czwartek, 3 grudnia 2015

Zabawy z prawem autorskim


Ryszard Markiewicz – Zabawy z prawem autorskim
(Wolters Kluwer, 2015)

Autor postanowił przedstawić problemy związane z prawem autorskim na wizualnych przykładach pokroju rzeźby wykonanej na podstawie zdjęcia czy kubka z autentycznym znaczkiem pocztowym. Pomysł zacny. Wykonanie dużo gorsze. Nieduża objętościowa książka, której cena okładkowa wynosi 99 złotych, pozostawia u nabywcy niezbyt miłe wrażenia. Dlaczego?

Już na stronie 31 bije po oczach (ze względu na fakt, iż tekst znajduje się tuż nad zdjęciem) „wrażanie” zamiast „wrażenie”. Są też inne literówki (pamiętam „elemnt”), brak przecinków a nawet (przynajmniej raz) niewłaściwie słowo. Jednym słowem – korekta nie przysiadła fałdów. Co niestety powiedzieć należy również o redakcji.

Wywody autora są chaotyczne, mało klarowne i dość niekonsekwentne (co nawet sam przyznał!). Co oczywiście może się przydarzyć, natomiast czemu nie panuje nad tym redaktor (i za co wziął pieniądze), nie mam zielonego pojęcia. Pozwoliłam sobie ułożyć ciąg fikcyjnych zdań, który dobrze uwydatnia podstawowe bolączki tekstu: „Był proces X kontra Y. A ja powiedziałbym nie. Chociaż tak”. Problem w tym, że autor niespecjalnie kwapi się powiedzieć nam, czego dany proces dokładnie dotyczył, jak się zakończył, a jego własny sposób wyrażania jest pokrętny i nieraz człowiek może zgubić sedno zdania, gdy dochodzi do obierania konkretnego stanowiska w sprawie. Kiedy oglądam „Katastrofy w przestworzach” albo inny dokument, po jego zakończeniu potrafię powtórzyć cały przebieg opisywanego zdarzenia, a nawet komentarze narratora czy ekspertów. Tutaj ledwo mogę sobie przypomnieć, o co chodziło, a opinii autora nie jestem w stanie nawet mgliście odtworzyć. Rzecz nie leży w żadnym razie w trudności tematu, lecz w braku wyrazistości tekstu.

Na koniec dodam, że okładka sprawia wrażenie (zwłaszcza w dotyku), jakby ktoś ukradł z niej obwolutę. Oj, drogo wydawca liczy sobie za tak niedorobiony produkt, który stanowczo zbyt prędko pojechał do drukarni. 

sobota, 14 listopada 2015

Przypominam książki o islamie

Przypominam książki omawiane na tym blogu.

Prawdziwe oblicze islamu


„Ów islam opierający się zasadniczo na negowaniu nie ma więc swojej własnej tożsamości. Jego racją bytu, motorem działania, jest sprzeciw i walka”. LINK

Bluźnierstwo


"Jesteś tylko brudną chrześcijanką! Zbrukałaś naszą wodę, a teraz ośmielasz się mówić w imieniu naszego Proroka?" LINK

Niepoprawny politycznie przewodnik po islamie i krucjatach



Jak zauważa Spencer, fakty historyczne są takie, że nawet uwzględniając niechrześcijańskie postępki krzyżowców, Żydzi i tak woleli mieszkać na terenach zajętych przez Franków, niż przez muzułmanów. Dlaczego? LINK

Co tak naprawdę mówi Koran. Chrześcijański przewodnik po świętej księdze islamu.

LINK

Dżihad i samozagłada Zachodu


"(...) sami sprowadzają na siebie dżihad, bo… odmawiają przyjęcia islamu, który tylko się broni”. LINK

poniedziałek, 26 października 2015

Maszyna do pisania


Katarzyna Bonda – Maszyna do pisania
(Muza, Warszawa 2015)

Właściwie to uwagi do tego kursu pisania kreatywnego mam dwie.
1 – Banał goni banał i banałem pogania.
2 – Bonda pisze głupoty. Większość wymienionych przez nią punktów na przepisy fabularne (np. antagonista chce przeszkodzić bohaterowi nawet za cenę życia, bohater musi koniecznie przeżyć oczyszczenie i narodzić się na nowo) absolutnie nie występuje w mnóstwie tekstów światowej sławy pisarzy. A gdy czytam, że bohater w powieści przygodowej ma być szlachetny i wrażliwy i trzeba mu dać partnerkę, i zapowiedź szczęśliwej miłości, zaś w kryminale dobrze by było, gdyby detektyw był alkoholikiem z problemami rodzinnymi, mogę tylko unieść wysoko brwi w niedowierzaniu, bo nie da się sensownie powiedzieć, dlaczego ktokolwiek miałby uczęszczać na kursy prowadzone przez tę panią, gdzie słucha się takich rzeczy.

Cena okładkowa to 39,90 złotych. Trochę dużo jak na możliwość zerknięcia na samozadowolenie autorki i jej trywialny (i chwilami infantylny) styl – w sam raz dla pierwszej lepszej gazety typu Bravo Girl („Nie onanizuj się własnym tekstem”). Widać też, że rzekoma polska królowa kryminałów nie ma pojęcia, o czym czyta. Polecałabym jej, by zerknęła do darmowego archiwum pisma Fronda – np. w numerze 50. znajduje się świetny artykuł tłumaczący o co chodzi w Mistrzu i Małgorzacie.

Nie warto sięgać, a tym bardziej wykładać na to pieniędzy. Nie wiem, czy Bonda naprawdę robi niezły research do swych kryminałów, za co jest chwalona, ale po tym, jak napisano „Maszynę…”, nie sięgnę po żaden z nich.


Na koniec jeszcze komentarz do zdania: „Twoja książka też ma szansę na Pulitzera”. Otóż, pani Kasiu, nie - nie ma. Ta nagroda jest zarezerwowana jedynie dla obywateli USA. Jak widać nie wie tego ani autorka żyjąca z kursów dla pisarzy (!), ani redakcja, ani korekta, ani najwyraźniej nikt z wydawnictwa.

Nie polecam.

Zabójcza gra


Rex Stout – Zabójcza gra
(Wydawnictwo Dolnośląskie)

Nie wiem, kto w wydawnictwie wpadł na pomysł, by na okładce opisać wydarzenie, które ma miejsce na 40 stron przed końcem książki, ale nawet brak tego idiotycznego zabiegu nie za wiele by powieści pomógł. Jest to zdecydowanie najgorszy tom z serii o Nero Wolfie, jaki przeczytałam – „Po moim trupie” było nijakie i zagmatwane, ale tam przynajmniej Archie nie irytował tak mocno swym nieodpartym urokiem rozwydrzonego bachora z gimnazjum. Tutaj historia jest niedorzeczna, a na końcu z Wolfe’a wychodzi moralne bydlę.

O wiele lepiej przeczytać „Śmiercionośny rękopis”, choć tam również stężenie Archiego w Archim mogłoby być zdecydowanie mniejsze. Ale przynajmniej intryga wciągała.

wtorek, 13 października 2015

No, niestety - muszę to zamieścić


Wybacz, nieznany Gościu Bloga o Książkach, ale jeżeli chcesz na nich głosować, to nie wiem, dlaczego w ogóle czytasz książki - ewidentnie nic Ci nie dają. 

wtorek, 6 października 2015

Tancerze w żałobie


Markery Allingham – Tancerze w żałobie
(Wydawnictwo Dolnośląskie, 2014)

Najgorszy w tym kryminale jest na wskroś flegmatyczny detektyw Campion, który właściwie snuje się z kąta w kąt, praktycznie niezainteresowany śledztwem. Co prawda na początku książki chciał jedną kobietę zdzielić, drugą pocałować, ale czytelnik szybko dochodzi do wniosku, że żadnych gwałtownych porywów u jegomościa nie uświadczy. Właściwie to nie wiem, dlaczego wszyscy chcieli jego pomocy, bo Campion jedynie przechadza się między postaciami, i to w mocno ospałym tempie, nie wykazując żadnego zaangażowania. Jest niby jakiś tragiczny wątek miłosny między nim a żoną aktora, któremu miał pomóc, ale jest on równie poruszający, co romans kija od szczotki z mopem. Nawet mnożenie zgonów nie przydaje historii ani tempa, ani suspensu. Jeżeli czytelnik nie wpadnie na to, kto jest mordercą, to jedynie dlatego, że ani narrator, ani detektyw nie czynią najmniejszej rzeczy, która mogłaby go w ogóle zachęcić do jakiegokolwiek intelektualnego wysiłku. Do tego w formie przebija się jakaś ociężała wola liryzmu, której nie daje się w nic sensownego przekuć – tak jakby autorka żałowała, że zamiast kryminału nie pisze romansu albo ambitnej powieści obyczajowej. Nie mogę się również oprzeć wrażeniu, że tłumaczka często nie wiedziała, co właściwie czyta, i co ma z tym zrobić. Na koniec pozostaje zupełnie niedorzeczne rozwiązanie intrygi.

środa, 30 września 2015

Martwe dusze


Mikołaj Gogol – Martwe dusze
(Hachete 2015)

„Martwe dusze” najprościej opisać jako satyrę prowincjonalnej Rosji czasów Mikołaja I. Utwór ten zniszczył życie Gogola – okrzyknięto go zdrajcą, atakowano i szkalowano. Autor próbował ratować się pisaniem kontynuacji, jednak nie potrafił przecierpieć, że tworząc pod publiczkę, musiałby się wyprzeć tego, co napisał, albo zwyczajnie kłamać. Dlatego palił gotowe już rozdziały.


