poniedziałek, 20 grudnia 2010

Grudki kadzidła


W ostatnim wpisie tego roku chciałam przedstawić jakąś książkę absolutnie wyjątkową. A taką jest dla mnie zbiór czterowierszy religijnych "Grudki kadzidła" - niezwykły przykład poezji porażający głębią, a zarazem zwięzłością; mądrością, doświadczaniem i przeświadczeniem wiary, a jednocześnie prostotą wyrazu i doskonałym wyczuciem języka.

W czterowierszach Obertyńskiej codzienność urasta do najenigmantyczniejszych głębokości mistyki, a samo doświadczenie wiary jest niesłychanie namacalne i uderzające trafnością doboru słów, adekwatnością przepastnej treści do prostoty formy, jaką się to duchowe doznanie, czy też duchową wiedzę, znajomość rzeczy, poczucie sedna przekazuje. To intymne rozmowy stworzenia ze Stwórcą pełne zdumienia istnieniem, światem, złem, cierpieniem; wysiłek duszy, by zmienić swe własne postrzeganie na postrzeganie boskie; westchnienia nad ciężarem materii, z głębi której przemawia duch...

Niesamowity, piękny zbiorek, pozycja, którą z dumą stawiam na honorowym miejscu mej domowej biblioteczki i którą z serca gorąco polecam.

"Ty, co słońca w systemy zgarniasz i rozmiatasz,
co oddechem nadymasz gwiezdną głąb wszechświata,
jeszcze w Swojej dobroci czas znajdujesz na to,
by w naszych trosk znikomość wnikać włoskowato!!"

czwartek, 9 grudnia 2010

Zła wiadomość dla bibliofilów



Książki już teraz kosztują majątek, a od przyszłego roku ich ceny pójdą jeszcze w górę!

Jestem wzburzona. Miałam okazję potrzymać w dłoni najnowszą książkę Sapkowskiego - w ogóle mnie nie interesuje ten tytuł, ale nie mogłam się nadziwić, jak taka malutka, cieniutka książeczka może kosztować ponad trzydzieści złotych!

A jednak! - gdy patrzę po książkach z mojej rosnącej listy życzeń, trzydzieści złotych staje się minimalną ceną za tytuł. Lista się wydłuża, a ja nie mogę nic z niej wykreślić!

Biblioteki nic tu nie pomogą, bo te lokalne (jak moja) przodują w kupowaniu bestsellerów o jakości niemal równie żenującej jak ich treść. Nie ma mowy o lekturze wymagającej użycia intelektu. A jeśli nawet zdarzy się jakiś rodzynek - zbiorowa praca naukowa w twardej oprawie czy jakiś leksykon, są one dostępne jedynie na miejscu, w czytelni.

Nie wspomnę już o tym, że bibliofil jak ja chce mieć osobisty kontakt z książką - chce ją mieć na własność, żeby jej efektywnie używać, obcować z nią, zaznaczać na niej swą obecność i pozostawiać ślad tego, co w tej książce odnalazł. Dochodzi do tego praca twórcza - możliwość wracania po latach do potrzebnych cytatów, które się kiedyś zaznaczyło, do fragmentów, o których już się zapomniało, czerpanie z książek jako z materiałów źródłowych... Nie uśmiecha mi się płacić za ksero. (i niby gdzie miałabym trzymać taką stertę papieru! Już nie mówiąc o tym, że musiałabym zacząć to wszystko jakoś katalogować w segregatorach czy teczkach, by jakkolwiek się w tym połapać!) Do niedawna, kiedy nie miałam komputera, spisywałam co lepsze cytaty ręcznie, malusieńkim pismem w grubym notatniku, ale podobne wyjście przypomina momentami katorgę. Teraz czasem zapiszę coś na komputerze, ale to też nie jest rozwiązanie.

Co prawda mówi się, że książki są za drogie, ale szybko odwraca się uwagę innymi kwestiami, które rzekomo wpływają na fakt, iż Polacy coraz mniej czytają. A ja mówię - nie odwracajcie uwagi mediami elektronicznymi czy innymi wykrętami! Książki są stanowczo za drogie! Koniec kropka! Przeciętnego Polaka nie stać na nie! Dopóki tego problemu się nie rozwiąże, wszystko inne będzie tylko nieistotne i nie warte, by się temu bliżej przyjrzeć!


 ---
Ostatnio więcej gram niż czytam (kolejka gier). Udało mi się jednak kupić kilka używanych kryminałów Gardnera: "Sprawę szantażowanego męża", "Sprawę przełożonego morderstwa", "Sprawę podzielonego domu", "Sprawę zakochanej ciotki", "Sprawę fałszywego obrazu" i "Sprawę świetlistych śladów". Przy okazji przeczytałam powtórnie "Sprawę lodowatych dłoni".

sobota, 13 listopada 2010

Philip K. Dick - opowiadania


Philip K. Dick - Krótki szczęśliwy żywot brązowego oxforda
(Prószyński i S-ka, Warszawa 2000)

Philip K. Dick - Czysta gra
(Prószyński i S-ka, Warszawa 1999)

Philip K. Dick - My zdobywcy
(Prószyński i S-ka, Warszawa 1999)

Philip K. Dick - Oko Sybilli
(Prószyński i S-ka, Warszawa 2000)

Ze wstępu do "Oka Sybilli": " Proza Dicka rzadko kiedy bywa błyskotliwa, często wręcz wydaje się wprost nieporadna. Bohaterowie, nawet ci z najlepszych opowiadań, mają "głębię" sitcomu z lat pięćdziesiątych. (...) Dick zadowala się narracją równie prostą - nawet prostacką - jak narracja komiksu".

Niektóre opowiadania są wyjątkowo słabe ("Roog"), inne zwyczajnie nudne jak flaki z olejem ("Czaszka"). Banalnie przewidywalne zakończenie to standard, a formą trudno się zachwycić (chociaż to zapewne ta niewyszukana prostota sprzyja popularności). Banalność niektórych rozwiązań fabularnych dorównuje naiwności stawianych pytań - np. "czy lepiej mieć przywódcę, czy myśleć samodzielnie?". Nie rozumiem dlaczego miałoby to się wykluczać. Drażnią też inne naiwności - roboty, które sprzeciwiają się prowadzeniu wojny a w zamian zmuszają ludzi do zaprowadzenia pokoju i pielęgnują dla nich całą planetę (ratunku!) albo pomysł, że ogólnoświatowa anarchia, czyli pozbycie się wszystkich rządów, wszelkiej władzy zwierzchniej, zapobiegnie wszystkim wojnom (a anarchiści zgodnie i tłumnie pozbędą się wszelkiej broni atomowej).

Opisy na okładkach mówią nam, że znajdziemy w tych antologiach takie arcydzieła jak: "Złoty człowiek", "Czysta gra" czy "Ostatni władca". Ale o ile "Złoty człowiek" przedstawia całkiem interesujący pomysł, to pozostałe dwa rzekome "arcydzieła" sprawiają głęboki jak rów oceaniczny zawód. I tak będzie z każdym tomem tej antologii, jeżeli zawierzymy opisom - jeżeli damy się nabrać, że naprawdę obcujemy z czymś wyjątkowym - że zobaczymy choć przebłysk istnego geniuszu.

Pod względem czysto technicznym opowiadania jednego z najpopularniejszych twórców science-fiction mogłyby nierzadko stanowić wzór jak nie pisać (chyba że celem aspirującego pisarza byłaby szablonowość i brak głębi psychologicznej, a także niewyszukany styl, ograniczone słownictwo i powtarzane do znudzenia środki wyrazu - jakoś mogłam przełknąć, gdy bohater knujący niecne zamiary zaciera ręce, ale gdy zrobiła to niecna maszyna, moje własne ręce opadły wymownie). Jednego jednak Dickowi nie można odmówić - pomysłowości. I to chyba dlatego tak chętnie sięga się po jego prace - dla samych pomysłów przedstawionych nam z całą prostotą i niemalże naiwną szczerością narratora.

Dla mnie opowiadania Dicka są jak "Opowieści z krypty" czy "Strefa mroku" - uwielbiam takie historie, uznając jednocześnie całą ich sztampę, banalność, słabość formy i wykonania, swoistą naiwność, a także często zupełnie naciągane wątki. A ponieważ lubię takie krótkie historyjki z dreszczykiem, podobało mi się czytanie Dicka. Podobało do tego stopnia, że kupiłam nawet tom "My zdobywcy", ponieważ żadna z bibliotek, których katalog przeglądałam, go nie miała.

Te pięć tomów razem wziętych (razem z omawianym już "Przypomnimy to panu hurtowo") to kawał fajnego czytadła. I tyle.

środa, 10 listopada 2010

Kot, który czytał wspak


Lilian Jackson Braun - Kot, który czytał wspak
(Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1997)

Kociarzom można opchnąć wiele bubli, jeśli tylko będzie się o kotach wyrażać nabożnie. Najlichsza historia będzie dla nich godna wielu superlatyw, jeśli tylko pojawi się w nich kot. Zawsze mądry i piękny, przyprawiający ludzi o kompleks niższości. Wiedzą o tym wydawcy - u nas już też można nabyć antologie opowiadań dla właścicieli kotów. Oczywiście wszystkie będą pokrzepiające i wzruszające. Żadne nie poruszy wątku kota, który dostał wścieklizny i wydrapał opiekunowi twarz. "Kot, który czytał wspak" również jest dla kociarzy. I chyba tylko dla nich.

Teoretycznie jest to kryminał, ale na zbrodnię trzeba poczekać tak do połowy książki. Mamy tu bardzo słabiutką, niemrawą intrygę, brak gęstniejącej atmosfery i niespodziewanych zwrotów akcji, brak poszlak i wskazówek, które mogły by zmylić czytelnika, a jednocześnie pobudzić go do główkowania, wreszcie nieobecność pełnokrwistych bohaterów, którymi można by się przejąć (Holmes, Poirot czy nawet Perry Mason albo Marlowe potrafili chociaż jakoś zaznaczyć swą indywidualność). Nie ma zaskakującego finału, a morderca wyłania się tak jakby znikąd. Styl jest prosty i pozbawiony fantazji, ale przynajmniej łatwo się tę niegrubą książeczkę czyta.

To naprawdę lichy kryminał, ale miał szczęście poruszać jedno zagadnienie, które bardzo mnie interesuje: malarstwo. Przez to jedno właśnie postanowiłam doczytać go do końca, co przy prostocie języka nie było szczególnie trudne. No i jest kot! W sumie tylko on jeden się tu liczy. Kociarzom niczego więcej nie będzie potrzeba.

5=/10

piątek, 5 listopada 2010

Kryminały E.S. Gardnera



Bardzo lubię kryminały, a najbardziej ze wszystkich kryminałów lubię te napisane przez Erle'a Stanleya Gardnera, twórcy postaci niezłomnego prawnika-detektywa, Perry'ego Masona, który w Stanach od dawna jest już ikoną, równie rozpoznawalną co Myszka Miki czy James Bond, a który u nas dopiero zdobywa popularność.

Coś, co odróżnia kryminały Gardnera, to aspekty prawne - główny bohater jest adwokatem, który wikła się w zagmatwane (delikatnie mówiąc) afery, podejmując ryzykowne i nieraz doprawdy karkołomne wyczyny, byle tylko ochronić swych klientów - nawet jeśli ci ostatni (co zdarza się często) okłamują go i próbują wykiwać. Towarzyszą mu piękna i bez reszty oddana Della Street - ideał asystentki oraz Paul Drake - właściciel agencji detektywistycznej, która zdaje się utrzymywać głównie dzięki zleceniom Masona. Najsmakowitsze fragmenty fabuł to właśnie moje ulubione przepychanki sądowe, branie świadków w krzyżowy ogień pytań, utarczki z bezwzględnymi prokuratorami, oskarżenia o fałszowanie dowodów i współudział w zbrodni, kruczki prawne, precedensy, niesprawiedliwe (ale legalne) działania policji, pułapki interpretacji poszlak, podnoszone wciąż sprzeciwy i oskarżenia... Klienci Masona często utrudniają zamiast pomagać (nieraz nad głową prawnika zawisa groźba wieloletniego więzienia i utraty prawa do wykonywania zawodu), prokurator okręgowy marzy tylko o tym, by go pogrążyć, policjanci traktują go niemal jak kryminalistę, a świadkowie dają się władzom urabiać jak glina.

