświata (ateistyczny fizyk, który fakt powstania życia kwituje słowami „zdarzył się cud”, może dać do myślenia!).

Smutne jest to, że ludzie powołujący się na rozum i logikę, nie widzą swych własnych błędów logicznych, swego zaślepienia i fanatyzmu. Dawkins, który przyznał, że jego światopogląd opiera się na wierze, nadal uważa kwestię istnienia Boga za problem czysto naukowy, choć nawet pozytywiści nie byli tak głupi, by móc godzić się na podobne sprzeczności. Ignoruje on fakt, że jego własna wiara nie może być podparta żadnym dowodem i bezlitośnie wyśmiewa i atakuje tych, którzy ośmielają się posiadać choć odrobinę odmienne zdanie od niego (ale czego spodziewać się po kimś, kto pracę rzekomo naukową rozpoczyna od słów: „Moim celem jest z każdego człowieka uczynić ateistę” i kto celowo przekłamuje wypowiedzi Einsteina). To właśnie dlatego Chesterton napisał kiedyś o materialiście: „Już dawno doszedł do wniosków, które determinują wszelkie inne wnioski. To nie dowody naukowe sprawiły, że zaakceptował materializm. To materializm zabrania mu akceptować dowody naukowe.” Ja do dziś czekam, i świat też czeka, na jakikolwiek argument tych głośnych „nowych ateistów” przemawiający za ateizmem, który nie będzie błędem logicznym, który nie będzie się miał do prawdziwie logicznej argumentacji jak pięść do nosa, który nie będzie opierał się na wyrywanych z kontekstu wypowiedziach i przeinaczaniu prawdy (przy celowym ignorowaniu niewygodnych kwestii i świadomym przekłamywaniu), słowem – na argument rozumny. I jedno jest pewne – od takich jak Dawkins na pewno się ich nie doczekamy. 

Przejście Anthony'ego Flew do obozu teistów nie jest niczym więcej, jak tylko naturalnym rezultatem osiągnięcia konkluzji w rozumowaniu. Kiedy matematyk osiąga absurdalny wynik, musi dojść do wniosku, że albo popełnił błąd w wyliczeniach, albo że same założenie jest błędne. To byłoby działanie racjonalne; Dawkins i jemu podobni wybrali inną opcję – fanatycznie obstawanie przy swoim. Flew ze swej strony napisał: „Wierzę teraz, że wszechświat powołała do istnienia nieskończona Inteligencja. (...) Dlaczego w to wierzę, skoro przez ponad pół wieku broniłem światopoglądu ateistycznego? Najkrócej mówiąc dlatego, że moim zdaniem taki właśnie obraz świata wyłania się ze współczesnej nauki. (...) Krótko mówiąc, moje odkrycie Boga wynikło z pielgrzymki rozumu, a nie wiary”.

Autor nad wyraz zwięźle przedstawia swą drogę do rozumowego czy intelektualnego odkrycia Boga jako jedynego sensownego wyjaśnienia problemów istnienia wszechświata i uporządkowania materii. Książkę uzupełniają dwa interesujące dodatki – krytyka „nowego ateizmu” Varghese’a i rozmowa Flew o Jezusie z N. T. Wrightem. Dlaczego o Jezusie akurat, skoro autor rozumowo przyjął wiarę w Boga, ale nie wiarę w jakiekolwiek objawienie (bo to dopiero następny krok, jak sam zauważył)? Napisał: „Szczerze mówiąc, uważam, że religia chrześcijańska jest jedyną religią, która w sposób oczywisty zasługuje na szacunek i cześć, niezależnie od tego, czy jej pretensje do tego, że została objawiona przez Boga, są uzasadnione. Żadna inna religia nie ma równie wspaniale uzupełniających się propagatorów jak z jednej strony charyzmatyczny Jezus, z drugiej zaś pierwszorzędny intelektualista św. Paweł. Praktycznie całą pracę intelektualną związaną z interpretacją treści chrześcijaństwa wykonał św. Paweł, człowiek obdarzony znakomitym umysłem filozoficznym, a także potrafiący mówić i pisać we wszystkich liczących się w owym czasie językach. Jeżeli sądzicie, że prawdziwa religia Wszechmocnego dopiero zostanie ustanowiona, to wydaje mi się, że będzie musiała zmierzyć się z chrześcijaństwem”.