Sięgnęłam po „Martwe dusze”, mając w pamięci świetną adaptację sceniczną z Kowalewskim w roli głównej. I, niestety, doznałam rozczarowania. Powieść ma swoje błyski, a niejeden rusofil zapewne omdlewa z zachwytów nad barwnie odmalowaną panoramą carskiej prowincji, ale cóż – nie jestem rusofilem i zdania stwierdzające, że lud rosyjski nie lubi umierać śmiercią naturalną, mogą u mnie wywołać co najwyżej nikły uśmieszek, i to w myślach. Jeżeli więc same słowa: „literatura rosyjska” nie przyprawiają Was o spazmy rozkoszy, jest wielce prawdopodobne, że dzieło Gogola skwitujecie dość pogardliwym mruknięciem: „wodolejstwo!”.

sobota, 19 września 2015

Kącik okładkowy - 6

Zupełnym przypadkiem natrafiłam na takie dwa kwiatuszki.


Przyznam, że przeraża mnie ta okładka. Jakiekolwiek były intencje grafika, to, co narzuca się umysłowi, to ptaszek z przepotworną zgagą. Dodatkowo ogólna kolorystyka, z wyraźną przewagą bieli, każe mi myśleć o jakichś środkach na nadkwasotę. Jak dla mnie - okładka nie do strawienia.


W drugim przypadku wydawcy należy się jakiś order za szczyty bezmyślności. Nawet jeżeli przyjąć, że traktuje on Biblię wyłącznie jako zestaw mitów czy też dawnych opowieści podobnym legendom, to mimo wszystko na okładce umieszcza zadowolonego szatana! Brak słów...

wtorek, 15 września 2015

Dżihad i samozagłada Zachodu


Paweł Lisicki – Dżihad i samozagłada Zachodu
(Fabryka Słów, Lublin 2015)

„(…) cały świat dzieli się na dwie części: jedna to Dar al-Islam, czyli miejsce islamu, pokoju i prawa muzułmańskiego, a druga to reszta świata: Dar al-Harb, miejsce wojny; to mieszkańcy tej drugiej części sami winni są cierpień i klęsk, sami sprowadzają na siebie dżihad, bo… odmawiają przyjęcia islamu, który tylko się broni”.

Było już tu parę książek o islamie i żadnej nie dało się czytać ze spokojem. Po tych kilku lekturach nic już specjalnie nie dziwi w grubym eseju Lisickiego, a jednak czyta się go z wielkim bólem, zwłaszcza jeśli idzie o to, jak najwyżsi hierarchowie Kościoła praktycznie kładą głowę pod topór, zapierając się - w ten czy inny sposób - tego, co dotąd było chwałą i dumą Ludu Bożego.

Książka nie jest bez wad i miałabym do niej parę uwag, nie ze wszystkim do końca się zgadzam, ale moje obiekcje nie znaczą wiele wobec obecnej sytuacji na świecie. Jeżeli jeszcze nie przeczytaliście żadnej z polecanych tu książek o islamie, to zapytajcie siebie, kiedy macie zamiar to zrobić. Zapytajcie o to siebie dzisiaj, kiedy imam w Berlinie głosi, że kobiety nie noszące burek same się proszą o gwałt, a Niemcy domagają się, byśmy więzili (!) u nas wydzielonych nam przez nich imigrantów.

Czytajcie.

6/10

Tutaj krótka rozmowa o książce „Uległość”, o której wspomina Lisicki: https://www.youtube.com/watch?v=W1lHa7ujr9g  
W żadnym razie nie zamierzam jej czytać, ale warto posłuchać.

A tutaj relacja z napadu imigrantów na autokar, za którą FB zablokował użytkownikowi konto: http://niezalezna.pl/70607-granica-z-austria-wstrzasajaca-relacja-polaka-z-autokaru-napadnietego-przez-imigrantow


poniedziałek, 14 września 2015

Zatracenie


Osamu Dazai – Zatracenie
(Czytelnik, Warszawa 2015)

W oryginale powieść nazywa się „Utrata człowieczeństwa” i stanowi przygnębiającą rozprawę autora z życiem, jakiej dokonał przed popełnieniem samobójstwa. Bohater, Yozo, nie potrafi otworzyć się przed ludźmi i od dzieciństwa przywdziewa maskę błazna. Daje się nieść prądowi i nie stawia mu oporu, niezdolny do zbudowania jakiejkolwiek trwałej relacji. Nie potrafi ani kochać, ani odmawiać – nawet propozycji wspólnego samobójstwa.


O ile dobrze wspominam przeczytany przed laty „Zmierzch”, to „Zatracenie” w ogóle mi się nie podobało. Potrafię odczuć współczucie względem autora, świadoma, w jak strasznym stanie ducha musiał się znajdować, gdy targnął się na swoje życie, kończąc wyznania bohatera tym, że zgwałciła go stara służąca, a on sam dostał biegunki po zażyciu niewłaściwych leków, ale nie jestem w stanie znaleźć dla siebie czegokolwiek wartościowego w tej powieści. Im bliżej końca, tym bardziej się znieczulałam na pozbawione szczęścia, bezwolne dzieje Yozo.

wtorek, 25 sierpnia 2015

Idiotyzmy feminizmu


Magdalena Żuraw – Idiotyzmy feminizmu
(Fronda, Warszawa 2014)

„Czy słyszeli Państwo, by feministki opowiadały się przeciw wysokim podatkom nakładanym na państwo przez obywateli? I drugie pytanie: dlaczego ruch feministyczny wspiera partie lewicowe, które opowiadają się właśnie za wysokimi podatkami?”

Chesterton swego czasu świetnie podsumował feminizm, pisząc, że gdy kobieta usługuje swojemu mężowi, to jest niewolnicą, natomiast gdy usługuje kompletnie obcemu mężczyźnie, którego tytułuje szefem, to jest wyzwolona. Od tego czasu trochę się zmieniło. Oczywiście na gorsze, czego przykład podaje Magdalena Żuraw już we wstępie, przypominając jak to Holenderscy żołnierze ONZ-u, choć mieli przewagę liczebną, dopuścili w 1995 roku do wymordowania 8 tysięcy mężczyzn i chłopców przez Serbów bośniackich w Srebrenicy, nie tylko odstępując od walki, przyzwalając na tortury i grzebanie żywcem, ale także wydając tych, których mieli ochraniać. Niewątpliwie męstwa i męskości u Holendrów nie było, a zatem honoru i człowieczeństwa.

„(…) feminizm jest ideologią wyniszczającą także mężczyzn. Dla kobiety to o tyle istotne, że już niedługo zamiast ‘silnych męskich’ ramion będą na nie czekały jedynie nadgarstki czytelników ‘Gazety Wyborczej’ ”.

Książka składa się z króciutkich rozdziałów poruszających tematy takie jak „aborcja”, „prawa kobiet”, „ekofeminizm”, „antykoncepcja”, „nazwisko”, „koedukacja” czy „parytety”. Autorka nie rozwodzi się nad problemami, podaje rzecz krótko i szybko: z jednej strony feministyczny opis aborcji jako operacji szybkiego, czystej i przyjemnej, a zaraz za nim treściwa relacja ginekologa, który dokonywał tego zabiegu, który – choćby feministki nie wiem jak usiłowały to przemilczeć – polega na rozerwaniu płodu na strzępy i wyciąganiu z łona po kolei nóżek, rączek, jelit, serca, mózgu.

Ci, którzy feminizm w wykonaniu profesorki (!) Środy czy innej Szczuki albo Chutnik słusznie nazywają debilizmem, nie znajdą tu niczego, czego by już nie wiedzieli. Dla kogo więc jest ta książeczka? Feministki raczej po nią nie sięgną – to by wymagało woli poznania racji innych niż przenajświętsze i bezdyskusyjne dogmaty Wyborczej i TVN-u, innymi słowy: samodzielnego myślenia. Ale jeżeli żyjecie w ciągłym biegu i nie starcza Wam czasu, by nawet dostrzec, jak główne media obrażają Waszą inteligencję i godność, książka Żuraw może bardzo się Wam przydać jako dwuminutowe wstrzymywanie kroku na oddech – tlen dla mózgu.


Na koniec perełka autorstwa Sylwii Chutnik: „Dziecko jest przecież najstraszniejszym wynalazkiem patriarchatu, opresją kierowaną na aktywne politycznie kobiety w celu osłabienia ich zaangażowania”.

wtorek, 11 sierpnia 2015

Cichym ścigałam go lotem


Joe Alex – Cichym ścigałam go lotem

Chociaż dzięki serwisom muzycznym można legalnie odsłuchać parę audiobooków Joe Alexa, to jednak pamięć o wydumanej żenadzie, jaką był „Jesteś tylko diabłem”, skutecznie odstraszała mnie od skorzystania z tej okazji. Teraz wiem, że były to słuszne obawy.

Tragedia zaczyna się od pierwszej strony. W wyścigu o najnudniejszy i najbardziej zbyteczny początek powieści „Cichym ścigałam go lotem” zostawia konkurencję daleko w tyle. Osobny puchar należy się za ogólną i niczym nie złagodzoną drętwość literacką (znalazło się nawet „cofnął się do tyłu”), postaci o uroku źle obrobionych kloców drewna (niesamowite, ile można gadać po próżnicy!) i beznadziejne dialogi. W ogóle cała ta historyjka sprawia wrażenie rozdymanej na siłę, w dodatku bez chęci i krztyny wyczucia.


