czwartek, 19 grudnia 2013

500 polskich książek, które warto w życiu przeczytać


Karolina Haka-Makowiecka, Marta Makowiecka - 500 polskich książek, które warto w życiu przeczytać
(Muza, 2012)

A zatem – punkt po punkcie – czemu czuję rozgoryczenie.

Książka jest beznadziejnie wydana – bardzo ciężka (zupełnie bezsensowny wybór papieru), nie dająca się swobodnie trzymać, zapełniona niepotrzebnymi, w dodatku zupełnie nieciekawymi zdjęciami..

Autorki nie podają istotnych informacji – nie jest tak naprawdę ważne, czy „Czterej pancerni...” mają baśniowe rozwiązania fabularne, ale nieuświadomienie czytelnika, czy są równie przesyceni propagandowymi kłamstwami jak serial, jest niewybaczalne. Nawet wzmianki o kontrowersjach z Kapuścińskim? Poważnie?  Poza tym określenie prozy Gretkowskiej jako „kontrowersyjnej” nie wystarcza – nie mają panie Makowieckie minimum wstydu, by nie schylać się po te obrzydliwe wypociny, ale aby uczciwie przestrzec czytelnika, że normą u tej ałtorki (!) jest masturbowanie się nożem do ostryg, robienie kupy na kochanka i wsadzanie nosa w odbyt odwagi brakuje, co?

Wymienianie książek, z którymi i tak w jakiś sposób Polak musi się zetknąć (Nad Niemnem, Pan Tadeusz, Quo Vadis,...), jest doprawdy idiotyczne.

Pojedyncze opowiadania i komiksy? To się w końcu nazywa „500 książek...”, czy „500 tekstów/dzieł”?

Absolutny brak jasno sprecyzowanego kryterium wyboru. Autorki nie wyjaśniają, czemu wymienione utwory warte są przeczytania, jak wskazywałby tytuł. Wydaje się, że (pomijając lektury szkolne) wymieniają po prostu pozycje, o których było lub jest głośno, nieważne z jakiego powodu – albo Nike (czyli nagroda fundowana przez Gazetę Wyborczą, która – z ostatnich wydarzeń - nie widzi logicznego związku między dobrowolnym obnażaniem się dzieci przed kamerką internetową – na co się oburza – a przebieraniem chłopców w przedszkolu w sukienki i rozdawaniem im lusterek, by z dumą podziwiali swoje siusiaki – czemu przyklaskuje) albo kontrowersyjny temat, albo wulgarność i obsceniczność (a czasem wręcz skrajny hiperdebilizm), albo autor jest gejem , albo pisze o gejach (choć się i tak nie dowiesz, drogi Czytelniku, czy więcej w jego książce faktów, fikcji czy zwykłego bredzenia), itd... Trzeba się domyślać, że tylko głośność i kontrowersja tudzież miejsce na liście bestsellerów (i nic więcej) decydują o „wartości” dla autorek. I stąd obecność tfurców (!), których płodów myślowych szanujący się człowiek nie powinien nawet szturchać butem.

Można powątpiewać, czy panie polonistki istotnie przeczytały to, co bezkrytycznie polecają – wydaje mi się, że osoba nieznająca ksiażek, mogłaby i tak wyszukać o wiele ciekawsze informacje do notek, niż te łaskawie podane nam przez autorki. Dodam, że niektórych poczynionych przez nie uwag nie da się określić innym słowem niż „głupie”.

Wielka, niepraktyczna, kosztowna cegła.

Nie polecam.



wtorek, 10 grudnia 2013

Niebezpieczne związki (audiobook)


Choderlos de Laclos
(Biblioteka Akustyczna, 2011)

Przeraża mnie w „Niebezpiecznych związkach” coś, na co chyba nikt jeszcze nie zwrócił uwagi. Wcale nie to, że dwa moralne męty używają ludzi jedynie ku własnym kaprysom i zaspokojeniu żądz (i to o wiele bardziej żądzy całkowitej dominacji, która każe im niszczyć innych, niż zaledwie cielesnych namiętności), ale to, że między matką i córką nie ma całkowitej szczerości. A jeśli w rodzinie nie ma szczerości całkowitej, cóż się dziwić, że ci, którzy gardzą ludzkim sercem i widzą w nim jedynie zabawkę, która tym bardziej bawi, im bardziej się ją okalecza, manipulują i niszczą do woli.