Wydarzenia następują bardzo szybko - akcja gna niemal bez tchu, by doprowadzić nas do sali sądowej, gdzie dochodzi do pojedynku dwóch zażarcie walczących stron, z których tylko obrona usiłuje własnym wysiłkiem dojść do prawdy o faktycznych zdarzeniach. Można wiele zarzucić dziełom Gardnera, ale na pewno nie to, że nic się w nich nie dzieje i jest nudno. Gardner nie zna czegoś takiego, jak niepotrzebne dłużyzny, opisy ogranicza do minimum (co jednak prowadzi do takich skrajności, że czytelnik nigdy w zasadzie nie dowiaduje się, jak wygląda Perry Mason!!), obce mu są dygresje, a większą część stron zajmują dialogi.

Wadami tych powieści jest ich schematyczność. Zwykle uwagę Masona przykuwa ciekawe zjawisko (np. identyczne ubrane brunetki na każdym rogu ulicy albo kulawy kanarek w klatce), które zaprowadza go w całkowicie poplątaną i często niebezpieczną intrygę (trup ściele się gęsto), prawnik ściga się z policją, usiłując ochronić swoich klientów (czy to kiedykolwiek był ktoś inny niż piękne kobiety? - nie pamiętam), narażając nie tylko karierę, ale i własne życie, a wszystko zmierza do zażartej walki w sądzie, w którym Perrym Mason staje na - zdawałoby się - z góry straconej pozycji.

Schematyczna (nawet bardzo schematyczna) struktura to jedno. Dalej mamy takie kwiatki, że do Masona przychodzą jedynie piękne, atrakcyjne kobiety, z których każda ma świetną figurę i rewelacyjne nogi. Jedynie jego telefonistka jest pulchna i... to w zasadzie wszystko o niej wiemy - autor traktuje ją po macoszemu, obdarzając ją tuszą i wybujałą wyobraźnią. Można też wytknąć to, że niektóre sprawy są zbyt wydumane (ale i tak nie w ten natrętny sposób, jak choćby u Agathy Christie, gdzie mamy człowieka ze szklanym okiem i najważniejsze jest to, co znalazło się w jego ograniczonym polu widzenia). Z biegiem czasu Mason robi się też zbyt kryształowy - broni klientów zawsze i wszędzie (niepomny na to, że próbują go wrobić - jak w "Aksamitnych pazurkach"), a w rezultacie okazuje się, że jego klienci (właściwie - klientki),  zawsze są absolutnie niewinni. Wielka szkoda, bo wychodzi na to, że kryształowy adwokat broni jedynie tych niewinnych (i często pięknych) jak lilie. Jednak dla dobrych potyczek sądowych na wiele można przymknąć oko. 

Gwoli sprawiedliwości trzeba też dodać, że Mason, choć uczciwy i lojalny, balansuje czasem na granicy etyki i prawa - podrabia np. dowody (jak szklane oko) czy wynajmuje dublerki dla swoich klientów, by zmylić świadków czy podważyć ich zeznania - nigdy jednak nie twierdzi, że coś, co podrzuca tu czy tam, jest faktycznym dowodem w sprawie albo że jego klientka była tam, gdzie wie, że nie była, i w rezultacie okazuje się, że w gruncie rzeczy nie można mu niczemu zarzucić. Nie kłamie. Tyle że nie mówi całej prawdy.

Chyba najciekawszą książką wydaną w Polsce jest "Sprawa wyjącego psa". A to dlatego, że Mason nie jest w niej tak etycznym i uczciwym prawnikiem, jakim jawi się w późniejszych powieściach. Na dobrą sprawę jest to chyba jedyna z przetłumaczonych powieści, w których Mason nie dochodzi do prawdy i nie przedstawia nam faktycznego przebiegu zdarzeń. Twierdzi, że wybronił w sądzie jedną z możliwych interpretacji zdarzeń, obronił klientkę, a reszta go nie interesuje. Wielka szkoda, że Gardner nie pozwolił mu takim pozostać do końca - to czyniło z niego znacznie ciekawszą postać, a do tego ukazywało, jak trudno jest ludziom rozeznać się w świecie tylu odcieni szarości, gdzie biel i czerń nie są w zasadzie spotykane (bo nawet gdy są, nie widzimy ich takimi, jakimi są w istocie).


Chociaż kryminały Gardnera to rozrywkowe książki dobre na wieczór albo do czytania nad basenem, autorowi bardzo zależało, by przekonać opinię publiczną do potrzeby rozwoju medycyny sądowej, kształcenia i lepszego uposażania lekarzy sądowych i patologów. Przerażało go, że śmiesznie łatwo można skazać niewinną osobę, opierając się na fałszywej interpretacji poszlak, oraz to, że obywatele nie znają w zasadzie swych praw i pozwalają sobą sterować policji.

Mam trochę zarzutów, co do tłumaczeń. Nie wiedzieć czemu Mason prawie nigdy nie używa wołacza (dzięki czemu wciąż mamy: "Połącz mnie, Della!" zamiast "Połącz mnie, Dello!"), zaś ostatnio - czego już zupełnie nie rozumiem - natknęłam się na postacie mówiące: "Tak, ma'am", co przecież powinno być przełożone na: "Tak, proszę pani".

Kończąc, powiem tylko, że powieści o Perrym Masonie to jedne z najlepszych i najciekawszych kryminałów z jakimi się zetknęłam. Złapałam się na tym, że z zadowoleniem wyczekuję chwili, gdy fabuła dość zatrze mi się w pamięci, by móc przeczytać daną książkę ponownie i jeszcze raz cieszyć się z zażartych sądowych potyczek.

Polecam!!!



---
 Pozycje, które przeczytałam:

Sprawa aksamitnych pazurków/Aksamitne pazurki (The Case of the Velvet Claws)
Sprawa bigamisty (The Case of the Bigamous Spouse)
Sprawa blondynki z podbitym okiem/Blondynka z podbitym okiem (The Case of the Black-Eyed Blonde)
Sprawa fałszywego biskupa (The Case of the Stuttering Bishop)
Sprawa fałszywego obrazu (The Case of the Reluctant Model)
Sprawa haczyka z przynętą (The Case of the Baited Hook)
Sprawa jednookiego świadka (The Case of the One-Eyed Witness)
Sprawa kulawego kanarka (The Case of the Lame Canary)
Sprawa leniwego kochanka (The Case of the Lazy Lover)
Sprawa lodowatych dłoni/Lodowate dłonie (The Case of the Ice - Cold Hands)
Sprawa mądrych małp (The Case of the Mythical Monkeys)
Sprawa nerwowej żałobniczki (The Case of the Anrgy Mourner)
Sprawa niebezpiecznej wdówki (The Case of the Dangerous Dowager)
Sprawa niecierpliwych spadkobierców (The Case of the Horrified Heirs)
Sprawa niedobudzonej żony (The Case of the Half-Wakened Wife)
Sprawa nieostrożnego kotka (The Case of the Careless Kitten)
Sprawa odłożonego morderstwa (The Case of the Postponed Murder)
Sprawa opanowanej złodziejki (The Case of the Shoplifter's Shoe)
Sprawa opieszałego Kupidyna (The Case of the Careless Cupid)
Sprawa pięknej żebraczki (The Case of the Beasutiful Beggar)
Sprawa podmienionego zdjęcia (The Case of the Substitute Face)
Sprawa podwójnej tożsamości (The Case of the Foot-Loose Doll)
Sprawa przebiegłej laluni (The Case of the Mischievous Doll)
Sprawa przedziwnej mężatki (The Case of the Curious Bride)
Sprawa rezolutnej rozwódki (The Case of the Daring Divorcee)
Sprawa samotnej dziedziczki (The Case of the Lonely Heiress)
Sprawa siostrzenicy lunatyka/Siostrzenica lunatyka (The Case of the Sleepwalker's Niece)
Sprawa szczęśliwego hazardzisty (The Case of the Lucky Loser)
Sprawa sztucznego oka (The Case of the Counterfeit Eye)
Sprawa śmiercionośnej zabawki (The Case of the Deadly Toy)
Sprawa świetlistych śladów (The Case of the Fiery Fingers)
Sprawa uciekających zwłok (The Case of the Runaway Corpse)
Sprawa upartej kłamczuchy (The Case of the Fabulous Fake)
Sprawa upolowanego wilka (The Case of the Waylaid Wolf)
Sprawa władczej klientki (The Case of the Queenly Contestant)
Sprawa wyjącego psa (The Case of the Howling Dog)
Sprawa wynajętej brunetki/Potrzebna atrakcyjna brunetka (The Case of the Borrowed Brunette)
Sprawa zdenerwowanej wspólniczki (The Case of the Nervous Accomplice)
Sprawa zielonookiej siostry (The Case of the Green-Eyed Sister)
Sprawa znikającej staruszki (The Case of the Spurious Spinster)

poniedziałek, 1 listopada 2010

Siostrzyczka

Raymond Chandler - Siostrzyczka
(Wolny wybór, Gdańsk 1992)

Jestem za wyraźnym podziałem na kryminały i powieści detektywistyczne. W tych pierwszych chodzi o rozwikłanie zagadki, często przy podziwianiu spokojnej i chłodnej dedukcji, pięknego wywodu logicznego, jak u Holmesa czy Poirota. W tym drugim gatunku nie łamiemy sobie głowy skomplikowaną zagadką, ale skupiamy się na akcji - na poczynaniach samego detektywa, który najczęściej, wzorem bohatera Chandlera - Phillipa Marlowe'a - włóczy się po obskurnych dzielnicach, całuje się z prostytutkami i często zbiera po gębie. Cały ten brud absurdalnego ludzkiego piekła daje się znieść dzięki ciętemu językowi Marlowe'a, jego specyficznym komentarzom ("No więc pocałowałem ją. Miałem do wyboru to albo dać jej w łeb".) i mimo wszystko jego ludzkiej kruchości (to nie niezniszczalny maczo, co to nigdy nie był powalony na ziemię, i który nie przyznaje się do strachu).

Z Chandlera znałam do tej pory jedynie opowiadanie, które później dało początek powieści "Żegnaj, laleczko". Nie przypadło mi do gustu. "Siostrzyczka" jest od niego lepsza. Ale to wciąż nie literatura dla mnie. Za dużo brudu mam w codziennych wiadomościach, by jeszcze chciało mi się o tym czytać. Wolę spokojną dedukcję na salonach.

Z technicznego punktu widzenia nie jest to pod żadnym względem zła książka i trudno jej cokolwiek zarzucić. Po prostu nie ciekawią mnie takie rzeczy. Ot i wszystko.

Żałuję jednak, że nie miałam tej powieści w wersji audio - jestem pewna, że świetnie by się słuchało tej ciętej, pierwszoosobowej narracji (pod warunkiem, oczywiście, że wydawca zdecydował się na prawdziwie męski, nieco szorstki głos lektora).

sobota, 30 października 2010

Wątpliwości księdza Browna

G. K. Chesterton - Wątpliwości księdza Browna
(Interpress, Warszawa 1992)

Mój problem z powieściami Chestertona polega na tym, iż nie mogę się pozbyć wrażenia, iż pisane one były pod jakiś obraz, który zamajaczył w głowie pisarza. Obraz tak go poruszający, że był gotów ułożyć całą fabułę, byle tylko tę wizję gdzieś w niej niepostrzeżenie umieścić, usprawiedliwić i zostawić ją światu. Była na przykład scena w jednej z opowieści ze zbioru "Przygody księdza Browna" (Fronda, Warszawa 2008), w której nasz ksiądz widzi w ciemnym pomieszczeniu diabła... i przez to poznaje, że ma do czynienia ze zwykłym lustrem.

