czwartek, 6 października 2011

Głupota w stanie czystym albo: Ameba zamiast mózgu



Hubertus von Schoenebeck – Kocham siebie takim, jakim jestem
(Impuls, 2009)

Są takie książki, których nie trzeba czytać, aby przekonać się o bezdennej głupocie ich autorów. Starczy je przekartkować. Oto jedna z nich.

Książka w skrócie mówi o tym, że sam mam być dla siebie najważniejszy, że jest prawdą tylko to, co ja zechcę uznać za prawdę (!), że nie muszę być odpowiedzialny za nikogo (!) i że szczęście leży w uznaniu samego siebie za pępek świata i swobodzie seksualnej dla wszystkich.

Nie wiem, jaki kolor ma niebo w świecie, w którym przebywa umysł autora, ale taki na przykład pomysł, że człowiek sam z siebie wie, co jest dla niego dobre (a to właśnie usiłuje nam wpoić ta książka), jest tak absurdalny, sprzeczny z wszelką logiką, nauką, doświadczeniem i życiem w ogóle, że nie wiem nawet, z której strony uderzyć w ten idiotyzm.

Prawda jest bowiem taka, że z dziecka nie wyciągnie się nic, czego się uprzednio tam nie włożyło. Dziecko nie powie nam bowiem nawet, co uważa za dobre dla siebie – jak chciałby autor – jeśli nie nauczy się go mówić, tzn. jeśli nie przekaże mu się języka, gramatyki i miliona niezbędnych doświadczeń potrzebnych do wyartykułowania jednego, sensownego zdania. Ba, człowiek nie zacznie nawet chodzić prosto sam z siebie, jeśli nie będzie wzrastać przy chodzących ludziach (patrz: dzieci chowane przez wilki). Inny przykład? Człowiek nigdy sam nie wpadnie na to, by jeść warzywa czy owoce i będzie się całym sobą bronił przed próbowaniem nowych potraw, jeśli rodzice nie przyuczą go do próbowania rozmaitych rzeczy. Tak!

W normalnym świecie dziecko może rozbić sobie głowę o krawędź stołu, oblać się wrzątkiem lub nawet zabić drugie dziecko i siebie samo (przypadkiem albo nie). Ale w świecie autora dzieci są wszechświadome, z gruntu dobre i wolne od złych, egoistycznych pociągów (najwidoczniej nie czytał „Władcy Much”), a do tego najpewniej same z siebie są życzliwe i chętne do dzielenia  się (no to nie wiem, czemu każdy rodzic na planecie Ziemia musi przechodzić przez tę lekcję nauki dzielenia się, przy której nie brak często i łez, i złości, i szarpania).

Już zdania, które możemy znaleźć w przedmowie, potrafią zszokować: „Ja zdecydowałem się przyjść na świat, poprzez tych rodziców, w tym czasie i w moim czasie go opuszczę”.
Aż brak mi słów. Autor najwidoczniej sam zdecydował się narodzić (zaistnieć?) i miał na to wpływ – może więc popełniam błąd, traktując go jak człowieka?

Parę stron dalej czytamy: „Nie istnieją źli ludzie – nie istnieje zło”.
Najwidoczniej moim błędem jest nie tylko traktowanie autora jako człowieka, ale i miejsca, które on opisuje, jako Ziemi.

Dalej znajdujemy takie kwiatki jak:

- „Człowiek jest organizmem godnym zaufania”.
Co ma znaczyć ten bełkot? A pantofelek nie jest organizmem godnym zaufania? Czy nie mogę ufać bakteriom wspomagającym trawienie?

- „Każdy sam tworzy sobie rzeczywistość”.
No dobrze, to czemu potępiać tych, którzy nie wierzą, że Holocaust naprawdę się zdarzył? Ktoś inny uważa, że ziemia jest płaska, a zwierzęta to proste maszyny, które nie znają cierpienia (i można im urywać łapki czy ogony). Ja od dziś nie zamierzam uznawać Układu Słonecznego. No i co?

- „Każdy posiada całkowitą władzę nad sobą samym”.
Niesamowite. Ciekawe, czy autor potrafi przez miesiąc nie pomyśleć ani razu o wielbłądzie, jeśli mu się każe?
Człowiek, panie autorze, nie potrafi panować nawet nad własną świadomością, a cóż dopiero mówić o podświadomości! Tak przy okazji -  wie pan, co to jest "afekt"?

- „Każdy od urodzenia sam odczuwa, co jest dla niego najlepsze”.
Niektórzy od maleńkości odczuwają nieodpartą potrzebę obrywania kota ze skóry albo podpalania czego się da. Niestety, źli ludzie przeszkadzają im się realizować.

