czwartek, 13 listopada 2014

FIFA Mafia


Thomas Kistner – FIFA Mafia
(SQN, Kraków 2014)

Kurczę, czasem sobie myślę, że pewnego dnia zostanę bez butów… i bez jedzenia. Tyle firm muszę z przyczyn moralnych bojkotować. Mercedes produkuje zakazane w Europie inteligentne miny (bardzo wredna broń) w krajach Trzeciego Świata, Chiquita łamie prawa człowieka na swoich plantacjach, Pepsi wykorzystywało konserwant oparty na białku z  komórek martwych dzieci (zainteresowanych zachęcam do szukania informacji pod hasłem „Pepsi Senomyx”), Coca-cola jest zamieszana w niewyjaśnione zabójstwa członków związków zawodowych w Kolumbii, Empik wybiera na swe twarze specjalistę od darcia mordy i Biblii oraz kobietę, która co rusz chwali się, że zabiła swoje dzieci, Red Bull wypromował się na śmierci wielu sportowców i szantażowaniu ich rodzin, przez co do dziś ze łzami w oczach (to nie przenośnia) odmawiają rozmów z prasą… Teraz jeszcze dowiedziałam się, że to właściciel firmy Adidas uczynił z Fify rodzinę mafijną.

Chociaż FIFA wydaje się czymś śmielszym i bezczelniejszym niż mafia. W końcu casa nostra nigdy chyba nie naciskałaby wprost na rząd, by zniósł ustawę przeciwdziałającą praniu brudnych pieniędzy. A tego, jak dowiadujemy się z książki Kistnera, domagała się właśnie FIFA w razie przyznania Anglii organizacji Mistrzostw Świata w 2018. Anglia jednak praw nie dostała i sprawa wypłynęła. Pytanie – dlaczego nikt o tym głośno nie brzmi? Bo jest to jedna z niezliczonych afer Fify, nie pierwsza ani nie ostatnia. Nikt samotnie nie wystąpi przeciw organizacji, przed którą płaszczą się politycy wszystkich krajów. Jeżeli możni zginają się w pokłonach, co mają robić maluczcy? Zresztą, kto będzie miał odwagę, wiedząc, że paru dziennikarzy zajmujących się korupcją w federacji afrykańskiej przepłaciło dążenie do prawdy życiem. Skala przekrętów i szachrajstw jeży włosy na głowie, ale najgorszy jest fakt, że afery te są znane zarówno w świecie sportowym, dziennikarskim i  politycznym, a mimo że sprawy te od czasu do czasu dochodzą aż do sądu, wymiar sprawiedliwości okazuje się nadnaturalnie łaskawy i kompletnie niedociekliwy, gdy idzie o znikanie gigantycznych sum pieniędzy i niemal jawne rozdawanie łapówek. Owszem, chyba nikt nie łudził się, że FIFA jest organizacją, dla której moralność coś znaczy (utrzymanie organizacji mistrzostw dla Rosji napadającej Ukrainę i Kataru, gdzie zmusza się robotników do pracy w nieludzkich warunkach, wybitnie tego dowodzi), ale że bezkarnie mogą uchodzić tak wielkie przekręty na tak niewyobrażalne dla zwykłego śmiertelnika sumy, to się normalnemu człowiekowi nie mieści w głowie. W Fifie można wszystko – powodować niemal tragiczny w skutkach wypadek drogowy (w Szwajcarii, gdzie za wykroczenia drogowe każe się najdrożej!) i skończyć sprawę na maluteńkiej grzywnie (przy czynnej pomocy policji w zatajaniu danych osobowych sprawcy – prezydenta FIFA), wpłacać milion dolarów na konto jedenastoletniej córki kontrahenta, tracić w tajemniczych okolicznościach setki milionów dolarów, przeprowadzać dziwne przetargi, obsadzać podejrzanych ludzi na ważnych stanowiskach, pozwalać im doprowadzać do katastrof finansowych i bezczelnie ignorować wszelkie zapytania na ten temat, a do tego mieć ważne osobistości Interpolu za swych pracowników (!). Mafia? Nie ma przesady w tym słowie.