Mimo, że audiobook jest krótki, to zaraz po przybyciu głównego bohatera na miejsce zbrodni, musiałam, po prostu musiałam zrobić sobie  przerwę i przeczytać „Pani McGinty nie żyje” Agaty Christie – podziałało jak balsam na ranę.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Zabić Cezara


Rex Stout – Zabić Cezara
(Wydawnictwo Dolnośląskie, 2011)

Tom Pratt, właściciel sieci restauracji, wydaje majątek na wspaniałego byka, którego zamierza wrzucić na grill, czym naraża się okolicznym hodowcom - ci traktują podobny pomysł jako zbrodnię. Syn sąsiada, z którym restaurator miał na pieńku, zakłada się z Prattem, że nie dojdzie do zaserwowania byka gościom, a wkrótce potem zwłoki młodego mężczyzny zostają znalezione na pastwisku.


Moje pierwsze spotkanie z detektywem Nero Wolfem okazało się dość sympatyczne. Choć intryga nie jest specjalnie zawiła, to nawet pierwszoosobowa narracja – czego nie lubię – prowadzona przez nudnego i silącego się na żartobliwość asystenta Wolfa, Archiego, nie irytowała aż tak bardzo. Dobra odtrutka po ostatnich, niezjadliwych kryminałach.

sobota, 1 sierpnia 2015

Detektyw Diamond i zagadka zamkniętego pokoju


Peter Lovesey – Detektyw Diamond i zagadka zamkniętego pokoju
(Amber, Warszawa 2009)

Chociaż zdarzało mi się traktować tu książki nazbyt łagodnie, to arcynudny i rozwleczony kryminał „Detektyw Diamond i śmierć w jeziorze” zagarnął słuszne 3-/10. Po fatalnym pierwszym spotkaniu nie spodziewałam się niczego dobrego i – niestety – kontynuacja przygód policjanta z Bath dzielnie trzyma poziom mułu. A przynajmniej śledzenie wydarzeń jest równie ekscytujące, co gapienie się w błotnistą kałużę - tak nijakie postaci snują się po kartach tego powieścidła.

Zastanawia mnie reklama serii „Kryminały z klasą”, w której wyszły powieści Lovesey’a. Na drugiej stronie czytamy, że to „elegancka proza i przyjemność czytania. (…) To wyjątkowa seria książek, które łączą perfekcyjny kryminał ze znakomitą, a często wybitną literaturą”. Otwieramy powieść i znajdujemy taki oto dialog:

„- Ten gość to pedał.
- Dlaczego tak myślisz? – zapytał Diamond. – Pokazywał ci f****?”

Dobrze zapamiętać, co wydawca uznaje za klasę i literaturę wybitną.


Tym, którzy chcą sobie oszczędzić lektury, zdradzę tytułową zagadkę – jak wejść do barki zamykanej na kłódkę, do której jest tylko jeden klucz? Odpowiedź – podmienić kłódkę, gdy właściciel jest w środku (wychodząc, zamknie ją bez użycia klucza), i założyć właściwą kłódkę na dawne miejsce przed jego powrotem. Ale czy tylko ja uważam, że spędzanie godzin na domu-łodzi z zostawieniem otwartej kłódki (która służy za jedyny zamek!) na zewnątrz, gdzie każdy może przy niej majstrować, jest wyjątkową jeśli nie totalną głupotą? Naprawdę, dla czegoś takiego nie warto męczyć się przez 300 stron ze smętnym Diamondem.

wtorek, 28 lipca 2015

Przepowiednia


Dean Koontz – Przepowiednia
(Albatros)

W oryginale powieść nazywa się „Life expectancy”, czyli „Średnia długość życia” i rozpoczyna się od narodzin głównego bohatera, jego umierającego dziadka dotkniętego przedśmiertnym darem straszliwego proroctwa i klauna psychopaty strzelającego do pielęgniarki.  Nie zapowiada się więc szczególnie źle – ot, miły horror klasy B. Niestety, powieść jest mocno przegadana i przez znaczną jej część, którą spokojnie – oj, spokojnie! - można by wyrzucić, wieje nudą, zaś autor próbuje nas rozśmieszyć humorem pokroju niniejszego dialogu (przytaczam z pamięci):

- Mam kobiecą dolegliwość.
- Jaką kobiecą dolegliwość?
- To ten czas w miesiącu.
- Środek?

Jeśli właśnie spadły Wam kapcie ze śmiechu, będziecie zachwyceni. Jeżeli nie, to ostrzegam – lepiej już nie będzie. Bohater ma przeżyć 5 strasznych dni, ale moja cierpliwość starczyła jedynie na ten pierwszy. Później było tak żenująco i smętnie, że patrzyłam co rusz na licznik, pragnąc jak najszybciej dojść do zakończenia. Wrażenie bezsensownego rozwleczenia potęgował czytający w niezmiennie leniwym tempie Zborowski, który stawia najwidoczniej na to, by aktor nie brzmiał naturalnie i swobodnie.

Najgorsze, że autor uparł się doprowadzić przedstawianą rodzinkę do przesłodko – aż do obrzydzenia – szczęśliwego finału, toteż jeden ze strasznych dni to… naturalna i spokojna śmierć staruszki we śnie. Przerażające! Hasłem powtarzanym w powieści jest: „Przygotuj się na czary!”, ale ja ostrzegam: „Przygotujcie się na nudę, totalny brak zaskakujących zwrotów akcji i tak nędzne ględzenie narratora, że nawet Zborowski zdaje się usypiać”.

Nie warto.

Etnolog w mieście grzechu


Mariusz Czubaj – Etnolog w mieście grzechu. Powieść kryminalna jako świadectwo antropologiczne
(Oficynka)

Mam tylko jedno do powiedzenia o tej nudnej jak flaki z olejem, licho napisanej książce: jeżeli autor uważa, że Holmes i Moriarty istotnie połączeni byli homoseksualną więzią, a sekretny chwyt judo Sherlocka był nie tylko morderczy, ale też miłosny, to niech się zajmie analizą „Czterech pancernych i psa” – tu to dopiero będzie miał więzi i konfiguracje seksualne!

No, ale jak się bezkrytycznie czyta Fromma i zbrodniarza Baumana, to pewnie poważne odchyły są nieuniknione.

poniedziałek, 27 lipca 2015

Opium w rosole (wiekopomna opinia)


Przyznaję bez bicia, że nigdy nie czytałam nic Musierowicz. Tak samo ma się sprawa z "Opium...". Nie mogę jednak nie pozostawić dla potomności opinii wydanej przez moją najulubieńszą recenzentkę, czyli moją mamę, dla której tytuł ten był obowiązkową lekturą szkolną. Opinia ta traci nieco ze swej głębi, gdyż pozbawiona jest nagrania tonu głosu i grymasu twarzy, z którą została wyrażona, niemniej jej klarowność i treściwość nakazuje żałować, że nie potrafię ustawić na blogu migocącej, złotej czcionki, z jaką należałoby ją tu wpisać. A zatem, jak podsumować jedną z najsławniejszych powieści, której autorkę tytułuje się czasem polskim Proustem?

"Eeeeeee tam!"

sobota, 25 lipca 2015

Zapisane w kościach


Simon Beckett – Zapisane w kościach
(Amber, 2007)

Nie cierpię wiedzieć, kto na pewno zginie. Nie cierpię, gdy po raz n-ty mordercą okazuje się ta osoba, która „znajduje” zwłoki. Nie cierpię, gdy twisty fabularne dają się przewidzieć z równą oczywistością, co upadek kamienia po podrzuceniu. Ale widocznie u Becketta nie da się inaczej i nie warto dawać mu szansy. Zwłaszcza, że jest o wiele nudniej niż w „Szeptach zmarłych”.


Jedno mnie tylko zastanawia – czemu lekarz i patolog jest przerażony trzymaniem w dłoni ludzkiej kończyny? Dopisuję – nie cierpię nielogicznych postaci.

wtorek, 21 lipca 2015

Złe towarzystwo


John Verdon – Złe towarzystwo
(Otwarte, 2012)

Komercyjny sukces „Wyliczanki” sprawił, że Verdon po prostu ubzdurał sobie, że musi coś napisać i doić krowę, póki mleko daje, toteż dostajemy przegadane i przekombinowane popłuczyny po pozbawionym uważnego redaktora debiucie, czyli „Shut your eyes tight”, nie wiedzieć czemu wydane u nas jako „Złe towarzystwo”.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to zwiększone natężenie przekleństw i to w niesmacznych, obrzydliwych kombinacjach. Autor najwidoczniej uznał, że jeśli bohaterowie nie są wulgarni i obleśni w mowie, to nie jest dorośle i mroczno.

Detektyw Gurney nadal jest uznawany za wybitnego geniusza i nadal robi z siebie kompletnego idiotę, przy czym największą jego winą jest tutaj zignorowanie najbardziej podejrzanej ze wszystkich osób. Człowiek oczywiście łudzi się, że to niemożliwe, że rozwiązanie byłoby zbyt oczywiste i czeka cierpliwie na zaskakujący twist, lecz niestety…

Fabuła kiepska, książka licha i nawet główny bohater zdaje się męczyć całą tą nieudaną powtórką z rozrywki, zwieńczoną – jakżeby inaczej – szczęśliwym zakończeniem (strzał w głowę bez żadnych konsekwencji!). A tłumacz najwyraźniej nie wie, co znaczy słowo „osławiony”.