Zresztą, czytając wyżej wspomniany zbiór, nie mogłam poskromić myśli, że Chesterton ma w sobie jakiegoś niespełnionego autora horrorów - że pociąga go posępny nastrój światów Poego, w który nie chce się doszczętnie zanurzać, ale który nieodparcie go kusi, przyzywa i rozpala jego wyobraźnię. Nieco później okazało się, że Borges miał w tej materii identyczne do mojego zdanie.

W zbiorze "Wątpliwości księdza Browna" ten złowieszczy, tajemniczy nastrój nie jest aż tak namacalny, jak w zbiorze wydanym przez Frondę (chociaż znajdują się tu dwa teksty, które możemy przeczytać i w tamtym zbiorze). I chociaż budowania nastroju powinno się za wszelką cenę unikać w powieściach kryminalnych, trudno by było się go wyzbyć w sytuacji, gdy - wedle zamierzeń autora - cały świat staje na głowie i traci rozsądek. Tak zwani racjonaliści i dumni nie wiadomo z czego ateiści są tu gotowi uwierzyć w każdą niedorzeczność, gdy tylko zostaną skonfrontowani ze zdarzeniami, których nie potrafią wyjaśnić. Jedynie prostoduszny katolicki ksiądz zachowuje rozsądek i tłumaczy im, że nie ma żadnego koła przeznaczenia, złowrogiego fatum, niewoli losu ani niewoli dziedziczności, ale ludzka zbrodnia. Mówi: "To było morderstwo, ale morderstwo jest wynikiem woli, którą Bóg stworzył wolną".

Jak już pisałam wcześniej na tym blogu, nie przepadam za prozą Chestertona. Przeszkadzają mi jego niby mistyczne, niby baśniowe wizje (jak zwycięska postać bohatera z "Napoleona z Notting Hill") i nastrój niby z oparów sennej mgły. Ale to dobra literatura, warta tego, by się z nią zapoznać.

Przyznam, że zakochałam się w zdaniu: "Z charakterystycznym wyczuciem dramatyzmu przeżeglował jak okręt do drzwi (...)". Piękne!

piątek, 29 października 2010

Crystal

Virginia Andrews - Crystal
(Pocket Books, 1999)


Pamiętam, jak przed wieloma laty furorę robił film "Kwiaty na poddaszu" na podstawie powieści Andrews. To był jeden z tych filmów, które trzeba było obejrzeć. A że byłam dzieckiem, które uwielbiało "Opowieści z krypty", a "Kwiaty..." leżały sobie w dziale horrory, i ja go obejrzałam. Za wiele z niego nie zrozumiałam, bo a) byłam o wiele za młoda, b) reżyser powyrzucał co ważniejsze wątki książki. O tej zaś było głośno, bo opowiadała nie tylko o znęcaniu się nad dziećmi zamkniętymi na strychu, ale i o kazirodczym związku dwojga z nich.

"Crystal" znajdowała się w komplecie książek, które kupiłam na Allegro. A sięgnęłam po nią tylko dlatego, że już od lat nie przeczytałam niczego w całości po angielsku i zwyczajnie byłam ciekawa, jak sobie poradzę.

To typowa literatura amerykańska - język prosty do niemożliwości, wszystko wyłożone na talerzu, postacie z głębią kałuży błota... Wyobrażam sobie, że gdy jeden z bohaterów mówi: "Wszyscy jesteśmy sierotami" (powieść opowiada o adoptowanej sierocie), czytelniczki Andrews niemal mdleją z zachwytu.

Nie polecam. I tyle.

Arsene Lupin kontra Sherlock Holmes


Maurice Leblanc - Arsene Lupin kontra Sherlock Holmes
(Interpress, Warszawa 1992)

W oryginale książka ta nazywa się "Arsene Lupin kontra Herlock Sholmes", przeciwnikami słynnego włamywacza dżentelmena nie są bowiem Holmes i Watson, lecz ich mierne parodie (lekarz, który nie wie, że złamał rękę...).

Z przykrością stwierdzam, że jest to jedna z nudniejszych książek, z jakimi kiedykolwiek się zetknęłam. Dowolna historia Doyle'a (nawet niezbyt ciekawy "Znak czterech") w porównaniu z dziełem Leblanca to czysta poezja. Tania sensacja (w sensie "powieść sensacyjna") to adekwatne dla tego tytułu określenie - mnóstwo akcji, kiepski, niemal prostacki styl, zupełnie wyprane z osobowości postacie i żadnej treści.

4/10

czwartek, 7 października 2010

Koronacja


Boris Akunin - Koronacja
(Świat Książki, Warszawa 2004)

Po "Walecie pikowym", który był jak powiew świeżości w zatęchłej atmosferze jednorakiej masy książek popularnych - identycznie słabo napisanych, bez szacunku dla pisanego słowa, a co gorsza, bez poszanowania dla zwykłej ludzkiej inteligencji - przylgnęłam jakoś do Akunina, chroniąc się przed napierającymi zewsząd bestsellerami o wampirach świecących w słońcu i innych kodach Mojżesza, Jezusa i Ali Baby razem wziętych (czekam teraz na książkę, z której wyniknie, że potomkiem Jezusa albo Leonarda da Vinci był Pan Samochodzik).


Czuję jednak, że mam już dość. Powieści Akunina są poprawnie napisane, dlatego (zwykle) nie mogę im wystawić gorszej oceny niż siódemkę (doceniam dobrze wykonaną pracę, nawet jeśli rezultat nie oczarowuje), ale brak mi w nich tego czegoś, co porwałoby mnie i pozwoliło zapomnieć o bożym świecie. Fandorin - główny bohater serii - w ogóle mnie do siebie nie przekonuje, nie potrafię się nim przejąć, a tym bardziej życzyć mu powodzenia w kolejnej najeżonej niebezpieczeństwami misji. Nie wiem, jak głęboko naciągane są fakty historyczne kolejnych powieści o jego przygodach, ale wiem, że jako japonista Akunin nie raczy czytelnika niczym, co nie byłoby już dostępne dla każdego laika w literaturze popularnej czy nawet w czasopismach. Słowem - trudno mi pochwycić coś, co skłaniałoby do lektury innych serii autora albo wyczekiwania na kolejne jego powieści.

Akunin lubi, gdy jego bohaterowie ścigają się po ciemnych zaułkach lub gnają na łeb na szyję po dachach czy wąskich uliczkach (takie były główne zarzuty na zakończenie serii o siostrze Pelagii - przeładowanie akcją), ale ja wolę chłodną, spokojną dedukcję. Być może po prostu nie lubię powieści sensacyjnych, ale jak o kimś się pisze, że wypełnia lukę między miernymi czytadłami a Dostojewskim (a jest to podkreślone na każdej okładce serii), to ja , przez samo wspomnienie wielkiego pisarza, oczekuję czegoś więcej niż dandysa znającego techniki walk wschodnich. 


Wydaje mi się, że Fandorin w założeniu miał być nieszczęśliwy i samotny tudzież bardzo mądry, ale dla mnie jest po prostu zblazowany i przemądrzały. Może uda mi się znaleźć jakoś "Azazela", wtedy zobaczę, od czego to wszystko się zaczęło. Ale na tym raczej koniec.

6/10

---
Teraz czytam:
Philip K. Dick - 4 tomy opowiadań,
Stanisław Jerzy Lec - "Myśli nieuczesane wszystkie" (Noir sur Blanc, Warszawa 2006)
 "...żywot wieczny Amen" (Rafael, Kraków 2009)

W kolejce czeka 8 kryminałów Gardnera (mniam!).


wtorek, 5 października 2010

2 Kingdoms



Bardzo lubię komiksy, a "2 Kingdoms" należy do czołówki moich ulubionych. Rzadko spotyka się prace, w których tak widoczna jest miłość autora do własnych postaci i radość z tego, co się tworzy. W zalewie mang o więcej niż wyraźnych aluzjach seksualnych, żenującym humorze, koncentrowaniu się na płytkiej cielesności , epatowaniu nagością i podtekstami, a niekiedy wręcz ocierających się o pedofilię, "2 Kingdoms" zdaje się być niespodziewanym powiewem chłodnego wiatru w dusznej klitce niedorzeczności - opowieść o podwodnym świecie rasy Uegon jest wolna od tego wszystkiego, czym komiksy ostatnio wręcz ociekają - tytułowy bohater, książę Apollo, ufnie przytula się do wszystkich, z którymi się zaprzyjaźnia, i nie ma w tym żadnych sugestii, żadnych niezdrowych skojarzeń. Brakuje nam dzisiaj takich historii, oj, brakuje!

Komiks można przeczytać w sieci ---> http://2kingdoms.smackjeeves.com/ 
lub też wspomóc autorkę, zakupując papierowe wydanie ---> http://stores.lulu.com/store.php?fAcctID=2481764
Ze swej strony, gorąco polecam.

czwartek, 30 września 2010

Czy umiesz cierpieć ?


*Nino Salvaneschi - Czy umiesz cierpieć
(Interlibro, Warszawa 1996)

"Kto nie cierpiał okropności mąk fizycznych, niewiele wie. Kto nie czuł, jak własne ciało wije się i łamie z bólu, nic nie wie."


Wypożyczyłam tę książkę parę lat temu, gdy sama mierzyłam się z wielkim bólem fizycznym i piekłem psychicznej niepewności. Przeczytałam ją jako osoba bardzo cierpiąca, której życie właściwie ograniczyło się do wyczekiwania na nowy powrót niewysłowionego bólu. Chciałabym powiedzieć, że ta książka mi pomogła, dodała mi otuchy czy wiary, ale tak nie było.

To pozycja bardzo liryczna, momentami przypomina najprawdziwszy poemat, pięknie napisana i pełna mądrych słów. Zgadzam się, że cierpienie przyprawia o melancholię, a samotność doświadczania bólu może wzbudzić liryzm. Sama napisałam wiersz o własnym bólu. Tyle, że ja pisałam o szatkowaniu, rwaniu ciała i wrzucaniu go na skwierczącą patelnię, natomiast Salvaneschi pisze o byciu kapitanem okrętu i przemierzaniu oceanu. I pewnie na tym polega mój problem z tą książką - kiedy czuje się niemal rozpadanie się trzewi, to myśli się o rozpruwaniu trzewi właśnie. I mowa o statkach, oceanach, sterach i okrętach brzmi tu żałośnie - niczym rozprawianie o pięknie marmurowej posadzki, gdy my na nią wymiotujemy krwią.

Może powiem tak - jako osoba wymęczona cierpieniem czułam, iż książka raczej drażni niż pomaga. Zaś jako osoba spokojnie sącząca herbatkę w deszczowy wieczór mogę zachwycać się lirycznym pięknem stylu i doborem słów. Być może książkę powinni przeczytać bliscy osób cierpiących i przekuć na własny codzienny język to, o czym tak pięknie autor prawi.

środa, 29 września 2010

Sonata jednorożców






Peter S. Beagle - Sonata jednorożców
(Prószyński i S-ka, Warszawa 1998)


Wyobraźcie sobie, że musicie opisać dziewczynkę, która biega sobie po łące i zbiera kwiatki. A teraz pomyślcie, że musicie to rozciągnąć na jakieś sto dwadzieścia stron. Nuda, prawda? A jednak podobna bzdura byłaby z pewnością o wiele ciekawsza niż nieszczęsna "Sonata jednorożców".