Niestety, autor zbłaźnił się straszliwie, pisząc, że Opus Dei jest organizacją tajną i reakcyjną (mamma mia!). Pomyślałby ktoś, że jak się pisze literaturę faktu, to wypada opierać się na faktach właśnie, a nie na żenadach i kłamstwach spłodzonych przez Dana Browna (przy okazji polecam „Oszustwo kodu Leonarda da Vinci”).

poniedziałek, 10 listopada 2014

Wesele Figara

Pierre Augustin Caron de Beaumarchais – “Wesele Figara”
(wolnelektury.pl)

Figaro, sługa hrabiego, ma żenić się z pokojówką Zuzanną. Ale hrabia, pies na baby, zgodnie ze zwyczajem dawnego feudała, żąda prawa „pierwszej nocy”. Figaro wraz z ukochaną obmyśla więc intrygę, która zapobiegnie planom ich pana.

„Wesele Figara” zrewolucjonizowało teatr, jest to sztuka ze wszech miar genialna i niepowtarzalna. Tak mówią. Tyle, że ja tego nie widzę. Sam tłumacz, Boy-Żeleński, pisze we wstępie: „Uderzające jest, ile wad i nieprawdopodobieństw wykazuje ta sztuka wzięta pod skalpel krytycznej analizy. Zdaniem Sainte-Beuve'a akcja łamie się w akcie III, w dość niesmacznej sentymentalnej scenie, gdy Marcelina poznaje w Figarze własnego syna. Sarcey zwraca uwagę, jak logicznie słabo nakreślona jest rola samego Figara: ma on pozory niespożytej czynności, a właściwie nie robi nic, wszystkie jego intrygi okazują się zawodne lub bezużyteczne, nic z tego, co przewiduje, się nie sprawdza, a wszystko robią inni lub przypadek.” Od siebie dodać mogę, że komedia owa jest zaskakująco nudna (najciekawszy jest właśnie wstęp tłumacza). Ze wszystkich sztuk scenicznych, jakie dane mi było przeczytać, ta okazała się najlichszą. Czyż mamy tu do czynienia z dziełem, które olśniewa na deskach teatru, ale poza nim traci cały swój urok? Możliwe. Tego nie będzie dane mi sprawdzić. Jedyne, co mogę stwierdzić, to fakt, że lektura nużyła mnie, i to bardzo. Wiem, że utwór jest z innej epoki (która – tak apropos - winna nazywać się Zaciemnieniem), a gusta są rozmaite, ale naprawdę ciężko mi pojąć, co ma być śmiesznego w pięknym jak dziewczyna trzynastolatku, który lata za każdą spódniczką, niezależnie czy to młodziutka służka, czy pani hrabina, albo że hrabia zaleca się do żony, biorąc ją mylnie za kochankę... a za swoją (kolejną!) niewierność nie zostanie w żaden istotny sposób ukarany.


Doceniam pomysł i intencje autora, ganiącego nadużycia i hipokryzję arystokracji (w tym niesprawiedliwe traktowanie kobiet) – sługa śmie bronić narzeczonej przed wszechmocnym panem, i to nie za pomocą sztyletu i przelewu krwi, głosząc patetyczny poemat nad ciałem zmarłego (który, by publiczność dworska się nie burzyła, musiałby okazać się tyranem dręczącym lud, przynoszącym ujmę arystokracji), ale dzięki intryżce, na końcu której służba jedynie pochichocze nad zakusami hrabiego. Natomiast myli się sam autor, i to myli się straszliwie, nazywając Figara „arcywygą”, bo wychodzi z owego rzekomego spryciarza, wbrew intencjom twórcy, jedynie pozorant, który w istocie nie panuje nad akcją zdarzeń i omal sam, przez pomyłkę, nie daje się ponieść zazdrości. Owszem, potrafi się wykazać celną ripostą, ale na tym kończą się jego talenty w „Weselu…”. Pod koniec jedna z bohaterek śpiewa do publiczności, by wybaczyła: „rozsądku zgrzyt”. Niestety, nie mogę – wpierw musiałabym się choć odrobinę bawić.

poniedziałek, 3 listopada 2014

Władca Much


William Golding – Władca Much
(Czytelnik, 1999)