Nie polecam.

sobota, 11 lipca 2015

Długi film o miłości


Jacek Hugo-Bader – Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak.
(Znak, Kraków 2014)

„ – Na Manaslu jest na przykład w lodzie zatopiony do pasa Japończyk – wspomina Jacek. - Na siedmiu tysiącach pięciuset metrach wychyla się z namiotu i spogląda na słońce. Tak umarł. Najgorsze, że robią mu zdjęcia i puszczają do Internetu. Dla mnie to profanacja.
- Na Dhaulagiri jedno ciało leży prawie na samym szczycie – opowiadam. – Wspinacze nazywają je drogowskazem. Ma plecak, czekan, zegarek na ręku. Nikt już nie wie, kim był ten człowiek, jakiej był narodowości, ale wszyscy cieszą się, kiedy go widzą, bo to znaczy, że są na właściwej drodze. Dobry kuluar wybrali do podchodzenia. Zamarznięty. Wysuszony, przytulony do skały. Tak zasnął. Ci, co idą na szczyt, nie traktują go nawet jak kogoś. Raczej jak coś.”

„Moralność mogłaby być jedna, gdyby stan umysłu na każdej wysokości był ten sam. A nie jest” (Krzysztof Wielicki).

„Przyjaciela nie opuszcza się nawet wtedy, gdy jest już tylko bryłą lodu” (Wawrzyniec Żuławski)

Maciek Berbeka, Adam Bielecki, Artur Małek i Tomek Kowalski zdobyli szczyt Broad Peak zimą 2013 roku. Maciek i Tomek nie wrócili żywo z tej wyprawy. Raport Polskiego Związku Alpinistycznego w ogóle nie zajmuje się oceną zmarłych, za to miażdży tych, którzy przeżyli, oskarżając ich o porzucenie kolegów na pewną śmierć. Jak było naprawdę?

To Hugo-Badera chyba jednak mało interesuje. Książka zaczyna się dość żenującym błaganiem autora skierowanym do Jacka Berbeki, brata Maćka, by ten zabrał autora na wyprawę po ciała dwójki zaginionych. Jacka oskarżano, że robi medialny cyrk wokół tragedii i wydaje się, że Hugo-Bader ni mniej, ni więcej tylko chciał zrobić swój. Przed wyprawą wyznał w wywiadzie, że interesuje go „amok”, który pcha ludzi na szczyty gór, w nieludzkie warunki. Tyle że nie robi nic, byle ten fenomen obiektywnie zgłębić. Pisze, jakby to robił na kolanie, ot tak, żeby książka była łatwa, szybka, zadziorna, ale na pewno nie rzetelna. Rzuca zdania typu: „w polskim środowisku alpinistyczno-himalajsko-wspinaczkowym, gdzie wszyscy kochają się jak niewykastrowane psy zamknięte na mrozie w ciasnej klatce w schronisku na Paluchu pod Warszawą”, a o uczestniczce wyprawy, która zginęła niedługo po tym, gdy weszła mu w kadr, pisze: „dupiata krowa”, gdzie indziej zaś wyznaje, że połyka skórki odgryzane z palców (?!). Fragmenty tej książki nazywają się „jazgot”, a polegają na tym, że autor wrzuca – najczęściej złośliwe bądź zupełnie głupie – komentarze internautów na temat wyprawy po ciała Kowalskiego i Berbeki. Po co to robi, jeśli nie po to tylko, żeby podgrzać atmosferę i trącać nerwy czytelników? To sama książka sprawia wrażenie jazgotu. Autor chce żeby było zaczepnie – chciał kręcić film i zmusić bohaterów wyprawy, by pokazywali widzom swe zapłakane oczy. Oto jego wrażliwość, oto podejście do tematu. Pal licho z prawdą, niech dzieje się dramat (sam zresztą używa określenia „osoby dramatu”).

Adam Bielecki, najbardziej znienawidzony uczestnik zdobywania szczytu, który biegł niemal w panice do bazy, nie oglądając się na pozostawionych za sobą towarzyszy, żali się autorowi, że nikt nie chce go wysłuchać. Że nie ma szansy opowiedzieć swojej wersji historii. Że odmawia mu się prawa do sprawiedliwości. Czy Hugo-Bader daje mu w książce miejsce na tę wersję? Na długą, samodzielną, nierwaną na strzępy wypowiedź? Czy zachęca, by pomógł ludziom zrozumieć, co działo się tam, gdzie walczy się o przeżycie? Najwyraźniej nawet nie przeszło mu to przez myśl. Musiał przecież powciskać te głupie komentarze z sieci i swoje własne wrażenia z wyprawy.

Obraz z tej „jazgoczącej” książki wyłania się taki – himalaiści to niekomunikatywni egoiści pełni pychy, których pcha w góry potrzeba poczucia nieśmiertelności, a wręcz boskości (sami używają słów „Bóg”, „nieśmiertelny” w stosunku do siebie). Maciek, doświadczony wspinacz, zachował się iście po kretyńsku, nie używając radia. Tomek zadziwiał swoim lekkim podejściem do sprawy –  nieodpowiedzialnie eksperymentował z własnymi rakami, beztrosko proponował Adamowi, który wracał ze szczytu, by wszedł z nimi jeszcze raz, co nawet mnie, osobie wiedzącej o wspinaczce tyle co nic, wydało się czymś skrajnie nienormalnym. Bielecki, po zejściu ze szczytu, gnał co sił, nie patrząc wstecz za kolegami, przez co zarzuca się mu tchórzostwo i najzwyklejszą ucieczkę. O ile nie mam żadnego problemu z tym, by uwierzyć, że wpadł w ów stan, gdy człowiek mało myśli, pchany do ratowania własnego życia czysto zwierzęcym instynktem i trudno od niego wymagać prawdziwie ludzkiego zachowania, to jednak Bielecki przeżył już wcześniej coś podobnego – zostawił za sobą partnera, tak samo pędząc co tchu do bazy i nie troszcząc się o nikogo. O ile więc mogę pojąć obezwładniający lęk, nie mogę pojąć tego, że mając już takie doświadczenie na karku, człowiek nie robi nic, by nie dopuścić do sytuacji, w której miałoby się to powtórzyć. Cała grupa zresztą zachowywała się skrajnie głupio, nie ustalając m.in. co robić, kiedy któryś z uczestników ataku na szczyt osłabnie, nie wspominając już o tym, że nie stosowali się do wytycznych kierownika wyprawy, który chciał, by szczyt był zdobywany na dwie pary, z dniem przerwy między nimi, a gdy już przeforsowali grupowe zdobycie, nie trzymali się razem, wbrew jego poleceniom. Maciek i Tomek nie schodzą z Adamem, choć powinni byli to uczynić, ten zaś, skupiony na sobie, nie próbuje ich do tego namówić. Grupa jest rozerwana, niezdecydowana, nie ma jednomyślności ani przywódcy. Ostatni cios Tomek otrzymuje przez radio od kierownika, Krzysztofa Wielickiego, który uświadamia mu, jak daleko znajduje się od towarzyszy. Ta świadomość, że nikt na niego nie czeka, nie zawróci, nie pomoże mu, najprawdopodobniej przyczyniła się znacząco do jego śmierci, gdyż w tak ekstremalnych warunkach, psychika jest ważniejsza niż ciało – może podciągnąć to ledwo żywe lub też przyspieszyć fizyczną zapaść. Ciekawe jednak, że Jacek Berbera i Jacek Jawień z wyprawy po ciała wracają śmigłowcami, porzucając nielubianego Hugo-Badera, ale i najsłabszego członka ekspedycji – Krzysztofa Tarasiewicza, choć ten bardzo źle się czuł, miał odmrożenia i żal za to, że zostawia się najsłabszego. Do tego brat Maćka mówi o zacieraniu śladów przy ciele Tomka (śladów czego? Kto? Po co?), oskarża Wielickiego o niesprawdzenie raków Kowalskiego (od kiedy kierownik ingeruje w osobiste wyposażenie?) i jak na kogoś, kto chciał załatwić sprawę po cichu i z godnością, zachowywał się agresywnie i głośno.

Podkreślam – to jest obraz przesączony przez momentami doprawdy żenującą wrażliwość Hugo-Badera, a nie uporządkowany, obiektywny przekaz wydarzeń i chłodna próba ustalenia przyczyn tragedii.

Nie mogę dobrze ocenić tej książki – materiału mało, więcej siebie, własnej ekscytacji i „dramatu”. Rozpoczynający ją list zresztą świetnie podsumowuje podejście autora – liczy się temat -samograj, jazgot medialny, przesycenie przekazu emocjami, chaos i brak klarowności sprzyjające napięciu, a nie prawda, rzetelność i próba zrozumienia sytuacji i ludzi. Że zacytuję użytkowniczkę „iwona” z portalu LC: „Jest w tym pisarstwie coś nieczystego, żerowanie na nieszczęściu, co mnie odrzuca. „Nie godzę się na to, że ze śmierci robi się widowisko” – podkreślał reportażysta w wywiadzie dla portalu Wspinanie.pl, mając na myśli telewizyjne przekazy z tragedii na Broad Peaku. Nie widzę żadnej różnicy w widowisku, które proponuje on sam.”

Nie polecam.


wtorek, 7 lipca 2015

Wyliczanka (audiobook)



John Verdon – Wyliczanka

Żeby uczcić nieznośne fale upału, nie będę się wysilać i po prostu zespoiluję debiut Verdona.

Zacznijmy od głupiego pomysłu przeklejania bieżników butów tak, by zostawiać odwrotne odciski. Ciężko się tego nie czepiać, gdy parę razy podkreśla się czytelnikowi, że nic tak dobrze nie zachowuje śladów, jak zmrożony śnieg. Otóż fakt, że coś jest nie tak z podobnymi odciskami jest banalny do zaobserwowania dla przeciętnej osoby – w USA był zresztą autentyczny przypadek pozostawienia tak „chytrych” tropów, które w rezultacie nie zmyliły nikogo. Chodzi o rozkład ciężaru stopy, który zniekształca pozostawiony ślad. Trudno uwierzyć, że mrowie policjantów plus rzekomo genialny detektyw nie zwróciło na to najmniejszej uwagi, i to na najlepszym możliwym podłożu. Naprawdę.

