Jacek Hugo-Bader – Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak.
(Znak, Kraków 2014)
„ – Na Manaslu jest na przykład w lodzie zatopiony do pasa
Japończyk – wspomina Jacek. - Na siedmiu tysiącach pięciuset metrach wychyla
się z namiotu i spogląda na słońce. Tak umarł. Najgorsze, że robią mu zdjęcia i
puszczają do Internetu. Dla mnie to profanacja.
- Na Dhaulagiri jedno ciało leży prawie na samym szczycie –
opowiadam. – Wspinacze nazywają je drogowskazem. Ma plecak, czekan, zegarek na
ręku. Nikt już nie wie, kim był ten człowiek, jakiej był narodowości, ale
wszyscy cieszą się, kiedy go widzą, bo to znaczy, że są na właściwej drodze.
Dobry kuluar wybrali do podchodzenia. Zamarznięty. Wysuszony, przytulony do
skały. Tak zasnął. Ci, co idą na szczyt, nie traktują go nawet jak kogoś.
Raczej jak coś.”
„Moralność mogłaby być jedna, gdyby stan umysłu na każdej
wysokości był ten sam. A nie jest” (Krzysztof Wielicki).
„Przyjaciela nie opuszcza się nawet wtedy, gdy jest już tylko
bryłą lodu” (Wawrzyniec Żuławski)
Maciek Berbeka, Adam Bielecki, Artur Małek i Tomek Kowalski
zdobyli szczyt Broad Peak zimą 2013 roku. Maciek i Tomek nie wrócili żywo z tej
wyprawy. Raport Polskiego Związku Alpinistycznego w ogóle nie zajmuje się oceną
zmarłych, za to miażdży tych, którzy przeżyli, oskarżając ich o porzucenie
kolegów na pewną śmierć. Jak było naprawdę?
To Hugo-Badera chyba jednak mało interesuje. Książka zaczyna
się dość żenującym błaganiem autora skierowanym do Jacka Berbeki, brata Maćka,
by ten zabrał autora na wyprawę po ciała dwójki zaginionych. Jacka oskarżano,
że robi medialny cyrk wokół tragedii i wydaje się, że Hugo-Bader ni mniej, ni
więcej tylko chciał zrobić swój. Przed wyprawą wyznał w wywiadzie, że
interesuje go „amok”, który pcha ludzi na szczyty gór, w nieludzkie warunki.
Tyle że nie robi nic, byle ten fenomen obiektywnie zgłębić. Pisze, jakby to
robił na kolanie, ot tak, żeby książka była łatwa, szybka, zadziorna, ale na
pewno nie rzetelna. Rzuca zdania typu: „w polskim środowisku
alpinistyczno-himalajsko-wspinaczkowym, gdzie wszyscy kochają się jak
niewykastrowane psy zamknięte na mrozie w ciasnej klatce w schronisku na
Paluchu pod Warszawą”, a o uczestniczce wyprawy, która zginęła niedługo po tym,
gdy weszła mu w kadr, pisze: „dupiata krowa”, gdzie indziej zaś wyznaje, że
połyka skórki odgryzane z palców (?!). Fragmenty tej książki nazywają się
„jazgot”, a polegają na tym, że autor wrzuca – najczęściej złośliwe bądź
zupełnie głupie – komentarze internautów na temat wyprawy po ciała Kowalskiego
i Berbeki. Po co to robi, jeśli nie po to tylko, żeby podgrzać atmosferę i
trącać nerwy czytelników? To sama książka sprawia wrażenie jazgotu. Autor chce
żeby było zaczepnie – chciał kręcić film i zmusić bohaterów wyprawy, by
pokazywali widzom swe zapłakane oczy. Oto jego wrażliwość, oto podejście do
tematu. Pal licho z prawdą, niech dzieje się dramat (sam zresztą używa
określenia „osoby dramatu”).
Adam Bielecki, najbardziej znienawidzony uczestnik zdobywania
szczytu, który biegł niemal w panice do bazy, nie oglądając się na
pozostawionych za sobą towarzyszy, żali się autorowi, że nikt nie chce go
wysłuchać. Że nie ma szansy opowiedzieć swojej wersji historii. Że odmawia mu
się prawa do sprawiedliwości. Czy Hugo-Bader daje mu w książce miejsce na tę
wersję? Na długą, samodzielną, nierwaną na strzępy wypowiedź? Czy zachęca, by
pomógł ludziom zrozumieć, co działo się tam, gdzie walczy się o przeżycie?
Najwyraźniej nawet nie przeszło mu to przez myśl. Musiał przecież powciskać te
głupie komentarze z sieci i swoje własne wrażenia z wyprawy.
