niedziela, 18 stycznia 2015

Inicjały zbrodni


Sophie Hannah – Inicjały zbrodni
(Wydawnictwo Literackie, 2014)

Jestem przeciwniczką rozmaitych kontynuacji dokonywanych po śmierci twórcy. Raz, że to zawsze rozmija się z oryginałem, i nigdy nie dostajemy tego, co polubiliśmy, dwa, skoro autorzy podejmujący się kontynuacji są tak genialni, jak nam się wmawia, to czemu nie stworzą nowych postaci, które pociągnęłyby ciężar własnych historii i zdobyły naszą sympatię?

Fakt, że nie mamy do czynienia z rzetelną kontynuacją stylu Christie rzuca się już na pierwszy rzut oka. Dzieła królowej kryminału są z reguły wydawane jako małe książeczki, dość cienkie, gdy ukazują się w formacie zeszytowym. „Inicjały…” to przy nich opasły kolos, zdradzający samą formą, że coś tu jest nie tak.

Christie była niezwykle oszczędna w opisywaniu postaci i miejsc, czasem nawet aż za bardzo, a jej bohaterowie byli dość papierowi, odznaczający się raczej szczególnymi rysami (ogromne wąsy Poirota, wtręty francuskie, zamiłowanie do porządku i symetrii) niż prawdziwą głębią psychologiczną. Nie o te sprawy jednak szło, lecz o ciekawą intrygę. Czyli zupełnie inaczej niż o Sophie Hannah, która zdaje się w ogóle nie dostrzegać, gdzie Christie była lapidarna i małomówna, a na co kładła nacisk.

Niepotrzebna rozwlekłość i szczegółowość, której Christie unikała, to jedno. Drugie to zmiana narracji – rzecz zupełnie nie w stylu twórczyni Poirota. Trzecie to sztuczny, zbyt mocno odrysowany detektyw z Belgii. Czwarte, i chyba najgorsze, to straszliwie irytujący bohater w postaci inspektora Catchpoola. Ma traumy z dzieciństwa, które co rusz go paraliżują, jest skoncentrowany na sobie, zamiast na sprawie, a co więcej – nie za bardzo nawet chce rozmawiać z Poirotem, by rozwikłać intrygę (Poirot, Poirot, przestań mi mówić o ciałach i krwi, to takie niemiłe! Nie widzisz, że usiłuję ułożyć krzyżówkę?!)! Zwłok się brzydzi, mdli go na widok denata i nie chce go bliżej badać, a sama zbrodnia i uwagi genialnego belgijskiego detektywa najwyraźniej nudzą go bardziej niż siedzenie w poczekalni u dentysty. Gdzie u Christie można znaleźć równie idiotyczny pomysł na postać?! Już nawet ukryty, z nagła objawiony talent brzuchomówczy panny Marple, bez którego nie rozwiązałaby pewnej sprawy, nie wydawał się równie kretyński. Nie, postacie u Christie czasem były płaskie, rozwiązania czasem naciągane, ale tak okrutnie miernego, drażniącego głównego bohatera nigdy by nie stworzyła.

No i jest jeszcze zbrodnia. Nie znajduję dla niej innych słów niż „niesamowicie wydumana”. Po prawdzie, jest tak sztuczna w swej złożoności, że miałam ochotę złapać żyletkę i wydrapać nazwisko Christie z okładki. Szczęście, że książka nie była moja, więc nie obawiałam się, że jej widok będzie mnie na przyszłość irytował. Ale powiedzieć to trzeba - podpisywanie żenady pani Hannah nazwiskiem świętej pamięci pisarki, które wyeksponowano niby sztandar zwołujący tłumy, uważam za obrazę dla twórczyni Poirota i zwykłą próbę zarobienia na sentymencie fanów, bez liczenia się z oryginalnym materiałem i stylem królowej kryminałów, który rzekomo im się oferuje. Wątek z obrazem jest absurdalny, natomiast waga każdego słowa – zasłyszanego przez kelnera jednym uchem, a traktowana jak rzetelny stenogram sądowy – to groteskowa parodia znaczenia szczegółów u Christie. Nudna jak flaki z olejem narracja, nieprzeciętnie irytujący bohater o zaskakująco niskim poziomie inteligencji, stanowczo przekombinowana, szyta grubymi nićmi intryga, irracjonalne wątki – to ma być kontynuacja przygód Poirota warta 40 złotych? Wolne żarty!