Czy małpa może przypadkowo wystukać na klawiaturze sonet Szekspira? Albo – czy wszechświat zmieniony w komputer mógłby go losowo wygenerować? Jak to matematycznie wykazać? O tym dowiecie się z tej książki!

W ogrodzie nocy


Catherynne M.Valente - W ogrodzie nocy
(MAG, Warszawa 2009)

Są takie książki, w których wyczuwamy, że autor nie radzi sobie z narzucanym sobie stylem – np. gdy próbuje sprawić wrażenie, że rozmowa odbywa się w dawnych wiekach, gdzie posługiwano się innymi słowami czy odmienną składnią, ale ponieważ ma o tym mgliste pojęcie, efektem jest rażąca sztuczność. Podobne uczucie towarzyszyło mi przy lekturze pierwszego tomu „Opowieści sieroty” – autorka tak bardzo chciała, by wszystko było tu bajkowe, niezwykłe i fantastyczne, że w rezultacie przesadziła z całą tą cudownością narracji i opisów, racząc nas – między innymi – powracającymi raz po raz niepotrzebnymi porównaniami. Mamy więc na ten przykład księcia, który był jak lew, co „hasa po stepach niczym groźny wiatr” i wyrusza z zamku „jak jastrząb na łowy”, krokami, które były „czarne (???) i bezdźwięczne na sosnowych igłach”. W końcu przyczaił się, by zapolować na gęś, której oczy były „bardzo dziwne, bezkresne i dalekie jak jesienny księżyc, pozbawione źrenic i pełne wyrazu. Ale książę, szybki jak wilk o lśniącym futrze, uniknął ich spojrzenia”. Zaraz po zabiciu gęsi, dopadła go dziwna starucha, której wycie „wstrząsnęło cyprysami i dębami, wibrując w powietrzu jak ostatnie tony strzaskanego fletu”. A to wszystko na niecałych pierwszych sześciu stronach! Trzydzieści stron dalej wysiadłam z tego dziwacznego pociągu.

Ponieważ sama mam sentyment do nieco napuszonego liryzmem stylu, a moje dawne utwory z pewnością mogłyby zabłysnąć niejednym nieuświadomionym kwiatkiem, to jednak brakuje mi cierpliwości, by po takim zdaniu: „W powietrzu unosiły się szmaragdowe nuty pieśni żab, a sowy snuły lśniące pasma dźwięków, odpoczywając na czarnych gałęziach, spowite woalem fiołkowego tchnienia kwiatów jakarandy”, za którym zaraz przybywa następne, w którym księżyc jak wydęty żagiel płynie przez rozfalowane morze i tnie szafirową pianę rozjarzonym dziobem, mieć jeszcze ochotę na następne czterysta dwadzieścia stron. A potem na tom drugi.

Człowiek w labiryncie



Robert Silverberg – Człowiek w labiryncie / Stacja Hawksbilla
(Solaris, Stawiguda 2008)

Brakowało mi czegoś w rodzaju opowiadań P.K. Dicka – darujmy sobie formę, ale pomysły chłonęło się z przyjemnością. W przypadku Silverberga formą też nie mamy co się przejmować – jest poprawna i to musi wystarczyć (lecz i tak lepsza od całej masy tego, co oferuje nam chociażby Fabryka Słów), ale za to sam pomysł fabularny - w „Człowieku w labiryncie” bohater ze „skazą” zafundowaną mu przez obcą cywilizację ucieka od całej ludzkości, by schronić się na prastarej planecie, na której wznosi się liczący kilka milionów lat przedziwny labirynt, zdający się istnieć tylko po to, by zabijać każdego, kto zechce się zapuścić w jego przerażające korytarze - chłonie się jak najlepsze odcinki „Strefy Mroku” (chociaż raczej przewidywalne zakończenie rozczarowuje).