Nuda i nijakość tej książki aż przytłaczają - nie ma w niej nic, czego można by się uchwycić: ani ciekawej fabuły, ani interesujących postaci, a sama forma - bo czasem tak bywa, że przynajmniej styl okazuje się w jakiś sposób interesujący - sprawia wrażenie, jakby wyszła spod ręki aspirującej dwunastoletniej pisarki przesiadującej w pokoju z tapetami jednorożców i zasypanego zabawkami My little Pony. Chociaż nie uważam "Ostatniego jednorożca" za książkę więcej niż dobrą, trudno uwierzyć, że te dwa tytuły popełniła ta sama osoba. I jestem pewna, że gdyby nie sława, jaką zdobył "Ostatni jednorożec" właśnie, ta smętna, nikomu niepotrzebna "Sonata..." nigdy nie zostałaby wydana (a najpewniej i napisana).

Na pewno aż tak się nie nudzicie, żeby sięgać po tę pozycję. Strata czasu.

poniedziałek, 20 września 2010

Inaczej o średniowieczu


Regine Pernoud – Inaczej o średniowieczu
(Marabut, Volumen, Gdańsk – Warszawa 2002)

W dzisiejszych czasach żyjemy mitami i legendami, a nie faktami. Mamy jakieś wyobrażenia o świecie (zwłaszcza o historii), a nie znajomość rzeczy.

Ludzie myślą, że Galileusz spłonął na stosie albo wkładają w usta Darwina dogmat o rzekomym pochodzeniu człowieka od małpy (w rzeczywistości Darwin NIGDY nie powiedział, że człowiek pochodzi od małpy - powiedział, że szympansy i człowiek mają wspólnego przodka). Jedną z najciężych niesprawiedliwości jest ocenianie właśnie średniowiecza (i chociażby hiszpańskiej inkwizycji) na podstawie mitów i legend pokutujących w świadomości masowej, a nie konkretnych faktów.

Tymczasem, z czego większość nie zdaje sobie sprawy, a tak zwana edukacja jeszcze nam w uzyskaniu tej świadomości przeszkadza, średniowiecze w zestawieniu z naszymi czasami jest okresem wolności, poszanowania godności ludzkiej i nie znane mu jest zakłamanie, fanatyzm i uprzedmiotowienie człowieka, które panuje dzisiaj. Dlatego w obronie tej epoki stawał jeden z największych myślicieli wszech czasów - G.K. Chesterton. Mediewistka Regine Pernoud również chce nas przekonać o mylności panujących nad nami poglądów.

Dzisiaj mówi się o "wychodzeniu ze średniowiecza" jako o postępie (zwłaszcza chodzi o pseudo-feminizm), ignorując kompletnie fakt, że to tak zwane Odrodzenie z jego powrotem do prawa rzymskiego i poddaniem całego światopoglądu antykowi doprowadziło do nawrotu niewolnictwa, uprzedmiotowienia człowieka i odarciu kobiety z godności istoty ludzkiej. Średniowiecze nie znało niewolnictwa, człowiek szybko stawał się niezależny wobec prawa i obyczajów (dorosłość u chłopców to wiek 14. lat) - nikt nie był panem jego życia i śmierci (co się zmieniło z nawrotem do prawa rzymskiego, gdzie liczył się tylko ojciec rodziny, nikt więcej), a kobiety mogły się kształcić, parać się niemal wszystkimi zawodami i odnosić prawdziwe sukcesy niezależnie od mężczyzn (niepotrzebna była zgoda męża na podjęcie określonej działalności). Dość powiedzieć, że królowe były równe królom, a młoda, obrotna kobieta mogła na ten przykład zarządzać męskim zakonem (!).

Cienka książeczka pani Pernoud jest napisana zwięźle - miejscami aż nazbyt zwięźle moim zdaniem. W dodatku skierowana jest do Francuzów orientujących się mniej więcej w zdarzeniach, o których wychowankowie innych krajów najpewniej nigdy nie zasłyszeli (niestety, nie przygotowano stosownych przypisów), do tego traktuje jedynie o Europie Zachodniej, nie przejmując się w ogóle krajami słowiańskimi.

Mam zastrzeżenia do tej pozycji, nie jest zadowalająca. Zbyt zwięzła, zbyt ograniczona co do kręgu czytelników, zbyt prześlizgująca się niekiedy po temacie. Mimo wszystko warto się z nią zapoznać, tak samo, jak warto jest dociekać prawdy, a nie zatrzymywać się na mitach.

piątek, 17 września 2010

Ostatni jednorożec


Peter S. Beagle - Ostatni jednorożec
(Alfa, Warszawa 1995)

Powieść tę przeczytałam w wieku 12 lat. Srodze mnie rozczarowała (dla porównania - przeczytałam wówczas również "Don Kichota z La Manczy", który bardzo mi się podobał). Jako jednak że co rusz napotykam na wyrazy uznania i zachwytu dla tej najsłynniejszej książki Beagle'a, postanowiłam - po latach - ponownie sięgnąć po tę pozycję, zaciekawiona możliwością, że a nuż ominęło mnie coś ciekawego - że czegoś w niej nie doceniłam.

Wypożyczyłam dokładnie ten sam (bo jedyny) egzemplarz co przed laty. Sądząc po tym, jak niewiele się różni od wspomnienia o nim (podobała mi się okładka), wnoszę, że nie był zbyt chętnie i często wypożyczany.

Na pierwszej stronie jakiś anonimowy czytelnik podpisujący się jako "J.K." wyraził za pomocą ołówka swe rozczarowanie lekturą. Napisał: "Uwaga! Beagle jest naprawdę czarodziejem słowa. Do momentu, do którego zdzierżyłem tę książkę, podkreśliłem co smaczniejsze cytaty. Myślę, że mają zgubny wpływ na słownictwo dzieci. Nie wiem, w jak chorej wyobraźni mogły powstać te zdania. Czasem zastanawiam się, czy to nie pastisz?".

Nie wiem, czy to pastisz, ale uważam, że J.K. momentami przesadza. Zdania typu "szybko zakrzątnął się wokół tego, żeby może jednak się uwolnić" albo "Strzała (...) jak nietoperz zapadła w mrok" nie są może wybitne, ale nie przypisywałabym ich od razu chorej wyobraźni.

Co innego, że zdarzają się zdania naprawdę idiotyczne, np. "Sztylety zalśniły niczym rybie ścieżki w morskim mroku (...)". Lub: "Nieruchome dotąd oczy wiedźmy buchnęły tak dzikim blaskiem, że jakieś szemrane towarzystwo ciem-księżycówek, które właśnie ruszało na nocną hulankę, frunęło prosto w jej źrenice i spiekło się na śnieżny popiół." Albo: "(...) zamek, w który przemieniła się twarz Molly, opuścił zwodzony most i otworzył wrota najgłębszych lochów". No i moje ulubione: "Jej głos brzmiał zbyt miękko, jakby miał przetrącone kości".
...
Sama nie wiem, czy to w ogóle wymaga komentarza.

Czasem zdarzy się coś śmiesznego, np: "Czarodziej wstał i zaczął grozić napastnikom demonami, metamorfozami, różnymi odmianami paraliżu i tajemnymi chwytami dżudo".

Jak jednak oceniam powieść po tylu latach? Cóż, nie jest to grafomania, a niektóre pomysły potrafią zachwycić. Przeszkadza mi język, niepotrzebnie udziwnione zdania, które powracają raz po raz, by rozbić całkiem nieźle budowany nastrój srogim zgrzytem ("drzewa zakipiały na wschodzie"...). Ogólne wrażenie jest jednak pozytywne - w końcu czytało mi się to o wiele lepiej niż arcynudnego "Czarnoksiężnika z Archipelagu" Ursuli le Guin.

To strasznie nierówna książka. W jednej chwili krótkie zdanie potrafi chwycić człowieka za serce i przypomnieć mu czasy, kiedy jako dziecko sam śnił o jednorożcach tańczących nad blokowiskami, a zaraz wszystko pikuje w dół, niemal rozbijając się z rozczarowaniem o beton. I wcale nie przeszkadza mi tu zabawa konwencją, formą i świadomość nieprawdziwości całej historii - to wcale nie jest złe, gdy bohater filmu czy książki stwierdza nagle ni z tego, ni z owego, że scenarzyści czy autor mogli wymyślić coś lepszego. Ale gdy powtarza się to parę razy, rozbawienie widza/czytelnika pryska i pozostaje tylko znużenie kogoś, komu opowiadają dowcip z taaaaką brodą. Kiedy książę opowiada o swych walecznych czynach, mamy już prawdziwą parodię baśni. Zdania typu: "odsyłam do niego wszystkie księżniczki, jakie mi się nawiną" naprawdę nieźle pasują do owej baśniowej-lecz nie całkiem na serio-rzeczywistości (tak jak zblazowany książę czytający czasopismo, gdy jego wybranka przyzywa jednorożca). Ale parsknięcia: "Pierwszy raz jesteś w baśni, czy co?!" już nie.

Momentami miałam ochotę wystawić tej książce ósemkę z minusem, lecz zaraz potem stwierdzałam, że szóstka to i tak już będzie za dużo. Stanęło na chwiejnej, rozedrganej, niepewnej siebie siódemce.

Mimo wszystko cieszę się, że jeszcze raz sięgnęłam po powieść Beagle'a. Nie nazwałabym tego arcydziełem, ale całkiem przyzwoitą lekturą - owszem.

---
Film na podstawie książki pamiętam jak przez mgłę. Co jakiś czas powracam jednak do wspaniałych piosenek napisanych przez zespół America. Są bezsprzecznie pięknie i prawdziwie poruszające. To właśnie dla tych piosenek historia Beagle'a warta była spisania.

piątek, 10 września 2010

Przypomnimy to panu hurtowo



Philip K. Dick - Przypomnimy to panu hurtowo
(Prószyński i S-ka, Warszawa 1998)


"Przypomnimy to panu hurtowo" to drugi tom z serii zebranych opowiadań jednego z najsłynniejszych twórców literatury science-fiction. Wstęp przestrzega nas, że teksty te pochodzą z wczesnego okresu twórczości pisarza i dlatego mogą nas razić swoją banalnością.

Tak jest w istocie - opowiadania tu zawarte są nie tylko banalne, fabularnie zbyt proste do przewidzenia, niczym nie zaskakujące, ale równocześnie niedopracowane od strony czysto technicznej - źle poprowadzone, słabe narracyjnie, niezbyt dobrze zredagowane, suche, pozbawione uczucia, kulejące formą...

A jednak te nadzwyczaj proste, banalne opowiadania czyta się całkiem nieźle, jeśli tylko ma się ku temu warunki - gdy jest się w nastroju na spokojny wieczór przy filmie klasy B. Krótkie i zwięzłe historyjki z powodzeniem zastąpią nam taki seans. I muszę tu przyznać, że zbiorek ten - z uwzględnieniem całej jego słabości i wszystkich braków - podobał mi się o wiele bardziej niż "Mozaika" Orsona Scotta Carda. Ani antologia jego opowiadań (poza jednym, bardzo słaba), ani jego najsławniejsza powieść ("Gra Endera") nie zachęcały mnie do sięgnięcia po kolejne pozycje tego autora. Natomiast prościutkie, a nawet naiwne momentami opowiadania Dicka zapewniły mi dostatecznie relaksujący wieczór, by nakłonić mnie do wypożyczenia kolejnego tomu serii.

Podsumowując: słabe, ale czasem człowiek ma ochotę na słabszą herbatę i niezbyt doprawioną potrawę, a także na niezbyt wymagającą książkę i banalny film. Ten zbiorek będzie jak znalazł na taki właśnie dzień. Wtedy i tylko wtedy będzie się on podobać.

