wtorek, 24 lutego 2015

Jan XXIII. Wypróbowany święty


Jacek Święcicki – Jan XXIII. Wypróbowany święty
(WAM, Kraków 2014)

Cieszyłam się na tę lekturę, ponieważ niemal nic nie wiedziałam o życiu Jana XXIII. Niestety, mam wrażenie, że z dwóch biografii dostępnych w sklepie internetowym wybrałam chyba tę gorszą pozycję.

Co tu dużo kryć – książka jest słaba. Zaczyna się od dziwnej wizji heroicznej, atletycznej świętości, którą ponoć mają masy ludzkie (ja nie), a która ma zostać skonfrontowana z nieheroicznym życiem pokornego i cichego Angela Roncallego, znanego bardziej jako papież Jan XXIII. Przelatujemy przez jego biografię, uzupełnianą wtrętami z jego „Dziennika duszy” i listów, a potem dostajemy króciutką część o jego zasadach wiodących ku świętości.

Co najbardziej rzuca się w oczy to brak jakichkolwiek anegdot, z których najbardziej zasłynął papież, jak choćby mojej ulubionej, o tym, gdy do kobiety w bazylice, której na jego widok wyrwało się: „Ale gruby!”, powiedział: „To było konklawe, a nie wybory miss!”. Powiecie, że to jest książka o drodze do świętości, a ja powiem: „to czemu nie ukazujecie charakteru świętego? Czemu nie pokazujecie człowieka - całego człowieka, nie jego cień - który świętość osiągnął?”. Bez tych drobnych historyjek i dygresji obraz papieża robi się wyblakły, mdły i daleki – przecież on istotnie zadziwiał tym ludzi, że nie jest podobny do swego wzniosłego, pełnego sztywnej godności poprzednika i robi rzeczy niebywałe: żartuje ze swoimi gwardzistami, rozmawia ze staruszką ze swej wioski o sprawach najbardziej przyziemnych, ignorując jakieś urzędowe szychy, które muszą potulnie czekać w kolejce, itd. To trochę tak, jakby całkowicie pominąć, że św. Franciszek biegał po polach, krzycząc, że Miłość jest niekochana, albo przemilczeć papieskie kremówki bądź miłość do gór Karola Wojtyły.

Autor pisze, że papież był zdolny przekazywać ludziom pokój Boży „mimo ewidentnych niedoskonałości, które nie opuściły go do końca życia”. Zachodzę w głowę, co miał na myśli, bo aż do tego zdania z lektury wynikało, że właśnie brak tego, co ludzie sobie cenią, a więc sprytu politycznego, pewnej chytrości, przebiegłości, ambicji, zmysłu strategicznego, itd. wbrew ludzkiej logice działał cuda i zjednywał sobie Angelowi serca ludzi o przekonaniach i wierze nawet skrajnie dalekich od jego kredo. Jeśli autorowi chodziło o niedoskonałości duchowe z chrześcijańskiego punktu widzenia, to powinien wymienić o jakie, bo łakomstwo trudno naprawdę uznać za wielką wadę, nawet w surowym rozwoju duchowym (nie pamiętam, kto powiedział, że na ten grzech Bóg patrzy z dużą pobłażliwością).

Dalej autor, w wątku soborowym, pisze sobie beztrosko: „Dalsza historia Jana XXIII jest dobrze znana”. Otóż nie. Nie wiem, dlaczego autor uznał, że ludzie mają pokrętne wizje świętości, ale wszystko wiedzą o ostatnim soborze, ale tak nie jest. Nie wiedzą. Ani jak ważny to był sobór, ani dlaczego budził tyle kontrowersji i sprzeciwów, ani jak dokładnie przebiegał i co realnie nam dał. Tak, to jest materiał na zupełnie inną książkę, ALE jak się pisze o twórcy tego soboru, trudnościach, jakie z nim przeżywał i przesłaniu, jakie kierował do świata, to nie można traktować tego tak skrótowo, nawet jeśli z jakiegoś kompletnie niepojętego dla mnie powodu twierdzi się, że wiedza ta jest powszechna.


5/10

poniedziałek, 9 lutego 2015

Nowele włoskie


Jarosław Iwaszkiewicz – Nowele włoskie
(Muza, 1994)

Pamiętam,  że gdy czytałam „Panny z Wilka” przeszło mi przez myśl: „Jak ładnie napisane. I jak zupełnie o niczym”. W „Dziennikach” Lechonia znalazłam potem uwagę na temat tego utworu: autor „Karmazynowego poematu” uznał, że jest on zakłamany i zwyczajnie – tak chyba się wyraził – głupi. Iwaszkiewicza gnało za granicę, bo – jak przyznał – nie potrafił pisać o świecie, który go otaczał. Potrzebował egzotyki, obcego piękna, natchnienia… Osobiście uważam, że jeśli autor nie potrafi pisać bez podróży i nowych widoków, to należy spytać, po co w ogóle pisze. „Nowele włoskie” zdają się odpowiadać: „Bo mam talent, ale nie wiem, co z nim zrobić”.

Miłosne opowiadania osadzone w scenerii włoskiej zdają się być tworzone na siłę. Przypominają klasyczny pejzaż uzdolnionego malarza, który czuje, że musi malować, skoro ma i pędzel, i farby, i widoki, ale nie jest w stanie dać od siebie żadnej głębszej treści. Do tego chyba nie za bardzo mu na tym zależy. A przy wyłuszczaniu, że bohaterka „Porwania Prozerpiny” nazywa się Kora – Och! Och! Tak samo jak w micie! Ojej! – pomyślałam, że autor musiał chyba pogardzać intelektem czytelników.


Zgrabnie spisane, wiejące sztuczyzną.