Marcin Szczygielski – Czarny młyn
(Stentor, 2011)
Ponieważ książka zdobyła Grand Prix w drugiej edycji Konkursu Literackiego
im. Astrid Lindgren, spróbujmy spojrzeć na nią analitycznie – tzn. jakie cechy
powinien mieć utwór, by zasłużyć sobie na podobną nagrodę.
Po pierwsze – powieść powinna być napisana w pierwszej osobie.
Czytelnicy, dziecięcy czy nie, z reguły nie lubią pierwszoosobowych narracji,
ale dzięki niej autor może się zgrywać, jak to niby dobrze rozumie perspektywę
dziecka. To, że będzie z siebie (i z bohatera) robił idiotę, to inna sprawa.
Po drugie – bohater musi być kryształowo czysty i do bólu szlachetny,
a jego wady w sumie nie mogą być ciężkie (wstydzi się, że nie umie przełamywać
dużego lęku – już ten wstyd znacznie umniejsza problem).
Po trzecie – musi być głupi. To znaczy autor jest głupi, ale
przelewa się to na bohatera. Jeżeli jedenastoletni chłopak na poważnie myśli,
że skoro ojciec nie pisze z Norwegii, to porwali go wikingowie, to niestety –
jest głupi, że aż strach. Nie ma pięciu lat, tylko jedenaście (a czytanie
książek ewidentnie nic mu nie daje; do tego skoro w domu każdy grosz się liczy,
nie może być w tym wieku tak tępy, by nie wiedzieć, że 30 złotych nie starczy
na wyjazd do innego kraju… i na okup dla wikingów przy okazji). Ale
najwyraźniej dla autora to żadna różnica, co przypomina mi książkę, w której dwunastolatka
przytuliła się ze strachu do uda opiekuna. To tylko potwierdza, że tacy pisarze
nie dość, że nie rozumieją dzieci, a tylko to udają przed dorosłymi, to w
dodatku nie mają bladego pojęcia, jak dziecko z reguły wygląda w danym wieku (a
co dopiero co myśli!)! Ciekawe, że redaktorzy i wydawcy najwyraźniej mają taki
brak realizmu w nosie.
Po czwarte – nie budujemy nastroju. Przypuszczam, że grupa
wiekowa 10-14 jest za głupia na nastrój.
Po piąte – jeśli mamy kalekie, opóźnione umysłowo dziecko, to niech
nie będzie wyjątkowe dlatego, że po prostu jest (bo to za mało, że jest się
człowiekiem), ale niech będzie dosłownie wyjątkowe i posiada magiczne moce (autor
pewnie by wolał słowo „paranormalne”, ale niech spada na drzewo).
Po szóstce – tylko łudźmy opisem na okładce, że zagadka
upiornego młyna może zostać rozwiązana. Nie rozwiązujmy absolutnie nic. Młyn
niech robi złe rzeczy, bo tak, a kaleka super-dziewczynka zabierze go w kosmos
(!) i uratuje świat. Bo tak.
Po siódme – dajmy tylko pozory głębi psychologicznej: piszmy
wyraźnie i dobitnie, że trudniej jest po prostu próbować żyć z dnia na dzień,
niż porywać się na niebezpieczną przygodę, unikajmy subtelności i wykładajmy
kawę na ławę. Wiadomo, że dzieci i młodzi nastolatkowie nie miewają refleksji.
Po ósme – miejmy w nosie, że wielu bliższa by była opowieść o
rodzicu, który musiał wyemigrować za pracą, i jak to wpływa na rodzinę, zwłaszcza
z dziecięcego punktu widzenia. Nie! Skupmy się, by wyrwać nagrodę, zamiast
napisać coś treściwego, i trzaśnijmy po prostu tę historię tak: „jakiś mroczny
młyn pierze mózgi dorosłych i zasysa elektryczność, ale mamy kalekie dziecko,
więc magicznie poleci z młynem na koniec wszechświata. Hurra!”
Na pewno nie czytałabym podobnej miazgi moim dzieciom.