Detektyw jest tak genialny, że robi z siebie totalnego idiotę (żeby nie użyć gorszych określeń) i w tajemnicy przed wszystkimi podjudza seryjnego mordercę. Powtórzę – genialny detektyw, specjalista od chwytania zwyrodnialców, nic nikomu nie mówiąc, prowokuje psychopatę, bo tak mu akurat przyszło do głowy. Naprawdę.

Seryjny morderca każe ofiarom wysyłać czeki na niby przypadkowy, nie mający związku, a jednak TEN SAM, konkretny adres, a policja NIE prześwietla na wylot właściciela adresu. Naprawdę.

To najbardziej przykre momenty tej intrygi. Ale są i inne wady, jak choćby zbędne powtórzenia i momentami niepotrzebne wykładanie rzeczy stosunkowo prostych. Największym z minusów była dla mnie żona genialnego detektywa, z jej irytującą manierą odpowiadania nie na temat. Miałam nadzieję, że zagrożony rozpadem związek zakończy się jak najszybciej albo że ją zabiją. Niestety, czekał mnie jedynie banalny do bólu happy end.


Nieliczne plusy przyznaję za brak alkoholizmu detektywa i jałowych rozmyślań o seksie. No i za to, że audiobooka słuchało się O NIEBO lepiej niż całej tej oślizłej żenady w wykonaniu Nesbo.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Dzwon śmierci


Kerstin Ekman – Dzwon śmierci
(Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza, Warszawa 2004)

Podchmieleni myśliwi potrącają autokarem kobietę, która umiera, gdy próbują dotrzeć do szpitala. Przerażeni, postanawiają wszystko zataić, ale w panice zapominają o rowerze zmarłej. Ktoś jednak widział ich poczynania. I zajął się rowerem. Teraz postanawia szantażować mężczyzn, każąc im urządzić polowanie pod swoje dyktando.

Niepozorna książka o odpychającej okładce okazała się dość przyjemną lekturą. Historia jest prosta i brak w niej elementu zaskoczenia, ale czyta się szybko, a narracja wciąga. Dobra, zwięzła powieść obyczajowa z wątkami łowieckimi, pozbawiona smętnego rozwodzenia się nad dylematami i uczuciami.

6/10

czwartek, 2 lipca 2015

Kasacja



Remigiusz Mróz – Kasacja
(Czwarta Strona, 2015)

Autor powinien chwycić egzemplarz własnej powieści w zęby i pognać na złamanie karku do stacji TVN. Jest to bowiem historia pisana prawdziwie żenującym, nienaturalnym językiem (wezbrany potok kolokwializmów, slangu i najzupełniej zbędnych wulgaryzmów) i z postaciami sztuczniejszymi niż szczęka stulatki, toteż stacja najwyższego stopnia propagandy (historycy przyznają, że w manipulacjach zawstydziliby nawet Goebbelsa) i lśniącego plastiku mogłaby z powodzeniem zrobić z tego kolejną produkcję telewizyjną z wyjątkowo słabymi aktorami i pozbawionym nawet cienia autentyczności scenariuszem.

Wyobraźcie sobie, że jakiś zagraniczny pisarz osadza akcję powieści w Polsce, nadaje postaciom, statystycznym Polakom, nazwiska Matejko, Kościuszko i Piłsudzki, po czym każe im ustawicznie jeść korniszony i cytować raz po raz Mickiewicza. Podobnie żałośnie prezentuje się ów thriller adwokacki, przy którym nie potrafiłam nie wykrzywiać ust z nadmiaru niesmaku. Zastanawiam się, czy autor otarł się w jakikolwiek sposób o kancelarię prawną, bo to, w jaki sposób ją opisuje, sprawia, że Superman podszywający się pod przeciętnego dziennikarza wydał mi się postacią nadzwyczaj wiarygodną. Gdyby wydawca miał choć krztynę uczciwości, mógłby zareklamować tę historię hasłem: „Keep calm and odrealnij się!”. Co prawda niejaka Katarzyna Bonda głosi nam na okładce, że jest to jazda bez trzymanki, ale nie sądziłam, że – przy jednoczesnym porównywaniu tytułu do książek Grishama na odwrocie - w jakikolwiek sposób może to oznaczać kompletne oderwanie fabuły od rzeczywistości.  I jeszcze te dialogi - domyślam się, że miały być w założeniu zabawne, luzackie i przydawać dwóm tekturom robiących za głównych bohaterów charakteru. Tylko że, drogi autorze, wulgarność (i momentami czysta obrzydliwość) nie jest substytutem humoru, a postać mówiąca na swój temat w trzeciej osobie nie zdobywa szczytów niewymuszonej wiarygodności. Miałam serdecznie dość już po 50 stronach.

Na 149. stronie główna bohaterka nazwała Wojewódzkiego królem TVN-u. I zaczęłam się zastanawiać, czy autor czasem specjalnie nie trzyma poziomu żenady, ponieważ autentycznie liczy na to, co doradzałam mu w pierwszych słowach tej notki, a co jako pierwsze przyszło mi na myśl po zaledwie kilku stronach książki. Chyba że… Nie, nie wiem, co gorsze – specjalne zaniżanie poziomu czy autentyczny zachwyt dla tej pożałowania godnej stacji, który tłumaczyłby po części plastikowy prymitywizm „Kasacji”.

Powinnam coś napisać o fabule, ale, niestety, jest tak głupia, że próba objęcia umysłem wszystkich jej niedorzeczności potrafi ścisnąć żołądek. Sami odpowiedzcie sobie na pytanie, jak ciężko pogruchotany umysłowo musiałby być człowiek, by z własnej woli, w stanie całkowitej bezbronności, stawać twarzą w twarz z czystej wody gangsterem, którego goryl omal nie zabił naszego towarzysza, bo taką radochę sprawiało mu pranie go po głowie w ramach nakłaniania do współpracy (na którą ten już się zgodził). Według autora taka demencja cechować musi genialną panią adwokat. Tak genialną, że parokrotnie, bez wyraźnego powodu, prowokuje owego goryla, by jej przyłożył! Że nie wspomnę o narażaniu (i to bez cienia wahania!) najbliższej rodziny w imię klienta, całkowicie obcego człowieka, który przypuszczalnie jest psychopatą! Czy naprawdę jakikolwiek redaktor czytał to przed wydaniem? Może chociaż ten urywek o więźniu, który podczas widzeń mruga… alfabetem Morse’a? Mruga i wymruguje imię i nazwisko. A oprócz tego „Jestem niewinny” i inne wiadomości, łącznie z adresem.

Ja nie żartuję! To jest naprawdę aż tak okropne!

Intryga… Intryga to coś tak naciąganego i niewiarygodnego, że zaczęłam się zastanawiać, czy pan Mróz w ogóle żyje w Polsce. W kraju, gdzie sąd ani policja nie są w stanie ustalić, kto wybudował asfaltową drogę na prywatnej posesji, a świadectwo żony, która widziała, jak zabija się jej męża, uznaje się za mało istotne! A jeżeli żyje, to powinien przestrzec czytelnika, że „Kasacja” dzieje się na innej planecie, w bardzo, ale to bardzo odległej galaktyce!


Dno! Żenada! Idiotyzm! Nigdy nie odżałuję dnia, który zmarnowałam na zdzierżenie tej szmiry! Omijać szerokim łukiem!

środa, 1 lipca 2015

Jack London - Żeglarz na koniu


Irving Stone – Jack London. Żeglarz na koniu
(Muza, Warszawa 2012)

„Ustawiczne klęski i ucieczki rodziny, okropności spirytystycznych seansów, na jakie chłopiec był wystawiony, niejasne przeczucie, że jest niewyraźnego pochodzenia, sprawiały, że nie czuł się pewnie, był lękliwy i nieśmiały”.

Wiedziałam, że London miał burzliwe życie. Wiedziałam, że był żeglarzem, poszukiwaczem złota i że w młodości ciężko, czasami wręcz niewolniczo i nieludzko harował. Nie wiedziałam, że był piratem ostrygowym, trampem i jako włóczęga żebrał o jedzenie ani że trafił do więzienia. Nie miałam też pojęcia, że dla kochanki porzucił żonę i dzieci. Przyznaję jednak uczciwie, że przypadki artystów nigdy mnie tak nie obchodziły, co myśli ludzi i ich twórczość, toteż trudno mi się było skoncentrować na wszystkim, co nie miało ścisłego powiązania z samym aktem tworzenia dzieł Londona. Na szczęście Stone nie rozwodzi się nad żadną kwestią, pisząc niekiedy w telegraficznym skrócie o życiu tak przepełnionym zdarzeniami i doświadczeniami i nie ciągnie go jak Zweiga przy Balzaku do żenującej psychoanalizy i nieprzemyślanych uwag, dlatego całość czyta się szybko i dość gładko.