Krótko - „Człowiek w labiryncie” to dobre czytadło na odprężający wieczór, zaś „Stację Hawksbilla” (więźniowie polityczni zsyłani w przeszłość do epoki późnego kambru) można sobie odpuścić.


wtorek, 1 maja 2012

Prawdziwe oblicze islamu


"W krajach islamu prześladowanie chrześcijan jest na porządku dziennym. Od czasu wydarzeń z karykaturami w 2005 roku w przeciągu roku w Nigerii zostało zamordowanych 50 tys. chrześcijan!"

"Niestety, niemal wszystkie informacje o prześladowaniu chrześcijan w krajach arabskich są przez media przemilczane. Czy znany jest np. fakt, że w Sudanie w przeciągu 15 lat zostało zamordowanych 3 miliony chrześcijan? Prawdziwe ludobójstwo! Kilka tygodni temu miałem okazję wysłuchać świadectwa matki, której syn – egipski kopt - został w bestialski sposób torturowany i zamordowany tylko dlatego, że nie chciał się wyrzec swojego chrześcijańskiego imienia! Niestety, takich przykładów przemocy można przytaczać wiele."

(fragment wywiadu z Jeanem Alcaderem)





Jean Alcader – Prawdziwe oblicze islamu
(Antyk, Komorów 2011)


Czytając „Co tak naprawdę mówi Koran”, zastanawiałam się, jak zwykły muzułmanin może twierdzić, że Koran jest absolutnie nieomylny, a potem zajrzeć do niego i przeczytać – na ten przykład -  że chrześcijanie wierzą w Trójcę złożoną z Ojca, Syna i Maryi (!), że Abraham był wujkiem Mahometa (!!), a Maryja siostrą Mojżesza (!!!).  Po przeczytaniu krótkiego wywiadu z Jeanem Alcaderem, islamologiem arabskiego pochodzenia, postanowiłam sięgnąć po jego książkę, nie pojmując, jak to możliwe, że gdy ktokolwiek próbuje zabronić muzułmankom noszenia burek, media protestują na prawo i lewo, natomiast o faktach masowego mordowania i prześladowania chrześcijan nie mówi nikt.

Chesterton nazwał raz islam parodią chrześcijaństwa, Oriana Fallaci pisała o plagacie religii żydowskiej i chrześcijaństwa, a Alcader wyjaśnia, jakie są podstawy do wydawania podobnych opinii, poddając islam szeregu analiz, m.in. historycznej, logicznej, socjologicznej, itp.. Zauważa on na przykład, że dziwnym jest, iż Allah objawia Mahometowi, że nie ma syna. „Skoro nie ma syna, to po co musiał to mówić, by następnie zostało to ogłoszone ludowi?” I dlaczego w czasie pasterki w Betlejem rozlegają się akurat te słowa Koranu, które mówią, że Allah nie ma dziecka? Autor pisze: „to właśnie sprzeciw wobec Wcielenia Boga i wobec konsekwencji tej tajemnicy – a mianowicie łaski Odkupienia – określa naturę islamu!”. Islam – przekonuje nas Alcader – opiera się wyłącznie na sprzeciwie i negacji. Sens wyznania wiary „Nie ma boga prócz Allaha” może być zachowany jedynie wówczas, gdy zakłada się uprzednie istnienie przeciwników tej wiary. To coś zupełnie innego niż chrześcijańskie Credo – islam nie posiada pozytywnego wyznania wiary: „islam niczego nie orzeka w formie twierdzącej, a jedynie przeciwstawia się twierdzeniom już wcześniej wyrażonym na gruncie judeochrześcijańskim”. „Ów islam opierający się zasadniczo na negowaniu nie ma więc swojej własnej tożsamości. Jego racją bytu, motorem działania, jest sprzeciw i walka”.