­– „Człowiek jest społecznie godny zaufania”.
Ha, ha, ha, ha!

Jedźmy dalej: „Dzisiaj wiemy, że mamy pełne prawo do naszej seksualności i wszystkiego, co z nią związane”.
Otóż jestem przekonana, że ruch walczący o przyznanie pedofilom statusu mniejszości seksualnej bez problemu znajdzie na swą obronę takie przypadki dzieci, które w całej swej szczerości będą bardzo zadowolone z faktu obcowania płciowego z dorosłymi mężczyznami, tak jak zoofil będzie mógł znaleźć potulną i całkowicie poddaną mu i widocznie zadowoloną owcę. Czy to jest powód, by przestać traktować ich jako dewiantów i przyklaskiwać ich pożądaniom?

„Ufam sobie jako przyczynie wszystkich rzeczy”.
Na to pięknie odpowiedział kiedyś Chesterton: „Ci, którzy wierzą w siebie najbardziej, są w zakładach dla umysłowo chorych”.

„Uważam się za centrum Wszechświata”.
... Czy ja naprawdę muszę komentować podobne rzeczy?

„Kocham siebie samego i w mojej miłości własnej ogarniam ciebie i świat jako części mnie”.
Zaczynam podejrzewać, że autor należy do jakiegoś gatunku kosmicznych ameb. W świecie ludzi bowiem kocha się kogoś innego dlatego, że nie jest mną; pomimo tego że nie jest mną, a na pewno nie częścią mnie.

„Moje szczęście może być naturalnie równoznaczne z bólem innych, ale jest to coś, na co ja nie mam już wpływu. (...) Ja czynię jedynie to, co dla mnie najlepsze i co najlepiej potrafię. Kiedy sprawia ci to ból, to jest to z pewnością twoja prawidłowa reakcja – ale to jest twoja reakcja, w najmniejszym stopniu nie dotyczy ona mnie”.
... Czy to jest podręcznik dla socjopatów? Przypomina mi to niektóre ze stwierdzeń Kinseya, który uznał, że pedofilia jest równie dobra i właściwa jak homoseksualizm. Pisał, że nawet jeśli dziecko płacze, krzyczy, wyrywa się i broni, to w gruncie rzeczy nie ma czym się przejmować, bo i tak z pewnością jest mu równie dobrze, jak temu, kto z nim obcuje (zobacz: „Demon Południa”).

Jak większość szarlatanów, autor widzi przyszłą szczęśliwą ludzkość żyjącą w całkowitej i nieskrępowanej wolności seksualnej – bo przecież swobodny i pozbawiony wstydu seks z każdym i wszędzie ma jakąś magiczną moc wysysania z ludzi egoizmu, zachłanności i żądzy (przypominają mi się Ursula LeGuin i LeClezio z ich naiwnymi utopiami)!

No i oczywiście, autor nie byłby prawdziwym pseudomyślicielem, gdyby nie zahaczył jakoś o Biblię i Jezusa – każdy z tych miłujących ludzkość autorów podobnie żenujących podręczników musi bezsprzecznie wiedzieć lepiej od samego Jezusa to, o czym On nauczał. „Ja jestem Prawdą i Życiem” oznacza więc tak naprawdę „jestem centrum wszechświata – jestem prawdą i życiem” w odniesieniu do każdego. Chodzi zatem o dewizę każdego egoistycznego bydlaka, bandyty i zboczeńca.

„Pomysł, jakoby człowiek był zły i niebezpieczny, to bezsens”.
Ciekawe, jak autor wyjaśniłby te wszystkie eksperymenty psychologiczne, w których normalni ludzie zamykani w odosobnieniu stawali się szybko agresywni wobec siebie i tępili jedni drugich? Albo dlaczego dzieci pozbawione wszelkiego nadzoru stają się agresywnymi tyranami a nie życzliwymi aniołkami?

„Punktem odniesienia wszystkich – również naukowych wniosków – jestem ja sam”.
Dlaczego ludzie, którzy głoszą takie brednie, nigdy nie zakwestionują niebezpieczeństwa łykania cyjanku?

„Każdy akt pedagogiczny wyrządza nam krzywdę!”
Nie uczmy dzieci chodzić prosto ani mówić! Ani nie zabraniajmy im wkładać sobie nożyczek w oczy!

„Atomowe zagrożenie odeprze nasza miłość własna”.
... ... ... ... ... ... ... Ratunku!

Dzieci, w których nie ma ni grama egoizmu, miłość własna zapewniająca pokój wszystkim istotom, rzeczywistość, która nie istnieje obiektywnie... Ciekawa musi być ta planeta ameb, z której przysłano nam te książkę.