środa, 8 września 2010

Miasto białych kart




Jose Saramago - Miasto białych kart
(Rebis, Poznań 2009)


Pierwsze, co zwraca uwagę po otwarciu książki, to jednolity, zbity tekst - akapitów prawie że nie ma, a dialogi nie są w ogóle wyróżnione - płyną jednolitym strumieniem, a kolejne wypowiedzi oddzielone są od siebie przecinkami w obrębie jednego zdania.

Nie stanowi to problemu. Przeciwnie - dialogi czyta się zaskakująco dobrze: czytelnik nie gubi się się i nie musi się upewniać (zazwyczaj), który rozmówca aktualnie się wypowiada.

Problem stanowi jednak styl narracyjny. Podam przykład zdania: "Osobom sceptycznym albo przynajmniej niedowiarkom skłonnym jedynie uwierzyć w cuda, z których będą mogły wyciągnąć jakąś korzyść, będzie się wydawało, że wyżej wzmiankowana potrzeba równowagi została bezczelnie sfałszowana w obecnych okolicznościach, że artystyczna wątpliwość na temat tego, czy żona przewodniczącego komisji przyjdzie zagłosować czy też nie, w każdym względzie jest nazbyt nieznacząca z punktu widzenia kosmosu, aby trzeba było ją kompensować w mieście pośród tylu innych ziemskich miast, niespodziewanym ruchem tysiąców tysięcy ludzi wszystkich możliwych grup wiekowych i warstw społecznych, którzy jeśli wcześniej się ze sobą dogadali na temat różnic politycznych i ideologicznych, zdecydowali się w końcu wyjść z domu, żeby zagłosować."

Problemem nie jest samo zdanie, ani nawet fakt, że nieraz pojedyncze zdanie zajmuje w tej powieści niemal całą stronę. Problemem jest to, że narracja składa się z całego nagromadzenia takich zdań (zwłaszcza na początku powieści), przez co musiałam zrezygnować z czytania od deski do deski i prześlizgiwać się po zbitym tekście, starając się pochwycić jedynie sens i śledzić dialogi. Nie pomagał też miejscami irytujący narrator, który nie tyle rozrywał opowieść dygresjami, co dość nachalnie zaznaczał swoje istnienie i obecność, nie pozwalając zapomnieć, że mamy do czynienia jedynie z fikcją literacką - i to fikcją, nad którą ktoś w skupieniu ślęczy i ją tworzy.

Jeśli ktoś nie czytał "Miasta ślepców" tegoż autora (jak ja), to śpieszę go powiadomić, że "Miasto białych kart" daje dość dobre wyobrażenie o tamtej książce, przedstawiając w dużym skrócie jego główną treść. Przyznam, że styl i narrator "Miasta białych kart" nie zachęcają mnie do zapoznania się z "Miastem ślepców".

Nie jest to zła książka. Przeszkadza jednak nagromadzenie długaśnych zdań, nachalnie wtrącający się od czasu do czasu narrator, oraz fakt, że niektóre postaci (chyba poza przedstawicielami rządu) nie rozmawiają ze sobą jak żywi ludzie - mówią z reguły kompletnymi, rozbudowanymi, przemyślanymi i poprawnymi zdaniami, bez większych przejawów autentycznych emocji.

Powtarzam - to niezła książka (a raczej: nie taka zupełnie zła), ale człowiek zdaje się obiecywać sobie po niej znacznie więcej, niż otrzymuje. Tak właśnie było w moim przypadku.

5/10

EDIT: Biorąc książkę do ręki, wiedziałam o autorze tylko tyle, że dostał Nobla. Nic więcej. Gdybym wiedziała (czy nie można by tego zamieścić na okładce?), że mamy do czynienia z komunistą, pewnie nie wzięłabym jego książki do ręki. Piszę to jednak po to, by uświadomić czytelnika, że wizja wrogiej władzy, która każe bohaterów za brak oddania ważnych głosów przy urnach wyborczych, jawi się po otrzymaniu informacji biograficznych o autorze w zupełnie innym świetle. Od demokracji tylko krok to totalitaryzmu, a kto tego nie widzi, jest ślepy. Tylko że, drodzy Czytelnicy, demokracja to nie tylko formalny system, to także wartości. Nie do pogodzenia z marksizmem autora.

poniedziałek, 6 września 2010

Apostoł zdrowego rozsądku



Dale Ahlquist - Apostoł zdrowego rozsądku
(Fronda-Apostolicum, Warszawa-Ząbki 2008)

Chociaż życzyłabym sobie, by twórczość Chestertona była promowana wszelkimi dostępnymi środkami, książka ta wydaje mi się zbyteczna. Zamiast biografii jednego z najznakomitszych pisarzy i jednego z najwybitniejszych myślicieli świata otrzymujemy pobieżny opis jego najbardziej wybranych dzieł, co jest moim zdaniem jednym wielkim nieporozumieniem - tacy na przykład "Heretycy" czy "Ortodoksja" są napisane tak prostym, przystępnym, a zarazem dowcipnym i zachwycającym językiem, że wyjaśnianie nam sensu zdań, które w najprostszy możliwy sposób sens właśnie przekazały, mija się z celem.

A tak właśnie odbieram tę książkę - parę cytatów z kilku prac Chestertona i wyjaśnienie, o co mu w danym dziele chodzi.

O wiele lepiej sięgnąć po świetnie wydane zbiory esejów wspaniałego obrońcy rozumu ludzkiego niż po tę nic nie wnoszącą pozycję - bo szczerze wątpię, by ktoś zechciał zaczynać swą wspaniałą znajomość z Chestertonem od książki pana Ahlqusita - to tak, jakby zacząć poznawać sztukę wybitnego malarza od notek krytyków a nie od samego obrazu: niekoniecznie musi to zachęcić.

Uwielbiam Chestertona, ale nie wiem, do kogo skierowana jest ta książka. Na pewno nie do tych, co już go poznali. A jakoś trudno mi uwierzyć, że ktoś, kto w ogóle o nim nie słyszał, wyda lekką ręką ponad trzydzieści złotych na tę pozycję. Każdy rozdział przypomina nudne uczniowskie wypracowanie przeorane cytatami, nic poza tym.

niedziela, 5 września 2010

Dlaczego jemy ryby w piątek?



Michael P. Foley - Dlaczego jemy ryby w piątek?
(Świat Książki, Warszawa 2010)


Tytuł ten książki może być mylący - zdaje się sugerować kompendium wyjaśniające teologiczne podstawy pewnych chrześcijańskich tradycji. Tymczasem książka to zbiór ciekawostek na temat katolickiego pochodzenia najróżniejszych rzeczy - od słowa "goodbye" (God be with you), przez togi sędziowskie do Dnia Kolumba. Oczywiście, książka skupia się na amerykańskim społeczeństwie - angielskim języku, świętach i tradycjach (np. Halloween), ale nie brak w niej i polskich akcentów (pączki!!).

Niestety, nie jest to zbyt zajmująca lektura. Autor nie może poszczycić się wciągającym stylem, a do tego prześlizguje się ledwie po wybranej cząstce tematu, często przy tym lekceważąco traktując pewne aspekty chrześcijaństwa (- pisze np., że chrześcijanie uważali śmierć za rodzaj drzemki... Bzdura. Zawsze uważali śmierć za śmierć - piekło ludzkiej egzystencji. Gdzie indziej podaje, że Maria Magdalena była skruszoną prostytutką, chociaż to tradycja przyjęła taki obraz rzeczy i nie powinno się go uważać za fakt niepodlegający dyskusji).

Można przeczytać, jako że zawiera całkiem sporą garść interesujących ciekawostek, ale doradzam raczej wypożyczenie niż kupno.

sobota, 28 sierpnia 2010

Powieści Chestertona


G.K. Chesterton:


Człowiek, który wiedział za dużo
(Fronda, Warszawa 2009)

Napoleon z Notting Hill
(Fronda, Warszawa 2009)

Przygody księdza Browna
(Fronda, Warszawa 2008)

Człowiek, który był czwartkiem
(Fronda, Warszawa 2008)

Kula i Krzyż
(Fronda, Warszawa 2008)



W esejach Chestertona można się zakochać. Dowcipne, lekkie, pełne fantazji, a przede wszystkim występujące w obronie tego rzadkiego przypadku w świecie, który zwiemy zdrowym rozsądkiem i racjonalnym myśleniem. Uważam to osobiście za skandal, że rzeczy tak miłej do czytania i tak mądrej jak dowolny ze zbiorów jego esejów nie ma na liście obowiązkowych lektur szkolnych.

Tak jednak jak uwielbiam eseje Chestertona, tak niezbyt przepadam za jego powieściami. Przepełnione są one bowiem jakimś ciężkim rodzajem dusznej magii (da się w nich wyczuć pragnienie niesamowitości rodem z "Alicji z krainy czarów") i pompatycznego liryzmu. Gdyby spróbować pokazać to na przykładzie, moglibyśmy wyobrazić sobie bohatera przechadzającego się szarym, smętnym miastem, które z biegiem wydarzeń przeobraża się w fantasmorgiczny świat, by w końcu pozwolić bohaterowi zawisnąć w bezczasie, w którym nas pożegna, wygłaszając przy tym jakąś niezwykle mądrą, prawie aforystyczną mowę.

Najważniejszy zdaje się być nastrój, który przytłacza wszystko inne swą niesamowitością - mamy wrażenie, że ktoś rozdmuchuje dziecięcą bajkę do ciężaru epopei. Nawet w "Przygodach księdza Browna", które powinno być wszak zbiorem opowiadań kryminalnych, nastrój dominuje i to on jest najważniejszy (co jest wbrew zasadom dobrze zbudowanego kryminału). Nic nie wydarza się bez jakiegoś pierwiastka, który zdaje się nam być magicznym, nieziemskim... nadmiernym.

Myślę, że gdyby Chesterton żył dzisiaj byłby z pewnością fanem horrorów, Tima Burtona (pociąga go podobny stylowi tego twórcy "fantastystyczny mrok" i cała jego estetyka) a może nawet - wcale by mnie to nie zdziwiło - mangi i anime, w których niezwykle często śmieszność miesza się z przesadzonym patosem (jak bardzo to przypomina zakończenie chociażby "Napoleona z Notting Hill").

Mnie osobiście przytłacza ta nasycająca cały przedstawiony świat fantazja, cały ten rozsadzający piersi bohaterów liryzm - uważam na ten przykład, że "Kula i krzyż" byłaby o wiele lepsza, gdyby pozbawić ją fizycznej obecności aniołów i demonów, a pozwolić działać samym ludziom i gdyby większość głównych bohaterów powieści Chestertona nie wyrażała się jak niespełnieni poeci.

W żadnym wypadku nie są to jednak złe książki (ośmieliłabym się nawet rzec, że niektóre są nawet więcej niż wybitne - jak choćby "Człowiek, który był Czwartkiem") - po prostu, jak to mawiają Anglicy: "it's not my cup of tea".

Z wymienionych wyżej tytułów polecałabym uwadze dwie ostatnie pozycje - to naprawdę niesamowite dzieła.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Katedra



Bagiński, Dukaj - Katedra
(Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003)

Film Bagińskiego to ledwie impresja wzbudzona tekstem Dukaja (a raczej pewnymi jego ustępami). Nie powiem, że jest to film zmieniający życie albo przestawiający horyzonty wyobraźni, jak niektórzy z zagorzałych fanów są nam w stanie sugerować. Powiem jedynie, że jest to film interesujący, tak ze względu na formę, wykonanie, jak i sugestię treści (bo właściwą treść przy tak minimalnych "danych" każdy wyprowadza sobie sam - dlatego łatwo im zdobyć wiernych, zachwyconych głębią samych siebie fanów). Na pewno warto go obejrzeć, ale niekoniecznie wydawać album z wybranymi kadrami tej krótkiej animacji.