Audiobook jest przygotowany świetnie – zamiast jednego czytającego mamy tu zespół aktorów, każdy odpowiedzialny za jednego adresata listu (plus lektor wstępu i wtrąceń „redaktorskich”). Słucha się tego z dużą przyjemnością. Jedynie kawaler Danceny (Janusz Zadura) jest miejscami… no cóż… okropny. Zamiast przeżywać męki młodziutkiego kochanka, słyszymy budzące śmiech „granie” (ach, te zawodzenia i jęki!) albo wyjątkowo gniewne pomruki pasujące raczej do jakiegoś perwersyjnego psychopaty, który właśnie szykuje się, by poderżnąć komuś gardło (a świadomość, że jest to głos jednego z pingwinów z „Madagaskaru” nie pomaga). Niemniej, audiobook nad wyraz udany!

7+/10

środa, 4 grudnia 2013

Solaris (audiobook)

Stanisław Lem – Solaris
(Andromeda, 2011)

Muszę przyznać, że jak na najsłynniejszą książkę Lema i polecaną jako jedna z najwybitniejszych książek SF na świecie „Solaris” straszliwie mnie rozczarował. Cieszę się jedynie, że zdecydowałam się na zakup audiobooka, a nie wersji papierowej, bo jestem przekonana, że to, co dało się jeszcze wysłuchać, dając swobodę, do zajmowania się czymś innym, byłoby niemal nie do zdzierżenia, gdybym miała temu poświęcać całą uwagę, przesuwając się linijka po linijce.

Najgorszy w powieści był główny bohater – psycholog Kelvin. Przykro mi, ale ciężko mi się przejąć główną „tragedią miłosną”, gdy jego związek z nieżyjącą Harey nie został nawet pobieżnie nakreślony (nie na tyle, by się nim w ogóle zainteresować), a sam bohater jest równie niemrawy i apatyczny, co szczątkowa fabuła, toteż nie sposób w jakikolwiek sposób emocjonalnie odnieść się do jego problemów z „fantomem” dawnej ukochanej. Kolokwialnie mówiąc, nie łykam tego, że nagle Kelvin nie potrafi żyć bez nowej Harey, i o wiele bardziej niż nad całym tym rzekomym tragizmem ich położenia, zastanawiało mnie, dlaczego nie wzrusza go fakt, że po nocy przemawia do niego martwy naukowiec (którego usiłuje mu powiedzieć coś niezmiernego ważnego, a co Kelvin zdaje się mieć głęboko w poważaniu). Prawdę mówiąc, w porównaniu z zachowaniami bohatera, który jawił mi się momentami jako znużony, rozeźlony bachor, przedziwne zjawiska na planecie Solaris nie wydawały mi się czymś szczególnie zaskakującym. Do tego logika Kelvina jest mocno kulawa i nieprzekonywująca, czasami aż rażąca skalą ignorancji (dość proste pojęcie Absolutu zdaje się go przerastać, dziwną oczywistością jest dla niego bardzo ułomny, prymitywny obraz Boga, który przypisuje wszystkim wierzącym ludziom – bez rozróżnienia choćby religii i mitów).

Mimo szczegółowych opisów dziwnych zjawisk, powieść nie kreuje żadnego nastroju tajemnicy i zadziwienia. Kelvinowi zresztą najczęściej wszystko jest całkowicie obojętne, co tylko pogłębia wrażenie monotonii i apatii. Reszty dopełniają okrutnie rozczarowujące refleksje o granicach poznania, moralności, misji ludzkości lub jej braku, itp., które są raczej wydumanymi sądami rzuconymi w przestrzeń niż dogłębnymi przemyśleniami w większości abstrakcyjnych problemów (rozważanie, czy moralność ludzi jest ograniczona zaledwie do Ziemi i zjawisk międzyludzkich, jest nic niewarte, jeśli nie roztrząsa się problemu samego istnienia, a zatem i kwestii moralnych wymogów bytu, a od tego Lem ustawicznie stroni, jak ten materialista z powiedzenia Chestertona, który nie jest w stanie nawet DOSTRZEC problemu).