Z jednej strony wyłania nam się portret człowieka niezłomnego, gotowego bez lęku stawić czoła wszelkim przeciwnościom; z drugiej mamy do czynienia z oszołomem wpędzającym się w kłopoty na własne życzenie i stroniącego od racjonalnego przemyśliwania spraw. Z jednej strony z człowiekiem wrażliwym i delikatnym, a jednocześnie ostrym i gwałtownym, wychwalającym męskość, siłę i odwagę, z drugiej z pozbawionym na tyle honoru, by dochować wierności żonie, a wreszcie porzucić ją nagle i bez ostrzeżenia. W pamięci pozostaną mi dwie rzeczy – reklamowany głośno wykład o Kiplingu, na którym London bezczelnie oświadczył, że zamiast o nim, będzie mówił o socjalizmie (niesamowity brak szacunku dla zebranych, no i dla własnego mistrza literackiego), a także oświadczenie żonie, że zbuduje jej i dzieciom nowy dom, a następnie porzucenie rodziny bez żadnych wyjaśnień cztery godziny później. Stone jest zbyt zachwycony Londonem, by nazwać go wariatem, ale to określenie chyba najlepiej oddaje jego niespokojną osobowość. Takie też wrażenie pozostaje we mnie po przeczytaniu historii jednego z najpoczytniejszych pisarzy ze Stanów – „wariactwo”.

czwartek, 25 czerwca 2015

Martin Eden (audiobook)


Jack London – Martin Eden

Powieść o młodym żeglarzu, który decyduje się zostać bogatym pisarzem i tym samym zdobyć prawo do ręki ukochanej dziewczyny z wyższych sfer, niesie dość przykre przesłanie dla tych, którym marzy się kariera literacka. Po pierwsze – możesz się zaharowywać niemal na śmierć, wzrastać w wiedzy i nieustannie poprawiać warsztat, a o prawdziwym sukcesie i tak decyduje przypadek (doświadczony wydawca, który zdecydował się opublikować rękopis bohatera, nie miał bladego pojęcia, dlaczego rozprawa filozoficzna stała się tak głośnym przebojem). Po drugie – jeżeli już uzyskasz rozgłos i uznanie, ludzie będą mieli kompletnie w nosie co tak naprawdę piszesz, co chcesz im przekazać i o czym traktują twoje utwory. Nie liczy się nic poza sławą i majątkiem. Zwłaszcza ta druga kwestia może złamać serce idealistom, wierzącym w moc sztuki i poświęcającym wszystką energię na spalaniu się w ogniu tworzenia.

To jeden plus tej książki. Drugi to liczne autobiograficzne wątki ukazujące faktyczną drogę od przymierającego głodem woła roboczego do słynnego pisarza. I na tym plusy się kończą. Bowiem „Martin Eden”, mimo ciekawego tematu opartego na autentycznych przeżyciach Londona, jest książką zadziwiająco nudną. A wszystkiemu winna jest egzaltacja autora, który stara się być poetą tam, gdzie powinien być najoszczędniejszym kronikarzem. Z jednej strony zarówno Jack London jak i jego powieściowe alter-ego buntują się przeciwko literaturze romantycznej, ugrzecznionej, delikatnej, postanawiając pisać o życiu brutalnym, surowym i nagim, z drugiej nadmierne rozwodzenie się nad szczegółami, myślami i uczuciami, które dodatkowo chce się wyrazić językiem niepotrzebnie wzniosłym, czyni całość rzeczą dość ciężkostrawną. Innymi słowy – autor za bardzo uwierzył, że jest genialny, toteż w swych górnolotnych wynurzeniach ociera się czasem o groteskę. Co prawda nie osiągnął poziomu Żeromskiego i jego seksu z ośmiornicą (!), ale trafiły się wargi wybijające zdania niby stempel (!) albo wargi jak róg eksplodujące zwadą wszechświata, czy coś w tym guście. Pojawiały się też zgrzytające powtórzenia, ale nie wiem, czy jest to wina Londona, czy tłumacza. Wiem za to jedno – tego, czego dałam radę słuchać przez kilkanaście godzin, absolutnie nie dałabym rady przeczytać.


Najgorsze jednak, że za nic nie udało mi się polubić głównego bohatera. Powinno być mi chyba smutno, kiedy ten zabija się pod koniec książki, ale jedyne, co odczułam, to ulga, że wreszcie mam „Martina Edena” za sobą. Słusznie wycofano tytuł z listy lektur szkolnych – tyle powiem.

wtorek, 23 czerwca 2015

Wielki Gatsby (audiobook)


Francis Scott Fitzgerald – Wielki Gatsby


Chociaż audiobook liczy zaledwie pięć godzin, nie mogłam się doczekać, kiedy się skończy. Wiem, że powieść opowiada o pustym wewnętrznie życiu bohaterów pokolenia lat dwudziestych w USA, czasie prosperity, dekadencji i jazzu, słowem - nudziarzy pławiących się w luksusie i nie mogących znaleźć szczęścia, ale i tak wydaje mi się pusta i jałowa bardziej niż wymagałby tego temat. Nie jestem wymagająca, jeśli idzie o akcję – nie potrzebuję jej wiele. Ale narracja, snująca się jak dym z papierosa nad ciepłym drinkiem, w którym dawno rozpuścił się lód, nie może mnie aż tak zniechęcać, bym jak najszybciej chciała dojść do wielce przewidywalnego końca. Książka, planowana jako opus magnum autora, nie zdobyła nigdy popularności za życia Fitzgeralda i umierał on w poczuciu poniesionej porażki. Nie jestem zdziwiona. Natomiast dziwi mnie, że dziś nazywa się ją arcydziełem i pieje nad nią z zachwytu. 

sobota, 6 czerwca 2015

Judge


Yoshiki Tonogai – Judge

Doubt” rozczarował mnie okrutnie, toteż nie miałam wielkich oczekiwań związanych z „Judge”. Rysunki, zwłaszcza bohaterów, są mocno przeciętne, a tłumacz zupełnie niepotrzebnie naładował rzecz przekleństwami (japoński raczej nie ma aż takich konstrukcji, jakie zostały nam zapodane). Na plus mogę powiedzieć, że intryga jest lepsza od poprzedniczki. Niestety, popełniony został dość żenujący błąd, o którym aż przykro pisać.

UWAGA SPOILER!!!

Nie mam problemu z tym, gdy twórcy próbują zwieść czytelnika „sprytnym” wybiegiem uczynienia głównego bohatera mordercą, którego wszyscy szukają. Mam jednak duży problem, gdy przy okazji spuszcza się logikę do kanału. Skoro bohater jest mordercą, nie może się dziwić rzeczom, które sam zaaranżował, a zwłaszcza gadać do samego siebie w pustym korytarzu, przekonując siebie, jak bardzo chce wszystkich ratować (pomysł, że niby miałby to robić do kamery, jest więcej niż absurdalny). Jeszcze gorzej, że W MYŚLACH przeklina dwie osoby, które głosowały za zabiciem tego, kogo właśnie zabił (czyli wszystko idzie zgodnie z planem – co go denerwuje?). Do tego stawanie twarzą w twarz z – co prawda ledwo żywą, ale jednak – ofiarą i dawanie jej szansy na to, że cię wyda, jest zbyt idiotyczne. Takich bezsensów jest tu zresztą dużo, jak choćby zakładanie, że ktoś umrze natychmiast po eksplozji pistoletu w dłoni.

Fabularny nonsens, choć tym razem bez hipnozy.



poniedziałek, 1 czerwca 2015

Komisarz


C.J. Sansom – Komisarz
(Albatros, Poznań 2010)

Mogłabym napisać, że jak zwykle mamy do czynienia z mnożeniem mitów o dawnych czasach albo z przypisywaniem naszej mentalności ludziom poprzednich wieków, ale w tym wypadku wystarczy powiedzieć, że chodzi o naprawdę lichy kryminał pozbawiony krztyny napięcia i wymagającej wytężenia intelektu zagadki. Postaci są zupełnie bezkrwiste i łatwe do przewidzenia (cały zakon lubieżników, szlachetny czarnoskóry infirmiarz, silna dziewka, co uważa, że społeczeństwo jest podłe, sodomita, który od początku zdaje się wymachiwać sztandarem „zginę szlachetnie”), a narracja ospała. Słowo daję, nie chce mi się o tym pisać równie mocno, jak nie chciało mi się czytać. A przecież lubię kryminały!

P.S. Wydawca chyba uznał, że polski czytelnik nie jest zbyt rozgarnięty, i prawdziwy tytuł – „Kasata” – podziała nań odstraszająco.

poniedziałek, 4 maja 2015

Co zrobić, żeby książki były tańsze i żeby było nas na nie stać

Głosować na kogokolwiek innego!


Chyba, że chcecie dalej oddawać rządowi ponad 40% zarobków, patrzeć jak VAT osiąga nowe pułapy wysokości i podoba się Wam, że ludzi nie stać na prowadzenie własnego biznesu - w tym wydawnictw literackich, a w Polsce nie da się wyżyć z pisania (i wielu innych normalnych rzeczy).

źródło zdjęcia: http://niewygodne.info.pl

sobota, 2 maja 2015

Religia masońska


Andrzej Zwoliński – Religia masońska
(M, Kraków 2014)

„Podstawowym symbolem iluminatów miała być piramida zakończona widzącym okiem (oko – symbol Horusa, boga starożytnych Egipcjan; piramida ma postać masońskiego trójkąta logicznego – wyraża materialistyczną zasadę dialektyki: teza – antyteza – synteza). Wokół piramidy dwa łacińskie zdania: „Annuit coeptis” („przedsięwzięcie odniesie skutek”) oraz „Novus ordo seclorum” (‘nowy porządek świata” – z brakującą w wyrazie seculorum literą, co oznacza okultystyczne odwrócenie porządku). Symbol ten stał się, od 1933 roku do dzisiaj, znakiem obecnym na dolarach amerykańskich. Najpopularniejszą liczbą na banknocie dolarowym jest 13: 13 warstw piramidy, 13 gwiazd, jagód, liści i strzał. W górnym prawym rogu banknotu małej wielkości sowa – ptak działający w nocą, symbol tajnego działania”.