Autor pisze o nienawiści muzułmanów do krzyża, wpajanej nawet malutkim dzieciom (dochodzącej nawet do tego, że odmawia się używania znaku „plus” w działaniach matematycznych, a samolotom SwissAir-u nie wolno lądować w Arabii Saudyjskiej!), o pełnych agresji atakach na wszystkich nie-muzułmanów (wliczając w to ateistów) lub „zdrajców” religii ojców, o straszliwej nędzy krajów islamskich, skrzętnie ukrywanej przed zachodnimi mediami, o poniżeniach, jakie nieustannie spadają na wszystkich „niewiernych”, którym z racji wyznania nie przysługują „prawa obywatelskie”, dołączając tym samym do zbywanych na Zachodzie milczeniem krytyków, którzy zauważają, że nie istnieje coś takiego, jak dialog z islamem: każdy bowiem może swobodnie poddawać Biblię dowolnej analizie krytycznej i domagać się naukowych, np. archeologicznych czy historycznych, weryfikacji. Ale kto może poddać takiej analizie Koran? W krajach muzułmańskich (np. w Maroku) karze się ludzi za samo posiadanie Biblii. Kto w Europie karze za posiadanie Koranu?

„To nie przypadek, że na Zachodzie mamy do czynienia w szczególności z napływem obywateli krajów arabskich, z czego 90% to muzułmanie! Skoro islam jest dla nich „wszystkim” (jak deklarują), skoro jest tak wspaniały, to dlaczego chcą być jak najdalej od islamskich reżymów, masowo emigrując, i dlaczego ludzi Zachodu nie ciągnie jakoś do osiedlania się w krajach muzułmańskich?”

Czy wiesz, Czytelniku, co to są „sine kości”? Czy wiesz, ile islamskich ośrodków władzy ze świata arabskiego potępiło zamach z 11 września? (Bardzo się zdziwisz!) Czy myślisz, że w języku arabskim istnieje słowo oznaczające „laickość”? Czy wiesz, jaki jest stosunek wiz do krajów europejskich wydawanych muzułmanom z krajów arabskich do wiz wydawanych nie-muzułmanom? Czy uważasz, że wolno Ci nie wiedzieć?

Piknik na skraju drogi



Arkadij i Borys Strugaccy - Piknik na skraju drogi
(Prószyński i S-ka, Warszawa 2011)

Chyba znowu wyjdę na jedyną osobę, która kręci nosem na coś, co jest obiektem powszechnego i niekwestionowanego zachwytu, ale... nie rozumiem. Kompletnie nie rozumiem, czym tu się zachwycać w „Pikniku...”. Dobrze, pomysł jest fajny – Obcy wylądowali w paru miejscach na Ziemi i te miejsca uległy dziwnym przeobrażeniom, a my nigdy nie dowiadujemy się, czemu ci z gwiazd nas nawiedzili (o ile w ogóle się nami przejmowali) i czy w ich działaniu był jakiś głębszy sens – ale język tej książki odrzuca mnie i nie pozwala mi ani na chwilę poddać się zawierzeniu. 

Przyznaję bez bicia, że nie potrafię wskazać, co właściwie jest nie tak z narracją i bohaterami, ale w istocie coś w tym języku staje między mną a historią na podobieństwo betonowego muru – a jak można przeżywać beton? Chociaż przyznaję i to – styl momentami przywodził mi na myśl popłuczyny z Fabryki Słów (vide: „Nocarz”), z tym, że w „Pikniku...” da się jeszcze wyczuć literaturę (a nie literacką papkę). Luzackość? Ale Chandler też był luzacki, a nie odrzucał.

Odpowiadając na domyślne niezadowolenie fanów (Strugackich? Gry „S.T.A.L.K.E.R.”?): „Jak jesteś taka mądra, to podaj przykład dobrze napisanego science-fiction”, wskazać mogę na wspaniałą książkę „Głos Pana” i na naprawdę wciągające (niestety, dopiero od połowy) „Fiasko” (litościwie przymknę oko na zupełnie bezkrwistych, papierowych bohaterów).

Podobno „Piknik...” to – jeśli wierzyć recenzentom i fanom – najlżejsza powieść Strugackich. W takim razie już więcej nie sięgnę po żadną ich książkę. Nie zamierzam oceniać „Pikniku”, nie wiem, czy to książka słaba czy dobra – mogę jedynie stwierdzić, że to nie moja filiżanka herbaty, jak mawiają Anglicy.