Przypomniał mi się za to dialog z serialu „Poirot” z genialnym Davidem Suchetem. Aktorka występująca w nędznej kryminalnej sztuce zapytała małego Belga:
- Zapewne odkrył pan mordercę już przed drugą przerwą?
Na co on odparł z uśmiechem:
- Wręcz przeciwnie, droga pani. Przestało mnie to zajmować jeszcze przed pierwszą przerwą.

Dokładnie tak ma się sprawa z „Inicjałami zbrodni” – prawdziwy fan Christie straci nadzieję już po pierwszych stronach.

Nie polecam!!



czwartek, 15 stycznia 2015

Życie snem


Pedro Calderon de la Barca – Życie snem
(wolnelektury.pl)

Król Polski, Bazyli, wyczytuje z  gwiazd, że jego następca będzie tyranem i przelewającym krew despotą. Nowo narodzone dziecko nakazuje więc chować w wieży, trzymając syna w kajdanach i skórach zwierzęcych, z dala od świata i od samego siebie. Pewnego dnia postanawia jednak poddać dorosłego potomka próbie – każe go uśpić narkotykiem i przenieść do pałacu, gdzie zostaje mu oznajmione, iż jest władcą kraju. Jeżeli książę Zygmunt nie okaże się człowiekiem rozumnym i łagodnym, zostanie na powrót wtrącony do wieży, zaś jego strażnik powie mu, że całe zajście było jedynie snem.

Przesłanie dziełka jest jasne – życie jest jak sen: ulotne, krótkie, pełne złudzeń, szukajmy tedy rzeczy wiecznych: dobra i szlachetności. Szkoda tylko, że nijak nie potrafię pojąć argumentów bohatera. Myśli, że zabił człowieka we śnie i przebudził się do życia w więzieniu. Potem znów myśli, że śni, i DLATEGO właśnie, że śni, postanawia tym razem postępować w swym śnie szlachetnie i tym samym uniknąć okrutnego przebudzenia. Autorowi chodzi być może o to, że po owym życiu tak podobnym do snu możemy przebudzić się do wiecznego piekła, lepiej więc być dobrym (brzmi to jak niepotrzebnie zapętlony zakład Pascala). Ale jak to logicznie wyłożyć w podobnej fabule? Czyżby Zygmunt nigdy wcześniej nie miał snów i stąd nie potrafi dostrzec, że czyny we śnie – jak dotąd - nie dawały konsekwencji po przebudzeniu? Że złe we śnie postępowanie nie przekłada się na stan rzeczywistości? Czy nie miał dobrych snów, po których budził się, przypominając sobie, że jest więźniem niewinnie męczonym? Skąd wniosek, że dobre czyny przedłużają miły sen? Wreszcie – jeśli życie jest tylko „cieniem, majakiem, rojeniem”, na czym osadzić moralność? Skoro „szczęście mija jak we śnie”, po cóż ktoś miałby unikać marnych pokus i nie dogadzać swoim żądzom?

Wbrew interpretatorom dziełka, którzy jeszcze bardziej mącą, podważając wszystko, co się da (np. dodając w adaptacji teatralnej postać, której owa sztuka jedynie się śni), główna myśl pozostaje klarowna: idzie o wieczne szczęście, o które winniśmy się starać dobrymi czynami. Niestety, użycie tematu snu nie było doprawdy najlepszym pomysłem – raz, że cała logika Zygmunta mocno kuleje i w końcu, zamiast prawd rozumu, kieruje się on przeczuciem istnienia wyroków wieczności i lękiem przed przebudzeniem, dwa, że – jak to pokazują przykłady różnych adaptacji i analiz, ludzie skupiają się na niemożliwości dowiedzenia, że życie nie jest w istocie snem. A przecież Zygmunt mówi:
Mistrzem mi — senne marzenie.
Trwoga, by w marzeń przemianach
W czarnych nie ujrzeć się ścianach,
Czucie zdobyte boleśnie,
Że szczęście mija jak we śnie,
Wnętrzna potrzeba, by w wieczną
Drogę, gdzie niebios wyżyny,
Sen dał nam prawdę stateczną
Ku trwałej życia nauce:
By darowano nam winy,
Jak błędy przebaczą w tej sztuce. „


Obawiam się, że Barca nie przewidział w istocie, że odbiorcy i twórcy teatralni bardziej będą zainteresowani śnieniem właśnie, mąceniem i podważaniem realności istnienia, niż szukaniem prawdy i odpowiedzi. Niemniej, książeczka jest ciekawa – warto się z nią zapoznać.