Kolejna książka Zwolińskiego na moim skromnym blogu – jak każda poprzednia, warta przeczytania, a nawet zalecana do wpisania na osobistą listę lektur obowiązkowych. Nie jest to szczegółowa monografia tematu masońskiego, ale porcja najbardziej niezbędnej wiedzy, jaką każdy rozumny człowiek powinien posiadać. Gnoza, teorie spiskowe, wpływ na kulturę, satanizm masoński – wszystko to omówione w zgrabnych, skupionych jedynie na esencji problemu rozdziałach. Szczególnej uwadze polecam dwa pierwsze: „Kościół o masonerii” i „Masoneria o Kościele”.

sobota, 25 kwietnia 2015

Noc i ciemność



Agatha Christie – Noc i Ciemność
(Wydawnictwo Dolnośląskie, 2015)

Nie jest to typowy kryminał twórczyni Poirota, a raczej historia z zagadką. Biedny chłopak, bogata dziewczyna, ziemia obłożona klątwą i stara Cyganka, która wróży bohaterce wielkie niebezpieczeństwo. Czytałam, że kiedy powieść ukazała się w druku, Christie mocno zaskoczyła swych czytelników, serwując im zupełnie inny rodzaj kuchni niż ten, do jakiej zdążyli się przyzwyczaić. Niestety, co mogło zaskakiwać jej fanów wtedy, dzisiaj rozczarowuje – zakończenie można przewidzieć na długo nim dojdzie do morderstwa, a jeśli znacie „Zabójstwo Rogera Ackroyda”, to nie będziecie mieć żadnej przyjemności z rozwiązania intrygi. Do tego łopatologiczne powtarzanie przez Christie wersów piosenki mówiącej o tym, że jeden się rodzi do szczęścia, drugi do ciemności, jest tak irytujące, że dziwić się należy, iż ówczesny redaktor ostro nie zareagował na podobną miałkość narracyjną. Nie ma tu też napięcia i szukania rozwiązania zbrodni, niemal do końca mamy do czynienia z powieścią obyczajową o mezaliansie, której nie pomaga pozbawiony wszelkiego wdzięku główny bohater.

A plusy? Czyta się łatwo i bezboleśnie. Tyle.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Tajemnica żółtego pokoju


Gaston Leroux – Tajemnica żółtego pokoju
(Artus International, Łódź 1991)

Kryminał z 1907 r. okazał się dość irytującym dziełkiem dzięki manierze pisarskiej, a wszystko za sprawą przemądrzałego detektywa-dziennikarza, który, zamiast dzielić się swoją wiedzą, krzyczy: „Aha! Wszystko jasne!” i odchodzi, zostawiając czytelnika samemu sobie. Co prawda miłośnik kryminałów bez najmniejszego trudu odgadnie dlaczego po wtargnięciu do malutkiego, zamkniętego pokoju nie znaleziono w nim zbrodniarza, a tylko jego ofiarę, ale samo wyjaśnienie, jak dokładnie wszystko przebiegło, jest – przykro to mówić – żenująco naciągane. Nie mogę tu się pastwić nad szczegółami, żeby nie wyjawić za dużo, ale przynajmniej powiem tyle, że nie po to tyle razy starannie przeszukiwano pokój, by na koniec, jak gdyby nigdy nic, powiedzieć nam, że był jeszcze marmurowy stolik i przeoczona przez wszystkich krew!


Rozczarowanie.

środa, 1 kwietnia 2015

Kobiety Boga


Jacek Paweł Laskowski – Kobiety Boga
(AA, 2010)

Fajnie by było mieć dobrą książkę, która rzetelnie przedstawiłaby sylwetki chrześcijańskich mistyczek. Niestety, „Kobiety Boga” nie są taką książką z dwóch powodów.

Po pierwsze – są to raczej szkice refleksyjne niż prawdziwe, rzetelne, biograficzne przybliżenie postaci świętych kobiet, które dla przeciętnego czytelnika są ludźmi więcej niż obcymi. Nie wiem nic o św. Hildegardzie. Sprawdzam dwie pozycje z domowej biblioteki – „Żywoty świętych” i „Święci na każdy dzień”. Żadna z tych książek nie ma Hildegardy. Tym bardziej więc mnie irytuje, gdy czytam u Laskowskiego takie stwierdzenia, jak to o wybuchu osobowości świętej w czterdziestym trzecim roku życia. Powiedzenie, że „Hildegarda była inna! Całe jej późniejsze życie pokazuje, że charyzmat pustelnicy, charyzmat rekluzy – nie był jej charyzmatem”, w gruncie rzeczy nic nie znaczy, jeśli autor nie opowie mi jej historii, a ogranicza się jedynie do rzucenia paru przemyśleń na ten temat. Wystarczyłaby jedna strona suchego biogramu, by to zmienić, a tak muszę tylko ślepo wierzyć, że święta „była człowiekiem kontaktu z ludźmi”, bez wnikania, jakiego w ogóle rodzaju to były kontakty, bo Laskowski nie raczy tego wyjawić. Efekt jest taki, że po lekturze nie jestem w stanie powtórzyć innej osobie nic więcej o Hildegardzie poza tym, że jako dziewczynka chowała się z pustelnicą, a potem sama pustelnicą być przestała, no i że miała wizje. Był jakiś „przełom spełnienia”, ale jak on się objawił jej w życiu, pojęcia nie mam. Autor dobrze zna jej losy, więc może sobie rozmyślać nad nimi. Mnie tej opowieści nie chce przedstawić w żadnych konkretach i się tym nie przejmuje. Ja też mogę Wam powiedzieć, że życie pewnego X eksplodowało nagle łaską i po latach ascezy przeżył wybuch osobowości. Co Wam to dało? Przepraszam za kolokwializm, ale bez biogramów, bez konkretów historycznych ta ksiązka po prostu leży i kwiczy, przynajmniej dla mnie – nic z okładki nie zdradza nam, że musimy podchodzić do niej uzbrojeni w wiedzę zdobytą z innych źródeł. W to oraz w wiele, wiele cierpliwości, co kieruje nas do kwestii formy.

Bowiem drugi problem to język, który zdradza mi jakiegoś niespełnionego poetę. Czytało się ciężko – co rusz wyczuwałam ciągoty autora do przekształcenia szkicu w biały wiersz. Tak było przy Hildegardzie. Przy św. Gertrudzie pojawiła się Trudi i styl jak z pamiętnika nastolatki: „Kiedyś M. próbowała wytłumaczyć Trudi, że powinna czuwać nad zmysłami jak pasterz nad trzodą. Co za tekst! (…) Co za pasterz? Jaka trzoda? Litości!”, „Tak się nam jakoś porobiło, że już nawet do jej opisu Uczty u Najwyższego trudno się zbliżyć... Więc niech już lepiej zostanie, że zabrał ją do Siebie. Było Bosko”, „Przecież Bóg nie strzela po ludziach zgromadzonych w kościele z cekaemu miłości. (…) Bo kto by się chciał na taką jatkę wystawiać? ”. Przyznaję bez bicia, że drażniło mnie to niemożebnie i skutecznie zniechęciło do dokończenia lektury w najbliższym czasie.


Po dwóch z dwunastu mistyczek odkładam więc „Kobiety…” na półkę. Żałuję tym bardziej, że miałam niezwykle pozytywne nastawienie do lektury. Niestety, dwa pseuodoliterackie szkice bez cienia sumiennej biografii zmęczyły mnie ponad miarę.

czwartek, 19 marca 2015

Zacisze 13


Olga Rudnicka – Zacisze 13
(Prószyński i S-ka, 2009)

Jeżeli dostawaliście za wypracowania w szkole maksymalnie tróję na szynach, a marzy się Wam kariera pisarska, to prawdopodobnie Prószyński i S-ka to najlepszy adres, pod jaki możecie uderzyć. Niektórzy określają styl tej powieści jako grafomański, ale to spora przesada – grafoman mógłby nas zaskoczyć ekscentryczną fantazją, liryczną melodramatycznością albo chociaż zalewem pełnego ambicji ego. Tutaj mamy jedynie kiepskość. Proponuję dla eksperymentu wziąć sobie jakieś dziełko Agaty Christie i porównać z Rudnicką - wówczas zobaczymy banalnie proste zdania, które da się czytać, i banalnie proste zdania, których nie da się czytać. Forma może być prosta, ale nie toporna, sucha, chrzęszcząca w umyśle czytającego.

Niestety, nie mogę powiedzieć, jak sprawa ma się z fabułą. Nie udało mi się przebrnąć przez pierwsze strony tego literackiego żwiru.

wtorek, 24 lutego 2015

Jan XXIII. Wypróbowany święty


Jacek Święcicki – Jan XXIII. Wypróbowany święty
(WAM, Kraków 2014)

Cieszyłam się na tę lekturę, ponieważ niemal nic nie wiedziałam o życiu Jana XXIII. Niestety, mam wrażenie, że z dwóch biografii dostępnych w sklepie internetowym wybrałam chyba tę gorszą pozycję.

Co tu dużo kryć – książka jest słaba. Zaczyna się od dziwnej wizji heroicznej, atletycznej świętości, którą ponoć mają masy ludzkie (ja nie), a która ma zostać skonfrontowana z nieheroicznym życiem pokornego i cichego Angela Roncallego, znanego bardziej jako papież Jan XXIII. Przelatujemy przez jego biografię, uzupełnianą wtrętami z jego „Dziennika duszy” i listów, a potem dostajemy króciutką część o jego zasadach wiodących ku świętości.

