czwartek, 25 czerwca 2015

Martin Eden (audiobook)


Jack London – Martin Eden

Powieść o młodym żeglarzu, który decyduje się zostać bogatym pisarzem i tym samym zdobyć prawo do ręki ukochanej dziewczyny z wyższych sfer, niesie dość przykre przesłanie dla tych, którym marzy się kariera literacka. Po pierwsze – możesz się zaharowywać niemal na śmierć, wzrastać w wiedzy i nieustannie poprawiać warsztat, a o prawdziwym sukcesie i tak decyduje przypadek (doświadczony wydawca, który zdecydował się opublikować rękopis bohatera, nie miał bladego pojęcia, dlaczego rozprawa filozoficzna stała się tak głośnym przebojem). Po drugie – jeżeli już uzyskasz rozgłos i uznanie, ludzie będą mieli kompletnie w nosie co tak naprawdę piszesz, co chcesz im przekazać i o czym traktują twoje utwory. Nie liczy się nic poza sławą i majątkiem. Zwłaszcza ta druga kwestia może złamać serce idealistom, wierzącym w moc sztuki i poświęcającym wszystką energię na spalaniu się w ogniu tworzenia.

To jeden plus tej książki. Drugi to liczne autobiograficzne wątki ukazujące faktyczną drogę od przymierającego głodem woła roboczego do słynnego pisarza. I na tym plusy się kończą. Bowiem „Martin Eden”, mimo ciekawego tematu opartego na autentycznych przeżyciach Londona, jest książką zadziwiająco nudną. A wszystkiemu winna jest egzaltacja autora, który stara się być poetą tam, gdzie powinien być najoszczędniejszym kronikarzem. Z jednej strony zarówno Jack London jak i jego powieściowe alter-ego buntują się przeciwko literaturze romantycznej, ugrzecznionej, delikatnej, postanawiając pisać o życiu brutalnym, surowym i nagim, z drugiej nadmierne rozwodzenie się nad szczegółami, myślami i uczuciami, które dodatkowo chce się wyrazić językiem niepotrzebnie wzniosłym, czyni całość rzeczą dość ciężkostrawną. Innymi słowy – autor za bardzo uwierzył, że jest genialny, toteż w swych górnolotnych wynurzeniach ociera się czasem o groteskę. Co prawda nie osiągnął poziomu Żeromskiego i jego seksu z ośmiornicą (!), ale trafiły się wargi wybijające zdania niby stempel (!) albo wargi jak róg eksplodujące zwadą wszechświata, czy coś w tym guście. Pojawiały się też zgrzytające powtórzenia, ale nie wiem, czy jest to wina Londona, czy tłumacza. Wiem za to jedno – tego, czego dałam radę słuchać przez kilkanaście godzin, absolutnie nie dałabym rady przeczytać.


Najgorsze jednak, że za nic nie udało mi się polubić głównego bohatera. Powinno być mi chyba smutno, kiedy ten zabija się pod koniec książki, ale jedyne, co odczułam, to ulga, że wreszcie mam „Martina Edena” za sobą. Słusznie wycofano tytuł z listy lektur szkolnych – tyle powiem.

wtorek, 23 czerwca 2015

Wielki Gatsby (audiobook)


Francis Scott Fitzgerald – Wielki Gatsby


Chociaż audiobook liczy zaledwie pięć godzin, nie mogłam się doczekać, kiedy się skończy. Wiem, że powieść opowiada o pustym wewnętrznie życiu bohaterów pokolenia lat dwudziestych w USA, czasie prosperity, dekadencji i jazzu, słowem - nudziarzy pławiących się w luksusie i nie mogących znaleźć szczęścia, ale i tak wydaje mi się pusta i jałowa bardziej niż wymagałby tego temat. Nie jestem wymagająca, jeśli idzie o akcję – nie potrzebuję jej wiele. Ale narracja, snująca się jak dym z papierosa nad ciepłym drinkiem, w którym dawno rozpuścił się lód, nie może mnie aż tak zniechęcać, bym jak najszybciej chciała dojść do wielce przewidywalnego końca. Książka, planowana jako opus magnum autora, nie zdobyła nigdy popularności za życia Fitzgeralda i umierał on w poczuciu poniesionej porażki. Nie jestem zdziwiona. Natomiast dziwi mnie, że dziś nazywa się ją arcydziełem i pieje nad nią z zachwytu. 

sobota, 6 czerwca 2015

Judge


Yoshiki Tonogai – Judge

Doubt” rozczarował mnie okrutnie, toteż nie miałam wielkich oczekiwań związanych z „Judge”. Rysunki, zwłaszcza bohaterów, są mocno przeciętne, a tłumacz zupełnie niepotrzebnie naładował rzecz przekleństwami (japoński raczej nie ma aż takich konstrukcji, jakie zostały nam zapodane). Na plus mogę powiedzieć, że intryga jest lepsza od poprzedniczki. Niestety, popełniony został dość żenujący błąd, o którym aż przykro pisać.

UWAGA SPOILER!!!

Nie mam problemu z tym, gdy twórcy próbują zwieść czytelnika „sprytnym” wybiegiem uczynienia głównego bohatera mordercą, którego wszyscy szukają. Mam jednak duży problem, gdy przy okazji spuszcza się logikę do kanału. Skoro bohater jest mordercą, nie może się dziwić rzeczom, które sam zaaranżował, a zwłaszcza gadać do samego siebie w pustym korytarzu, przekonując siebie, jak bardzo chce wszystkich ratować (pomysł, że niby miałby to robić do kamery, jest więcej niż absurdalny). Jeszcze gorzej, że W MYŚLACH przeklina dwie osoby, które głosowały za zabiciem tego, kogo właśnie zabił (czyli wszystko idzie zgodnie z planem – co go denerwuje?). Do tego stawanie twarzą w twarz z – co prawda ledwo żywą, ale jednak – ofiarą i dawanie jej szansy na to, że cię wyda, jest zbyt idiotyczne. Takich bezsensów jest tu zresztą dużo, jak choćby zakładanie, że ktoś umrze natychmiast po eksplozji pistoletu w dłoni.

Fabularny nonsens, choć tym razem bez hipnozy.



poniedziałek, 1 czerwca 2015

Komisarz


C.J. Sansom – Komisarz
(Albatros, Poznań 2010)

Mogłabym napisać, że jak zwykle mamy do czynienia z mnożeniem mitów o dawnych czasach albo z przypisywaniem naszej mentalności ludziom poprzednich wieków, ale w tym wypadku wystarczy powiedzieć, że chodzi o naprawdę lichy kryminał pozbawiony krztyny napięcia i wymagającej wytężenia intelektu zagadki. Postaci są zupełnie bezkrwiste i łatwe do przewidzenia (cały zakon lubieżników, szlachetny czarnoskóry infirmiarz, silna dziewka, co uważa, że społeczeństwo jest podłe, sodomita, który od początku zdaje się wymachiwać sztandarem „zginę szlachetnie”), a narracja ospała. Słowo daję, nie chce mi się o tym pisać równie mocno, jak nie chciało mi się czytać. A przecież lubię kryminały!

P.S. Wydawca chyba uznał, że polski czytelnik nie jest zbyt rozgarnięty, i prawdziwy tytuł – „Kasata” – podziała nań odstraszająco.