Z kolei opowiadanie Dukaja jest... poprawne technicznie. Ot i wszystko. Z pewnością trudno je nazwać niebywałym czy nawet więcej niż dobrym. Lepsze jest w samej formie niż w przekazywanej treści. Trudno jakoś wyobrazić sobie, by zasługiwało na osobną, książkową publikację (teraz winduje je świetnie zrealizowany film Bagińskiego, dający złudzenie, że obcujemy z czymś naprawdę głębokim i treściwym, podczas gdy tak absolutnie nie jest).

Zgrzytnęło mi poważnie, gdy bohater przytaknął rozmówcy słowem: "Dokładnie". Tak się nie mówi po polsku. Dokładnie to można docisnąć naklejkę do papieru. Nie uwierzę i nikt mnie nie przekona, że było to zamierzone.

Cieszę się, że mogłam wypożyczyć tę pozycję z biblioteki. Bo gdybym miała za to zapłacić, byłabym bardzo rozgoryczona.

Samemu tekstowi przyznaję ocenę 5/10 - ratuje go ledwie kilka interesujących ustępów.

środa, 25 sierpnia 2010

Głos Pana



Stanisław Lem - Głos Pana
(Wydawnictwo Literackie, Kraków-Wrocław 1984)


W podstawówce nabawiłam się niemal biologicznej odrazy do Lema (samo nazwisko wciąż potrafi wzbudzić we mnie mdłości), kiedy zmuszono mnie do przeczytania historii pilota Pirxa. Czwarta klasa to dobry czas na "Białego Kła", nawet na "Don Kichota", ale na pewno nie na długie i żmudne opisy eksperymentu, w którym strona po stronie opisywany jest narastający dyskomfort psychofizyczny astronauty. Ponieważ byłam młoda i głupia, i jak kazali coś przeczytać, to czytałam od deski do deski - często wbrew woli, Lem wywołał we mnie niemal psychofizyczną traumę, dzięki której przez wszystkie te lata nawet nie zerkałam na książki sygnowane jego nazwiskiem. Dziękujemy ci, polski systemie szkolnictwa.

"Głos Pana" jest to więc moje pierwsze, wolne i świadome zetknięcie z prozą jednego z najwybitniejszych - jak mówią - polskich pisarzy. I muszę przyznać, że spotkanie to, lękliwie i odruchowo odsuwane w czasie, przyjemnie mnie zaskoczyło.

"Głos..." opowiada historię nieudanej próby odczytania przez ludzi tak zwanego "gwiezdnego listu". Nie chcę zdradzać nic więcej, powiem więc tylko, że choć całość jest raczej przygnębiającą lekturą, trudno się od niej oderwać. Co ciekawe, mimo że naszpikowana naukową (głównie fizyczną) terminologią (co czyni tekst czasem przyciężkawym dla laika), czytało mi się ją znacznie lepiej od naprawdę dobrej "Trzeciej epoki" (którą popełnił Abe Kobo, a która jest równie, jeśli nie bardziej, przygnębiająca).

Nie wiem, czy sięgnę po kolejne pozycje Lema, ale bardzo się cieszę, że udało mi się natrafić na "Głos Pana".

Polecam !!!

piątek, 20 sierpnia 2010

Stephen King - jak pisać




Stephen King - Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika
(Prószyński i s-ka, 2008)

Parokrotnie natknęłam się na opinię, że wśród "poradników dla pisarzy" tylko dwie książki zasługują na miano pereł w błocie tandety: "Galeria złamanych piór" Kresa i "Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika" Kinga.

O "Galerii..." już pisałam na tym blogu. Przeczytałam ją jedynie dlatego, że spotkałam się z licznymi komentarzami chwalącymi ją za dużą dozę humoru. Tymczasem jedynym ciekawym fragmentem tej - moim zdaniem - wielce żenującej pozycji, było przyznanie się do autora do wypicia sześciopaku piwa, po którym udało mu się napisać ze dwadzieścia razy słowo "dupa", popełniając przy tym błąd ortograficzny.

Z prozy Kinga znałam jedynie "Misery" (o której mogę jedynie powiedzieć, że da się od biedy przeczytać) i dwa arcynudne opowiadania. I gdyby nie rekomendacja pewnej osoby, pewnie nigdy nie sięgnęłabym po "Pamiętnik...".

W jednej z trzech przedmów King pisze: "Książka ta jest krótka, bo większość książek dotyczących pisania wpada w pułapkę bezsensownego pieprzenia". A potem czytamy o tym, jak to przyszły mistrz horroru jako czterolatek musiał wdychać bąki stukilowej opiekunki, która puszczała mu je w twarz, jak zwymiotował jajkami w buty matki i jak lekarz przebijał mu igłą bębenek w uchu.

Nie, naprawdę.

Te kilka stron na dobre odsunęło mnie od Kinga raz na zawsze. Jestem pewna, że ilekroć spojrzę teraz na jakąkolwiek jego książkę, przypomnę sobie te kilka stron i natychmiast przejdzie mi wszelka ochota na zapoznanie się z resztą jego prozy.

Jeśli King ma traumy z dzieciństwa, którymi musi koniecznie podzielić ze światem, to proszę bardzo, ale ja sięgnęłam po książkę o tytule: "Jak pisać", więc nie za bardzo rozumiem, dlaczego mam czytać o wyziewach obleśnej opiekunki wciskającej sobie twarz dziecka w pupę.

Dalej czytamy o tym, jak jako chłopiec King podtarł się trującym bluszczem i jak to wpłynęło na jego jądra.Dopiero na 92. stronie (!) zaczyna się na poważnie temat pisania, a "mistrz" objawia nam drogocenne uwagi o wadze klarownego wyrażania myśli czy potrzebie prostych zdań - pisze on: "Proste zdania sprawdzały się u Hemingwaya, prawda? Nawet gdy był urżnięty w trupa, pozostawał pieprzonym geniuszem".

To mi przypomina pewne zdanie z Chestertona - "Umówmy się, że geniusz musi być moralny. Kretyn może być tak niemoralny, jak tylko mu się podoba". Sparafrazowałabym to tak: "Umówmy się, że mistrz musi szanować język. Debil może być w języku tak prostacki, jak tylko mu się podoba".

Czy znajdą się tu jakieś naprawdę dobre rady dla aspirujących pisarzy? Ujmę to tak - jeśli ktoś naprawdę próbował w życiu pisać, z całą powagą, trudem, wysiłkiem, potem, łzami, gniewem, frustracją, nieustannym mocowaniem się z tekstem i wyciąganiem wniosków po całym tym straszliwym mozole próby okiełznania i języka, i samego siebie... ktoś taki nie znajdzie tu nic, do czego sam by już nie doszedł (np. pisanie to żmudna, nieustająca praktyka, do której nieraz trzeba się zmuszać, wyobraźnię należy ćwiczyć jak mięsień, trzeba dużo, dużo czytać, lektura złej prozy może wiele nauczyć, trzeba lubić to, co się robi itd.).

Słowem - ta książka miała zachęcić do pisania. Ale jedynie zniechęciła mnie do Kinga.



---

Książki na najbliższe dni:

Doyle - Sherlock Holmes (Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1992),
Doyle - Przygody Sherlocka Holmesa (Polska Oficyna Wydawnicza BGW, Warszawa 1992),
Doyle - Przygody Sherlocka Holmesa (Skrzat, Kraków 2006)
Dukaj, Bagiński - Katedra (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003)
Lem - Głos Pana (Wydawnictwo Literackie, Kraków-Wrocław 1984)

czwartek, 19 sierpnia 2010

Zajdel 2003



Zajdel 2003
(Fabryka Słów, Lublin 2003)


Co jakiś czas próbuję zrozumieć, o co chodzi z tą literaturą fantasy i jakoś przekonać się do niej. Nie przypominam sobie jednak, bym znalazła kiedykolwiek książkę z tego gatunku, która autentycznie by mi się podobała. I chociaż straszyło logo "Fabryki słów", postanowiłam dać temu zbiorkowi szansę.

"Zajdel 2003" to krótka antologia, na którą składają się cztery nominowane do tej nagrody opowiadania. Dwa z nich popełniła Anna Brzezińska, jedno Andrzej Pilipiuk i jedno znany dziennikarz Rafał Ziemkiewicz. Było to moje pierwsze zetknięcie z twórczością owych pisarzy. I oto jak oceniam to spotkanie.

Anna Brzezińska dobrze posługuje się językiem, ze swobodą i wprawą; ma gładki, dobrze opanowany styl, ale nie dość porywający, by wciągnąć mnie w opowiadaną historię. W przeciwieństwie do, dajmy na to, Iwaszkiewicza, którego zdarzało mi się czytać z przyjemności z obcowania z samą formą tekstu, tutaj ani sama forma, ani sama treść nie potrafią na dłużej przykuć uwagi. Przyznaję jednak, że jej dwa opowiadania biją na głowę całość "Więzów krwi" Kossakowskiej. Lecz mimo wszystko nie udało mi się ich przeczytać od deski do deski, bez przeskakiwania tekstu (poza tym, mimo świetnego stylu pierwszego opowiadania, jakoś wcale mnie nie śmieszy historyjka o rozpasanej seksualnie wiedźmie, która gotowa jest zmieniać się w kozę, by sobie dogodzić).

Podobnie było z opowiadaniem Pilipiuka - musiałam prześlizgiwać się po akapitach. Niczym nie wyróżniający się język. Nudna historia. Przewidywalny banał.

Najgorsze było opowiadanie Ziemkiewicza - nie potrafiłam uczepić się żadnego zdania i zwyczajnie pozwolić ponieść się narracji. Do tego sam pomysł... - wyobrażam sobie takich, co czytali tę historyjkę z szerokim uśmiechem, ja natomiast wynudziłam się jak mops, bezskutecznie usiłując odnaleźć jakieś przebłyski oryginalności.

Jeżeli to mają być najlepsze opowiadania polskiej fantastyki, to zdaje mi się, że gatunek ten nie ma mi absolutnie nic do zaoferowania.

Nie warto.

---

Z wielkim rozczarowaniem przeczytałam "Znak czterech" Doyle'a. To zdecydowania najnudniejsza z przygód Holmesa, z którymi do tej pory się zetknęłam.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Nefrytowy różaniec



Boris Akunin - Nefrytowy Różaniec
(Świat Książki, Warszawa 2009)


Nie lubię "detektywa" Erasta Fandorina. Jest on dla mnie jeszcze mniej wiarygodną postacią niż detektyw Monk. Niesłychanie piękny (wszystko w nim jest doskonałe), znający techniki walki wojowników ninja (na szczęście nie jest niezwyciężony i czasem dostaje po głowie), a przy tym obarczony dwoma fenomenami:
- momentalnie przestaje się jąkać ilekroć odgrywa jakąś rolę (mistrz kamuflażu)
- ZAWSZE, absolutnie zawsze wygrywa w grach losowych.

Ciekawe, że sam określa te dwa zjawiska mianem "fenomenów", ale w zdarzenia nieprawdopodobne nie wierzy.

Tak więc nie lubię Fandorina (dlatego najbardziej podobał mi się "Walet Pikowy", gdzie nie jest on głównym bohaterem), ale w małych dawkach jego przygody są całkiem strawne. A właśnie z siedmiu krótkich opowiadań i trzech większych historii "Nefrytowy różaniec" się składa.

Trudno te historie uznać za szczególnie porywające, ale z racji sprawnej, gładkiej narracji całość czyta się całkiem przyjemnie.

Ciekawe, że kolejne historie nawiązują do wybranych przez autora pisarzy. Np. Sanyuutei Encho pozostawił nam po sobie wspaniałą "Dziwną historię o upiorach z latarnią w kształcie piwonii" (Wydawnictwo Literackie, Kraków 1981). Opowiadanie Akunina jemu poświęcone porusza wątki demonów japońskich właśnie. Z kolei opowiadanie nawiązującie do Patricii Highsmith - autorki "Znajomych z pociągu" - przedstawia podobną do jej książki historię.