Jeżeli ktoś twierdzi, że dzieci są wolne od pierwiastka zła, żyje w niebezpiecznym, trudnym do wyjaśnienia odrealnieniu (no, ale w końcu – i niestety nie jest to przesadą - mamy czasy przeraźliwego upadku intelektualnego). Straszliwy gniew i agresję można dojrzeć nawet u niemowląt (patrz np.: „Wyznania” św. Augustyna), nie trzeba też znać przypadków niesamowitych okrucieństw dzieci żołnierzy, by zdawać sobie sprawę z samego potencjału zła, jaki czasem przejawia się w męczeniu małych zwierzątek, rozgniataniu owadów i zwykłej bezmyślności. Na fakcie że każdy, absolutnie każdy, zdolny jest do najgorszego, a dziecko pozbawione władzy dorosłego może zmienić się w bestię bazował chociażby „Wielki Północny Ocean”. Był to również jeden z powodów, dla których Golding nie mógł znaleźć wydawcy – realizm i związana z nim gorycz.

Powieści przygodowe były z reguły optymistyczne – nawet jeżeli występowali w nich młodziutcy, naiwni bohaterowie, prezentowały tryumf cywilizacji i moralności. Nic dziwnego, że gdy Golding przyszedł z jakże prawdziwym przesłaniem: „zostaw dzieci same, a najpewniej pozabijają się”, wydawcy mogli czuć słuszną obawę o wyniki sprzedaży książki. Muszę przyznać, że trochę ich rozumiem, chociaż nie ma to absolutnie związku z główną myślą powieści.

Dzieło Goldinga zaliczam do tych utworów, o których lepiej się pisze i dyskutuje, niż które się faktycznie czyta. Bo chociaż niezmiernie podoba mi się pomysł – wyspa, chłopcy, władca much (Belzebub), zabawa, nad którą nie panuje dojrzały umysł, owocująca strachem, agresją i przemocą, niezdolność do wypełnienia najprostszych, najniezbędniejszych rzeczy (utrzymanie ognia) – to jednak, choć to przecież mała książeczka, czytało mi się drętwo i nie potrafiłam wykrzesać w sobie dostatecznego zainteresowania bohaterami i ich losem. Styl? Nic specjalnego, czasem zdawał mi się zbyt suchy i prosty, ocierający się wręcz o prostactwo (zwłaszcza w naprawdę niepotrzebnym zdaniu: „płakał nad kresem niewinności, ciemnotą ludzkich serc i upadkiem w przepaść szczerego, mądrego przyjaciela”). Postaci? Dzieciaki – nie spodziewałam się po nich niczego więcej, niczego mniej. Gdybym była redaktorem, miałabym wiele uwag do autora, np: tutaj za mała klarowność, tutaj za mało liryzmu, jak na rozkwitający obłęd, zaś rozmowa z oficerem na końcu, choć krótka, zupełnie do wyrzucenia - niszczy piorunujące wrażenie, jakim mogłoby być samo zjawienie się mężczyzny. Czuję się, jak osoba zachwycona szkicem, podniecającym wyobraźnię, która, po ukończeniu obrazu, odczuwa rozgoryczenie, że rezultaty mijają się z jej estetycznymi oczekiwaniami. Szkic potrafi bowiem wywołać wrażenie głębi i przestrzeni. I to bardzo niemiłe widzieć potem jedynie płaskie kolory.

Uważam, że Golding był technicznie za słaby, by wykorzystać potencjał pomysłu. Stąd, jak mi się zdaje, brak cytowania powieści w innych dziełach literackich, pomimo jej rzekomej wielkości i doniosłości. Ponieważ jednak pomysł jest tak dobry, chór pewnych siebie głosów dalej będzie wychwalał książeczkę pod niebiosa, nazywając ją arcydziełem. Ja do nich, niestety, dołączyć nie mogę.


***
P.S. Istnieje książka zwana japońskim „Władcą Much”, czyli „Zerwać pąki, zabić dzieci”, jednak jest to zdecydowanie przesadzone porównanie.
Co o niej myślę? Po paru latach, jakie minęły od jej przeczytania – a miałam wobec tej lektury ogromne nadzieje i rozbudzony dobrymi opiniami apetyt – pamiętam tylko jedną rzecz: scenę wspólnej masturbacji żołnierza i dziecka. Nic więcej. Ani treści, ani języka, ani nastroju. Dlatego nie polecam.