Co najbardziej rzuca się w oczy to brak jakichkolwiek anegdot, z których najbardziej zasłynął papież, jak choćby mojej ulubionej, o tym, gdy do kobiety w bazylice, której na jego widok wyrwało się: „Ale gruby!”, powiedział: „To było konklawe, a nie wybory miss!”. Powiecie, że to jest książka o drodze do świętości, a ja powiem: „to czemu nie ukazujecie charakteru świętego? Czemu nie pokazujecie człowieka - całego człowieka, nie jego cień - który świętość osiągnął?”. Bez tych drobnych historyjek i dygresji obraz papieża robi się wyblakły, mdły i daleki – przecież on istotnie zadziwiał tym ludzi, że nie jest podobny do swego wzniosłego, pełnego sztywnej godności poprzednika i robi rzeczy niebywałe: żartuje ze swoimi gwardzistami, rozmawia ze staruszką ze swej wioski o sprawach najbardziej przyziemnych, ignorując jakieś urzędowe szychy, które muszą potulnie czekać w kolejce, itd. To trochę tak, jakby całkowicie pominąć, że św. Franciszek biegał po polach, krzycząc, że Miłość jest niekochana, albo przemilczeć papieskie kremówki bądź miłość do gór Karola Wojtyły.

Autor pisze, że papież był zdolny przekazywać ludziom pokój Boży „mimo ewidentnych niedoskonałości, które nie opuściły go do końca życia”. Zachodzę w głowę, co miał na myśli, bo aż do tego zdania z lektury wynikało, że właśnie brak tego, co ludzie sobie cenią, a więc sprytu politycznego, pewnej chytrości, przebiegłości, ambicji, zmysłu strategicznego, itd. wbrew ludzkiej logice działał cuda i zjednywał sobie Angelowi serca ludzi o przekonaniach i wierze nawet skrajnie dalekich od jego kredo. Jeśli autorowi chodziło o niedoskonałości duchowe z chrześcijańskiego punktu widzenia, to powinien wymienić o jakie, bo łakomstwo trudno naprawdę uznać za wielką wadę, nawet w surowym rozwoju duchowym (nie pamiętam, kto powiedział, że na ten grzech Bóg patrzy z dużą pobłażliwością).

Dalej autor, w wątku soborowym, pisze sobie beztrosko: „Dalsza historia Jana XXIII jest dobrze znana”. Otóż nie. Nie wiem, dlaczego autor uznał, że ludzie mają pokrętne wizje świętości, ale wszystko wiedzą o ostatnim soborze, ale tak nie jest. Nie wiedzą. Ani jak ważny to był sobór, ani dlaczego budził tyle kontrowersji i sprzeciwów, ani jak dokładnie przebiegał i co realnie nam dał. Tak, to jest materiał na zupełnie inną książkę, ALE jak się pisze o twórcy tego soboru, trudnościach, jakie z nim przeżywał i przesłaniu, jakie kierował do świata, to nie można traktować tego tak skrótowo, nawet jeśli z jakiegoś kompletnie niepojętego dla mnie powodu twierdzi się, że wiedza ta jest powszechna.


5/10

poniedziałek, 9 lutego 2015

Nowele włoskie


Jarosław Iwaszkiewicz – Nowele włoskie
(Muza, 1994)

Pamiętam,  że gdy czytałam „Panny z Wilka” przeszło mi przez myśl: „Jak ładnie napisane. I jak zupełnie o niczym”. W „Dziennikach” Lechonia znalazłam potem uwagę na temat tego utworu: autor „Karmazynowego poematu” uznał, że jest on zakłamany i zwyczajnie – tak chyba się wyraził – głupi. Iwaszkiewicza gnało za granicę, bo – jak przyznał – nie potrafił pisać o świecie, który go otaczał. Potrzebował egzotyki, obcego piękna, natchnienia… Osobiście uważam, że jeśli autor nie potrafi pisać bez podróży i nowych widoków, to należy spytać, po co w ogóle pisze. „Nowele włoskie” zdają się odpowiadać: „Bo mam talent, ale nie wiem, co z nim zrobić”.

Miłosne opowiadania osadzone w scenerii włoskiej zdają się być tworzone na siłę. Przypominają klasyczny pejzaż uzdolnionego malarza, który czuje, że musi malować, skoro ma i pędzel, i farby, i widoki, ale nie jest w stanie dać od siebie żadnej głębszej treści. Do tego chyba nie za bardzo mu na tym zależy. A przy wyłuszczaniu, że bohaterka „Porwania Prozerpiny” nazywa się Kora – Och! Och! Tak samo jak w micie! Ojej! – pomyślałam, że autor musiał chyba pogardzać intelektem czytelników.


Zgrabnie spisane, wiejące sztuczyzną. 

niedziela, 18 stycznia 2015

Inicjały zbrodni


Sophie Hannah – Inicjały zbrodni
(Wydawnictwo Literackie, 2014)

Jestem przeciwniczką rozmaitych kontynuacji dokonywanych po śmierci twórcy. Raz, że to zawsze rozmija się z oryginałem, i nigdy nie dostajemy tego, co polubiliśmy, dwa, skoro autorzy podejmujący się kontynuacji są tak genialni, jak nam się wmawia, to czemu nie stworzą nowych postaci, które pociągnęłyby ciężar własnych historii i zdobyły naszą sympatię?

Fakt, że nie mamy do czynienia z rzetelną kontynuacją stylu Christie rzuca się już na pierwszy rzut oka. Dzieła królowej kryminału są z reguły wydawane jako małe książeczki, dość cienkie, gdy ukazują się w formacie zeszytowym. „Inicjały…” to przy nich opasły kolos, zdradzający samą formą, że coś tu jest nie tak.

Christie była niezwykle oszczędna w opisywaniu postaci i miejsc, czasem nawet aż za bardzo, a jej bohaterowie byli dość papierowi, odznaczający się raczej szczególnymi rysami (ogromne wąsy Poirota, wtręty francuskie, zamiłowanie do porządku i symetrii) niż prawdziwą głębią psychologiczną. Nie o te sprawy jednak szło, lecz o ciekawą intrygę. Czyli zupełnie inaczej niż o Sophie Hannah, która zdaje się w ogóle nie dostrzegać, gdzie Christie była lapidarna i małomówna, a na co kładła nacisk.

Niepotrzebna rozwlekłość i szczegółowość, której Christie unikała, to jedno. Drugie to zmiana narracji – rzecz zupełnie nie w stylu twórczyni Poirota. Trzecie to sztuczny, zbyt mocno odrysowany detektyw z Belgii. Czwarte, i chyba najgorsze, to straszliwie irytujący bohater w postaci inspektora Catchpoola. Ma traumy z dzieciństwa, które co rusz go paraliżują, jest skoncentrowany na sobie, zamiast na sprawie, a co więcej – nie za bardzo nawet chce rozmawiać z Poirotem, by rozwikłać intrygę (Poirot, Poirot, przestań mi mówić o ciałach i krwi, to takie niemiłe! Nie widzisz, że usiłuję ułożyć krzyżówkę?!)! Zwłok się brzydzi, mdli go na widok denata i nie chce go bliżej badać, a sama zbrodnia i uwagi genialnego belgijskiego detektywa najwyraźniej nudzą go bardziej niż siedzenie w poczekalni u dentysty. Gdzie u Christie można znaleźć równie idiotyczny pomysł na postać?! Już nawet ukryty, z nagła objawiony talent brzuchomówczy panny Marple, bez którego nie rozwiązałaby pewnej sprawy, nie wydawał się równie kretyński. Nie, postacie u Christie czasem były płaskie, rozwiązania czasem naciągane, ale tak okrutnie miernego, drażniącego głównego bohatera nigdy by nie stworzyła.

No i jest jeszcze zbrodnia. Nie znajduję dla niej innych słów niż „niesamowicie wydumana”. Po prawdzie, jest tak sztuczna w swej złożoności, że miałam ochotę złapać żyletkę i wydrapać nazwisko Christie z okładki. Szczęście, że książka nie była moja, więc nie obawiałam się, że jej widok będzie mnie na przyszłość irytował. Ale powiedzieć to trzeba - podpisywanie żenady pani Hannah nazwiskiem świętej pamięci pisarki, które wyeksponowano niby sztandar zwołujący tłumy, uważam za obrazę dla twórczyni Poirota i zwykłą próbę zarobienia na sentymencie fanów, bez liczenia się z oryginalnym materiałem i stylem królowej kryminałów, który rzekomo im się oferuje. Wątek z obrazem jest absurdalny, natomiast waga każdego słowa – zasłyszanego przez kelnera jednym uchem, a traktowana jak rzetelny stenogram sądowy – to groteskowa parodia znaczenia szczegółów u Christie. Nudna jak flaki z olejem narracja, nieprzeciętnie irytujący bohater o zaskakująco niskim poziomie inteligencji, stanowczo przekombinowana, szyta grubymi nićmi intryga, irracjonalne wątki – to ma być kontynuacja przygód Poirota warta 40 złotych? Wolne żarty!

Przypomniał mi się za to dialog z serialu „Poirot” z genialnym Davidem Suchetem. Aktorka występująca w nędznej kryminalnej sztuce zapytała małego Belga:
- Zapewne odkrył pan mordercę już przed drugą przerwą?
Na co on odparł z uśmiechem:
- Wręcz przeciwnie, droga pani. Przestało mnie to zajmować jeszcze przed pierwszą przerwą.

Dokładnie tak ma się sprawa z „Inicjałami zbrodni” – prawdziwy fan Christie straci nadzieję już po pierwszych stronach.

Nie polecam!!