Żadne z opowiadań nie jest jednak pastiszem (szkoda, to mogłoby być ciekawe), a raczej dzięki pewnym elementom nawiązuje do tego a nie innego pisarza.

Szkoda tylko, że Akunin pokusił się o wplecenie do jednej z historii Sherlocka Holmesa i jego wiernego pomocnika Watsona. Nic tak nie obniża wiarygodności jednej fikcyjnej postaci jak spotkanie z inną fikcyjną postacią - do tego ikoną! (Czy naprawdę wszyscy muszą się spotykać z Holmesem? Naprawdę?)
Mały minus dodaję za pannę Palmer (anagram Marple) - mdłą i najzupełniej niepotrzebną kalkę innej słynnej fikcyjnej postaci.

7-/10

---

Przeczytałam ostatnio także "Tajemnicę wilii" Doyle'a, "Morderstwo na polu golfowym" Christie oraz "Sprawę podmienionego zdjęcia" Gardnera. Gdybym miała z tych czterech kryminalnych książek (łącznie z Akuninem) wybrać tę najciekawszą, wskazałabym na "Sprawę...", ale wszystkie czytało mi się dobrze i każda warta jest polecenia na odprężający wieczór z książką.

sobota, 31 lipca 2010

Louis de Funes





*Patrick i Olivier de Funes - Louis de Funes: Nie mówcie o mnie za dużo
(Studio Emka, Warszawa 2007)


Zawsze wydawało mi się, że Louis de Funes ma zbyt dużo fantazji i temperamentu jak na Francuza. Dopiero dzięki jego biografiom dowiedziałam się, że choć uważał się za rasowego przedstawiciela swego kraju i kochał swą ojczyznę, to jednak w jego żyłach płynęła hiszpańska krew. Co ciekawe, jego matka nie tylko była do niego bardzo podobna z wyglądu, ale przejawiała despotyczno-choleryczną osobowość, którą ów wyśmienity aktor prezentował z takim wdziękiem, wcielając się chociażby w rolę żandarma Cruchot.

Chociaż Louis de Funes zawsze cieszył się u nas popularnością, poza puszczanymi w telewizji filmami (kiedyś emitowano je całkiem często) z jego udziałem, telewidz nie wiedział o nim nic więcej, poza tym tylko, co zobaczył w filmie. Nie było u nas biografii - ani pisanych, ani telewizyjnych. Raz jeden jedyny przed paru laty przypadkowo trafiłam na krótki film dokumentalny złożony ze wspomnień przyjaciół aktora. Był on o tyle ciekawy, że poruszał problem psychiki i złożonej osobowości de Funesa, podając fakty, z którymi nigdzie indziej się nie zetknęłam (np. jego zainteresowanie strukturą społeczności w królestwie owadów).

Niniejsza pozycja jest o tyle interesująca, że została napisana przez synów samego aktora, a opatrzona rodzinnymi zdjęciami. Tego typu biografie - spisywane przez krewnych - niosą obawę, że przemilcza się pewne zdarzenia i upiększa obraz zmarłego. W przypadku de Funesa trudno jednak byłoby doszukiwać się jakichś ciemniejszych plam na życiorysie - był to człowiek spokojny, szanujący tradycję rodzinne i prywatność. Kwestie religijności, tradycji, historii, miłości i cierpienia były dla niego absolutną świętością. Do tego nie był hulaką i nigdy nie robił niczego, co mogłoby przynieść mu wstyd (chociaż nie był pozbawiony temperamentu i zdarzały mu się krótkie napady furii).

Słowem - bardzo ciekawa pozycja dla fanów wielkiego aktora perfekcjonisty, a przy tym jedna z ciekawiej napisanych i zgrabnie opowiedzianych biografii w ogóle.
Warto!

piątek, 30 lipca 2010

Lewiatan


Boris Akunin - Lewiatan
(Świat Książki, Warszawa 2009)


To zdecydowanie najlepsza (pomijając "Waleta Pikowego") powieść o przygodach "detektywa" Erasta Pietrowicza Fandorina ze wszystkich, z którymi do tej pory udało mi się zapoznać. Niektórzy porównują ją ze "Śmiercią na Nilu" Agathy Christie, ale moim zdaniem to raczej nietrafione zestawienie.

"Śmierć na Nilu" to rasowy kryminał, w którym czytelnik cieszy się, siłując się z przedstawioną zagadką. Powieści Akunina to zaś powieści sensacyjnie, gdzie poddajemy się zwięzłej, wprawnej narracji i - przynajmniej tak jest w moim przypadku - nie przejmujemy się za bardzo tajemnicą. Zwłaszcza, że przedstawione zagadki (jak można zabić całą służbę wstrzykiwaniem trucizny bez przemocy albo dlaczego dziwna chusta, w którą zawinięto skradziony posążek, nie jest idealnie trójkątna) można bardzo łatwo rozwikłać (tylko przy tej drugiej wymagane było podanie większej ilości informacji).

Dobre, odprężające czytadło! 7+/10

Ciekawi mnie swoją drogą, czemu Akunin przedstawia różne "ciekawostki" na temat Japonii, które każdy inny nieznajomiony z kulturą owego kraju pisarz czy nawet czytelnik mogliby znaleźć w licznych publikacjach, gdzie są one powtarzane do znudzenia. Po japoniście spodziewać by się można nieco ciekawszych, mniej dostępnych dla laików wątków i tematów.

wtorek, 27 lipca 2010

Znowu Monk


Lee Goldberg - Monk w Opałach
(Rebis, Poznań 2010)

Serial "Monk" zaczął się całkiem ciekawie, ale dość szybko zaczął zjadać własny ogon. Popadł w schematyczność, monotonię i banał. Uwięziły go sztywne ramy powtarzalności, stał się nadzwyczaj przewidywalny i mało śmieszny. Co gorsza, postaci w ogóle nie ewoluowały i nie rozwijały się, a przez to nie mogły nas niczym zaskoczyć, stały się sztuczne i papierowe. Co więcej mała doza prawdopodobieństwa absolutnie niezbędna dla odbiorcy każdej opowieści została z czasem wypłukana przez nagromadzenie niedorzeczności i wyjątkowo źle napisane postaci (np. Natalie Teeger, ojciec Monka, ...). Wszystko to sprawiło, że porzuciłam śledzenie serialu na dobre. Niestety, czasem sięgam jednak po książki.

Przyczyna mojej desperacji jest prosta - bardzo brakuje mi zagadek kryminalnych. Lokalna biblioteka nie ma mi do zaoferowania nic, po co nie wstydziłabym się schylać, a półki zapełniają pozycje rozrywkowe obrażające inteligencję czytelnika (co smutne, takie rzeczy są bardzo popularne). Chcąc nie chcąc sięgam więc kolejny raz po "Monka". Z żalem i rezygnacją.

Narratorką serii książek jest (niestety) Natalie Teeger, asystenka kompulsywnego detektywa. Jest to jedna z najgorzej napisanych (i równie żenująco zagranych) postaci w ogóle, co nie ułatwia mi lektury. Jedynym sposobem na przetrawienie narracji jest przeskakiwanie stron i omijanie co po niektórych fragmentów.

Niestety, tak jak serial popadł w schematy i monotonię, podobnie rzecz ma się z książkami. Sprawy Monka są niezbyt zajmujące, a rozwiązania raczej rozczarowują. Co gorsza, zdarzało się, że myślałam sobie: "Przecież X jest najbardziej podejrzany, bo to czy tamto. Czemu nikt się nim nie zajmie?" Dwieście stron później "genialny" Monk oświadcza wszystkim, że mordercą jest X, bo właśnie to czy tamto, co rzuciło mi się w oczy. Cóż za zaskoczenie!

Książki o Monku to pozycje jedynie dla wiernych fanów, którzy (jakimś sposobem) nie zrazili się jeszcze do całego przedsięwzięcia. Albo dla podobnych mnie desperatów, którzy w złudnej nadziei poznania ciekawej zagadki kryminalnej, są skłonni skakać po arcynudnej narracji mdłej i nijakiej bohaterki.

poniedziałek, 12 lipca 2010

Akunin x 3


Gambit Turecki
(Świat Książki, Warszawa 2009)

Niezbyt zajmująco poprowadzona intryga z wyjątkowo nieciekawymi postaciami.
5/10


Śmierć Achillesa
(Świat Książki, Warszawa 2010 )

Całkiem ciekawa akcja i postaci, które mają w sobie choć trochę życia.
7/10

Radca Stanu
(Świat Książki, Warszawa 2004)

Nie tak melodramatyczna jak "Kochanka śmierci". Całe szczęście! Brak większych zastrzeżeń.
7/10

niedziela, 11 lipca 2010

Mozaika

Orson Scott Card - Mozaika
(Amber, Warszawa 1999)


Z dorobku Orsona Scotta Carda znam tylko "Grę Endera" (o której muszę wreszcie zrobić osobny, nieco bardziej treściwy spis). Z "Mozaiką" zaś zetknęłam się trochę przypadkiem i szczerze mówiąc, podeszłam do niej bez większego entuzjazmu.

"Mozaika" to antologia opowiadań autora, z których jedno nosi w sobie znamienne podobieństwo do "Gry Endera"- jego najsławniejszej książki. Zbiorek reklamowany był jako zakup obowiązkowy dla fanów science-fiction, ale - co dziwne - żadne z opowiadań nie da się podciągnąć do tego gatunku. Ja sama większość zaliczyłabym do weird fiction i to nie najwyższej próby.

Jedynym opowiadaniem, które naprawdę mi się podobało była "Farma dla grubasów". Może trudno je uznać za zaskakujące, ale jego zwięzła forma i zgrabnie poprowadzona narracja potrafią przykuć uwagę. Sama historia również - mimo braku niespodziewanego rozwiązania - jest całkiem interesująca. Temu jednemu opowiadaniu przyznaję siódemkę z plusem. Reszta to ledwie piątki - ot, takie sobie opowieści, które szybko ulecą z pamięci.

sobota, 26 czerwca 2010

Literatura "niższa" i mroczna + Misery


Horrory, straszne opowieści, historie z sadystycznymi wątkami były potrzebne człowiekowi od zarania dziejów (a mało to bestialskie okrucieństwa znaleźć można chociażby w mitach greckich? Apollo, bóg piękna i poezji, a sadysta jakich mało...). Jako kaleki duchowe jesteśmy przyciągani i fascynowani złem, zwyrodnieniem, anomaliami... I dobrze jeżeli uśmierzami tę naszą chorą, przyrodzoną ciekawość, będącą jedną z cech naszego kalectwa tylko historiami budzącymi dreszcz emocji, obrzydzenia czy wzburzenia. Czasem marzy mi się świat, w którym oglądalibyśmy brutalne filmy, czytali brutalne książki... i czuli ulgę wiedząc, że takie rzeczy mogą dziać się tylko i wyłącznie w świecie fikcji.

Horrory - książki, filmy i ogólnie wszystko, co należy do produktu masowego jest nam potrzebne i zawsze będę bronić pozycji, na które niektórzy patrzą z pogardą, tylko dla tego, że to nie ta sama klasa co Dostojewski. Kawał chleba ze smalcem to też nie ta klasa, co bażant po królewsku, a chipsy z plastikowej miski to nie wykwintny specjał na drogiej zastawie, ale czasem lepiej się napchać chipsami, choćby po to, by prawdziwie zatęsknić za prawdziwymi, godnymi ludzkiego podniebienia specjałami. To bardzo łatwo powiedzieć, że Dostojewski jest o wiele cenniejszy od jakiegoś tam taniego kryminału. Ale ja powiem jedno - potrzebuję zarówno Dostojewskiego, Goethego i Miltona, jak i tych kryminalików, potworków Lovecrafta czy - dajmy na to - komiksów z Garfieldem.