Lektor (Jerzy Trela) czasem robi niezręczne pauzy, jakby orientował się nagle, że zdanie się jeszcze nie skończyło. Czasem trudno też powiedzieć, czy czyta pojedynczą wypowiedź postaci, czy dialog. Plusik za to mogę dać za delikatny podkład muzyczny w tle – dało to całkiem fajny efekt.

Od strony technicznej nie jest źle, ale treść zawiodła okrutnie.


3/10

czwartek, 28 listopada 2013

Wałęsa - Człowiek z teczki

Sławomir Cenckiewicz – Wałęsa. Człowiek z teczki
(Zysk i S-ka, Poznań 2013)

„Myślałem, że zapadnę się pod ziemię. Człowiek legenda, wielki Wałęsa, autorytet dla wielu milionów ludzi na całym świecie, w sposób upokarzający, uprzejmie prosi generała, żeby ten publicznie powiedział, że on jest w porządku”. (Frasyniuk)

„Szczególną odrazę w wojsku wzbudziły alianse i fraternizowanie wiceministra obrony narodowej Bronisława Komorowskiego oraz prezydenta Lecha Wałęsy z najbardziej gorliwymi oficerami z okresu stanu wojennego. Ich ostentacyjna sympatia do niedawnych przeciwników zniweczyła w wojsku to, co być może jest w nim najcenniejsze: godność i honor”. (płk. Dronicz)

„Położyłem rękę na teczce i powiedziałem: Tutaj jest wszystko. Proszę. – Wałęsa zbladł”. (Jelcyn)

Mimo akcji czyszczenia papierów bogata dokumentacja leżała praktycznie na wierzchu. Przekonałem się wówczas, że tylko panująca w elitach i wśród historyków zmowa powoduje, że prawda nie dociera do opinii publicznej”. (Cenckiewicz)


Kiedy dowody coraz klarowniej wskazywały, że współpraca Lecha Wałęsy z SB nie jest – jak z początku sądzono - propagandą władz, lecz brutalnym faktem, wielu z bólem uznało, że Wałęsa pobłądził w życiu, ale w gruncie rzeczy ma niepodważalne zasługi, sprawa „Bolka” była „incydentem”, i nadal należy mu się piedestał godny legendy. Prawda, którą przedstawia nam doktor Cenckiewicz, okazuje się jednak druzgocąca – mit wielkiego przywódcy jest całkowitą fikcją, zaś symbol „Solidarności” i upadku komunizmu prymitywnym oszustem i manipulatorem, zdrajcą sprzedających przyjaciół i kolegów ze stoczni, nadzwyczaj gorliwym donosicielem, uległym kapralem płaszczącym się przed generałami, Jaruzelskim i Kiszczakiem, pozbawionym skrupułów sprzedawczykiem szukającym jedynie własnego zysku, żądnym sławy, poklasku, a co najistotniejsze – pieniędzy.

 „I tak oto Wałęsa został patronem nowego sowieckiego blefu – spektaklu teatralnego, którego tematem było obalenie komunizmu”.

***

Wiem, że dużo ludzi – znam takich – mówi, że nie interesuje się w ogóle polityką, obecną czy przeszłą. Podobni ignoranci nie rozumieją, że nie idzie o hobby, pasję, czy namiętność, ale nasze zwykłe, codzienne życie. Chodzi o to, czy będziesz mieć za co kupić zwykłe, ludzkie jedzenie, nie bojąc się, że najesz się soli drogowej, czy innych świństw, co premier Twojego kraju skwituje jedynie głupawym uśmiechem; czy wolno ci będzie decydować o CZYMKOLWIEK, co ciebie dotyczy – od wychowania dzieci do elementarnego poczucia bezpieczeństwa (rząd Tuska wesoło zatwierdził, że kradzież poniżej tysiąca złotych to zaledwie nieistotne wykroczenie, a dwustu posłów w sejmie spuszcza w sedesie demokratyczną inicjatywę miliona obywateli); czy Twoje (TWOJE!) cieżko zarobione pieniądze pójdą na Twój pożytek, czy prosto do kieszeni kolesiów… Nienormalność naszej obecnej sytuacji z czegoś wynika. Albo zacznie mieć to dla nas znaczenie i świadomie zaczniemy się temu opierać, albo będziemy posłusznie i bezmyślnie jeść sól drogową bez słowa skargi, aż staną nam trzewia.