Obraz z tej „jazgoczącej” książki wyłania się taki – himalaiści
to niekomunikatywni egoiści pełni pychy, których pcha w góry potrzeba poczucia
nieśmiertelności, a wręcz boskości (sami używają słów „Bóg”, „nieśmiertelny” w
stosunku do siebie). Maciek, doświadczony wspinacz, zachował się iście po
kretyńsku, nie używając radia. Tomek zadziwiał swoim lekkim podejściem do
sprawy – nieodpowiedzialnie eksperymentował
z własnymi rakami, beztrosko proponował Adamowi, który wracał ze szczytu, by
wszedł z nimi jeszcze raz, co nawet mnie, osobie wiedzącej o wspinaczce tyle co
nic, wydało się czymś skrajnie nienormalnym. Bielecki, po zejściu ze szczytu,
gnał co sił, nie patrząc wstecz za kolegami, przez co zarzuca się mu
tchórzostwo i najzwyklejszą ucieczkę. O ile nie mam żadnego problemu z tym, by
uwierzyć, że wpadł w ów stan, gdy człowiek mało myśli, pchany do ratowania
własnego życia czysto zwierzęcym instynktem i trudno od niego wymagać
prawdziwie ludzkiego zachowania, to jednak Bielecki przeżył już wcześniej coś
podobnego – zostawił za sobą partnera, tak samo pędząc co tchu do bazy i nie troszcząc
się o nikogo. O ile więc mogę pojąć obezwładniający lęk, nie mogę pojąć tego,
że mając już takie doświadczenie na karku, człowiek nie robi nic, by nie
dopuścić do sytuacji, w której miałoby się to powtórzyć. Cała grupa zresztą
zachowywała się skrajnie głupio, nie ustalając m.in. co robić, kiedy któryś z
uczestników ataku na szczyt osłabnie, nie wspominając już o tym, że nie stosowali
się do wytycznych kierownika wyprawy, który chciał, by szczyt był zdobywany na
dwie pary, z dniem przerwy między nimi, a gdy już przeforsowali grupowe
zdobycie, nie trzymali się razem, wbrew jego poleceniom. Maciek i Tomek nie
schodzą z Adamem, choć powinni byli to uczynić, ten zaś, skupiony na sobie, nie
próbuje ich do tego namówić. Grupa jest rozerwana, niezdecydowana, nie ma
jednomyślności ani przywódcy. Ostatni cios Tomek otrzymuje przez radio od
kierownika, Krzysztofa Wielickiego, który uświadamia mu, jak daleko znajduje
się od towarzyszy. Ta świadomość, że nikt na niego nie czeka, nie zawróci, nie
pomoże mu, najprawdopodobniej przyczyniła się znacząco do jego śmierci, gdyż w
tak ekstremalnych warunkach, psychika jest ważniejsza niż ciało – może
podciągnąć to ledwo żywe lub też przyspieszyć fizyczną zapaść. Ciekawe jednak,
że Jacek Berbera i Jacek Jawień z wyprawy po ciała wracają śmigłowcami,
porzucając nielubianego Hugo-Badera, ale i najsłabszego członka ekspedycji –
Krzysztofa Tarasiewicza, choć ten bardzo źle się czuł, miał odmrożenia i żal za
to, że zostawia się najsłabszego. Do tego brat Maćka mówi o zacieraniu śladów
przy ciele Tomka (śladów czego? Kto? Po co?), oskarża Wielickiego o
niesprawdzenie raków Kowalskiego (od kiedy kierownik ingeruje w osobiste
wyposażenie?) i jak na kogoś, kto chciał załatwić sprawę po cichu i z
godnością, zachowywał się agresywnie i głośno.
Podkreślam – to jest obraz przesączony przez momentami doprawdy
żenującą wrażliwość Hugo-Badera, a nie uporządkowany, obiektywny przekaz
wydarzeń i chłodna próba ustalenia przyczyn tragedii.
Nie mogę dobrze ocenić tej książki – materiału mało, więcej
siebie, własnej ekscytacji i „dramatu”. Rozpoczynający ją list zresztą świetnie
podsumowuje podejście autora – liczy się temat -samograj, jazgot
medialny, przesycenie przekazu emocjami, chaos i brak klarowności sprzyjające
napięciu, a nie prawda, rzetelność i próba zrozumienia sytuacji i ludzi. Że
zacytuję użytkowniczkę „iwona” z portalu LC: „Jest w tym pisarstwie coś
nieczystego, żerowanie na nieszczęściu, co mnie odrzuca. „Nie godzę się na to,
że ze śmierci robi się widowisko” – podkreślał reportażysta w wywiadzie dla
portalu Wspinanie.pl, mając na myśli telewizyjne przekazy z tragedii na Broad
Peaku. Nie widzę żadnej różnicy w widowisku, które proponuje on sam.”
Nie polecam.