Ktoś mnie ostatnio spytał (apropos mojego własnego pisania) czy zadowoliłoby mnie, gdybym była tylko Kingiem (zapewne wynik rozczarowania fragmentem mojej prozy, który - z pewnego względów - przywiódł tej osobie na myśl Kinga, podczas gdy ona spodziewała się - nie wiedzieć czemu - geniuszu Prousta). Może to tylko moje przewrażliwienie, ale wyczułam w tym jakąś pogardę dla wszystkiego, co jest niższe od Prousta i nie sięgające jego głębi.

Tymczasem taki Lovecraft czy - dajmy na to - Agatha Christie nie są gorsi od Prousta! Są diametralnie inni! Noc nie jest gorsza od dnia, a ogień gorszy od wody! Są inne! Całkowicie inne! Rozumiem, że literatura wymaga podziału na literaturę wielką, klasyki i wszystko to, co nie może być nimi nazwane. Ale traktowanie literatury "niższej" jako gorszej jest nieporozumieniem. To jak zestawienie szlachetnej róży i pospolitej stokrotki. Jeden z tych kwiatów trzymasz w kryształowym wazonie, ale to z drugiego możesz splatać sobie wianki i wróżyć sobie z liczby płatków. Czasem potrzebne jest majestyczny wazon z różą i obcowanie z jej urzekającą fizycznością. Ale beztroskie, nie wymagające podobnej uwagi i natężenia świadomości rwanie stokrotek jest nie mniej, a może nawet i bardziej potrzebne.


*Stephen King - Misery
(Prószyński i S-ka, Warszawa 2004)

A co powiem o "Misery"?

Niewiele. To jedyna powieść Kinga, jaką przeczytałam. I nie zachęciła mnie ona ani trochę do zapoznania się z resztą dorobku jej twórcy.

W przeciwieństwie do miejscami śmiesznego, powtarzającego samego siebie i zasklepionego w swym własnym stylu Lovecrafta, u którego każde zdanie czytam z wielką przyjemnością (mimo monotematyczności, schematyczności, obsesji pewnych wątków), tekst Kinga musiałam rwać na części - przeskakiwać po nim wzrokiem, inaczej nie dałabym rady zdzierżyć całości. Nudził mnie. W szczególności zaś fragmenty powieści, którą tworzy główny bohater całej historii - opowieść o wymyślonej przez niego Misery, którą uwielbia znęcająca się nad nim, psychicznie chora pielęgniarka.

Na dzień dzisiejszy trudno mi zrozumieć wielką popularność Kinga (pomijając oczywisty fakt potrzeby mrocznych historii, których ludzka jaźń pożąda, i które ją stymulują - takie historie są potrzebne w każdej społeczności ludzkiej, nawet w głębokiej amazońskiej dżungli, gdzie nie ma bestsellorowych autorów, za to są opowiadacze i szamani, z których wielu wcale nie kryje przed białymi, jak wiele z ich magii to czysty - ale potrzebny jaźniom ich pobratymców, bo podniecający - spektakl).

Bo cóż mogę powiedzieć? Poprawny, ale niezbyt porywający styl. Momentami potrafiąca zaciekawić, ale niekoniecznie zaskakująca historia.

Stara wariatka znęca się nad nudnym facetem, którego więzi w domu.
...
I już. Nie mam pojęcia, co można by więcej dodać.

5=/10

piątek, 25 czerwca 2010

Kochanek Śmierci


Boris Akunin - Kochanek Śmierci
(Świat Książki, Warszawa 2004)


"Walet pikowy" był bardzo przyjemnym zaskoczeniem, chociaż prawdę miałby ten, kto określiłby go jako opowiastkę dla zabicia czasu opowiedzianą gawędziarskim tonem.
Brakowało mi i takich historii i tak swobodnej narracji.

"Dekorator" miał swoje zgrzyty. Nie tylko fabularne. Opowiadacz przestał się najwyraźniej tak angażować i trudno się było w jego historii zanurzyć. Zupełnie jak ze źle zrobionym dubbingiem, który psuje nam oglądanie filmu, nie pozwalając ani na chwilę zapomnieć, że to film właśnie.

W "Kochanku Śmierci" musiałam czasem skakać po tekście i omijać co poniektóre fragmenty. Gawędziarz narrator wydaje się już nieco zblazowany, a pewne rozwiązania fabularne sprawiają, że historia przedstawia książkę jedynie jako produkt, który z racji popularności autora po prostu musiał powstać, a nie opowieść, którą się komuś opowiada z samej przyjemności snucia historii.

Jako że te trzy książki powstawały właśnie w takiej kolejności, być może nie są to tylko moje subtelne odczucia, ale autor faktycznie traci serce do przekonywania nas do swoich opowieści. Gawędziarz snuje opowieść, ale podpiera przy tym głowę na łokciu i zdaje się ziewać od czasu do czasu.

Moje uczucia ochładza postać "detektywa" Fandorina łączącego tytuły. Niby nie jest doskonały, niby ma swoje wady, ale jakoś trudno mi się przejąć jego osobą. Jest wręcz nieznośny w swej przystojności, sile i nieustraszoności. Egoistyczny i skupiony na sobie Holmes wydaje mi się przy o nim o wiele barwniejszą postacią, choć u obu możnaby się doszukać wielu wspólnych cech.

Nie jest to zła książka, lecz trudno nią zachwycać.

Ocenę obniżam za nadmierny melodramatyzm.

6/10


Zaczęłam czytać "Kierunek 3001" - antologię opowiadań science-fiction, ale pierwsze strony były tak niestrawne, pozbawione polotu i zgrabnego stylu, że z rezygnacją oddałam książkę do biblioteki.

Ponieważ, jak zwykle, nie udało mi się znaleźć nic lekkiego a godnego uwagi (jestem zbyt przygnębiona na powrót do filozofii i teologii), z desperacji sięgnęłam po jeszcze kilka pozycji Akunina (na pewno nie będzie to gorsze od tych kilku książek o detektywie Monku, którego musiałam czytać z braku laku).

środa, 9 czerwca 2010

Wspaniałe bzdury i precle + Inkwizytor




Thrillery medyczne traktuję jako czytadła dla zabicia czasu. Są równie potrzebne jak filmy klasy "B", przy których można wyłączyć myślenie i poddać się efekciarskim, reżyserskim zagrywkom mającym przyprawić nas o dreszczyk emocji. W depresyjnej, szarej, ciężkiej codzienności takie produkcje, na których może i nie nadzwyczaj przyjemnie, ale bez irytacji "marnuje się" czas, są niezbędne jak chwile oddechu i bezładnego oderwania od rzeczywistości.

Zawsze będę zdania, że potrzebujemy całego wachlarza gatunków literackich dla naszej duchowej i umysłowej pożywki - zarówno wielkiej literatury, jak i najzwyklejszych głupot (co nie znaczy, że chodzi o książki głupie same w sobie!) - zarówno arcywielkiego i nudnego "Fausta" Goethego, jak i wspaniale, przepysznie wręcz beztroskich kryminałów Erle'a Stanleya Gardnera, a nawet niesamowicie i rozkosznie sentymentalnej i przesłodzonej (aż do bólu zębów) tudzież monotonnej Lucy Maud Montgomery, w której dawniej się zaczytywałam (i do której nadal mam wielki sentyment).

Właśnie po to - dla odłączania przeciążonego codziennością umysłu - potrzebne są nam filmy klasy B i książki pokroju "Inkwizytora". Żadnych zaskoczeń, żadnego wysiłku dla intelektu (niech poniesie nas narracja!) - banalna opowieść z dreszczykiem, potrzebna w tym czasie, w którym czujesz, że przeczytanie jeszcze jednej pozycji Dostojewskiego doprowadziłoby cię do nerwowego załamania.

Wiesz, że nic cię nie zaskoczy i nie zachwyci. Wiesz, że w gruncie rzeczy, nie jest to wcale godne większej uwagi. Ale wzdychasz z ulgą - jak dobrze, że literatura to nie tylko XIXwieczna Rosja i Proust!

Można jeść rybę fugu i czuć się jak śmietanka elit, ale potrzebne nam są też precle i najzwyklejsze solone paluszki.
A czasem nawet odgrzewany, nie do końca strawny i niezby pożywny kotlet.








Peter Clement - Inkwizytor
(Rebis, Poznań 2007)


A co do "Inkwizytora"...

Stawiam szóstkę zamiast przeznaczonej dla standardowych wyrobów siódemki, ponieważ wyjaśnienie idei morderstw i tożsamości zabójcy wydało mi się dziwnie naciągane.

Mam wrażenie, że Clement po prostu dostał od wydawcy zamówienie na kolejną książkę, zatem myślał,myślał, aż w końcu sklecił jakąś intrygę.

Solone paluszki, choć nieco gorszej jakości...

Jeśli ma się akurat ochotę...

Jednym słowem - thriller medyczny jakich wiele.

6/10



Atlas ptaków leśnych



Aleksander Haber - Atlas ptaków leśnych
(Państwowe wydawnictwo rolnicze i leśne, Warszawa 1961)

Gdybym miała sporządzić listę najlepszych książek, jakie kiedykolwiek wydano, bez wahania umieściłabym na niej "Atlas ptaków leśnych" Aleksandra Habera.

Znajdziemy tu najniezbędniejsze, zwięzłe informacje na temat poszczególnych ptaków żyjących w polskich lasach. Każdemu opisowi towarzyszy barwna ilustracją oswajającą oko z danym gatunkiem.

Schwytałam tę książkę ze sterty pozycji, które biblioteka mojego liceum przygotowała do wyrzucenia. Do dziś niezmiernie się cieszę, że udało mi się zdobyć coś tak cennego.

Nie wiem, czy druk tej niezwykle pożytecznej książki jest w ogóle wznawiany, ale jeśli nie, to z niezrozumiałych dla mnie względów pozbawia się czytelników czegoś niesłychanie godnego uwagi.



--- O ptakach nie na temat...

Mieszkam w pobliżu parku, w którym na małej przestrzeni gnieździ się zatrzęsienie ptaków. Często budzą mnie ich trele - niektóre zaczynają śpiewać nawet o trzeciej rano! Natknąć się tu można nie tylko na ptaki miejskie, ale też typowo leśne. Widywane są tu nawet okazy, które uciekły ludziom - po moim ogródku przechadzał się raz najprawdziwszy gwarek, udało nam się też z rodziną schwytać zagubioną cytrynowożółtą papużkę nierozłączkę. Obecnie jesteśmy blisko zaprzyjaźnieni z dwiema parkami synogarlic, które - co bardzo mnie cieszy - często relaksują się w naszym towarzystwie, ucinają sobie drzemki i spacerują wokół nas. Jedna z parek przyuczała swoje potomstwo, by przylatywały do nas i dopominały się ziarna. Z jednej strony było to wzruszające, z drugiej chyba niezbyt dobre - jeden z małych tak się nie bał, że nie płoszył się, nawet gdy niechcący go dotknęłam. Oby brak lęku przed ludźmi mu nie zaszkodził.


wtorek, 8 czerwca 2010

Mózg




Robin Cook - Mózg

(Rebis, 2004)


Standardowy thriller medyczny ze zbyt pośpiesznym zakończeniem. Mam wrażenie, że autor chciał jak najszybciej zakończyć książkę (może miał już jej dość?) - mógł się rozpisywać o przygotowaniach do operacji mózgu pacjentki, ale zakończenie jest u niego raptowne, gwałtowne i nawet narracyjnie samo siebie popędza, byleby tylko jak najszybciej zamknąć całą historię.


Ogólnie rzecz ujmując - dobre czytadło dla zabicia czasu, nic, czego nie można by się spodziewać.


6/10