A skąd weźmiemy świadomość bez prawdy?

„Słowem, bez rzetelnego opisu „bolkowatości” nie zrozumiemy kraju, w którym żyjemy, nie zrozumiemy powiązań, które blokują (chciałoby się rzec: „bolkują”) rozwój Polski”. (Zybertowicz)


środa, 6 listopada 2013

Przegląd Końca Świata: DEADLINE


Mira Grant - Przegląd Końca Świata: DEADLINE
(SQN, 2013)

Mira Grant cieszy się, że książka jest dużo bardziej udana niż pierwsza część serii. Naprawdę chciałabym podzielać jej entuzjazm, ale nie mogę. Bohaterowie wyjęci z pierwszego lepszego amerykańskiego filmu, gdzie scenarzysta uważa, że pisze zabawne dialogi, a jego postaci absolutnie nie mogą być nielubiane (mnie osobiście irytowały równie mocno jak głupi nastolatkowie z tandetnych horrorów), niemal zupełny brak zombie i dość smętna intryga nie mogą być uznane za zasługującą na wielki sukces mieszankę. Do tego dorzucenie możliwości klonowania ludzi owocuje zbyt łatwo przewidywalnym i kompletnie niepożądanym twistem w epilogu. Plusem jest oczywiście prostota języka i stylu, co sprawia, że owo rozczarowujące czytadło chłonie się błyskawiczne (ale też dlatego, że chce się je jak najszybciej skończyć i sięgnąć po coś lepszego).

Z pewnością przeczytam ostatnią część historii, gdy wreszcie się ukaże, ale muszę przyznać, że - niestety - spodziewam się jeszcze gorszego zawodu.

5=/10

poniedziałek, 21 października 2013

Prom kosmiczny 03

Greg Bear - Prom kosmiczny 03
(Albatros, Warszawa 2013)

Okropnie się irytuję, gdy odstawia mi się taki numer - tzn. gdy sugeruje mi się, że nabywam tzw. twardą fantastykę (dając dodatkowo na okładce kombinezon astronauty, którego absolutnie nie uświadczy się w treści, a zatem i atmosfery kosmicznej próżni, jaką sugeruje), a okazuje się, że dostaję bajeczkę, w której geny to magiczna plastelina, z której autor tworzy całe zastępy muppetów, miesza to z mocno naciąganymi pomysłami rodem z gry Bioshock (momentami przypominał się też film Pandorum) i najwyraźniej oczekuje, że ktoś na poważnie się tym przejmie.

Rozczarowanie.

4/10


Azazel (audiobook)


Boris Akunin – Azazel
(Świat Książki)


Przyznaję, że gdybym miała „Azazela” w tradycyjnej, książkowej formie, chyba bym nie zdzierżyła - po raz kolejny - przygód Fandorina. Co prawda po straszliwym przeżywaniu wyjątkowo banalnego tekstu Kossakowskiej („Jezioro kamiennej ciszy”), obawiałam się, że Krzysztof Gosztyła znów odpłynie w „aktorstwo” (gram! Ja gram!), przez co nie da się na poważnie wysłuchać przedstawianej nam historii, ale na szczęście lektor aż tak się nie stara tym razem (może i dlatego, że pracuje na – bądź co bądź – lepszym tekście), dzięki czemu „Azazel” – mimo że pozostaje jedynie na poziomie niezłego technicznie czytadła (acz kompletny brak zaskakujących zwrotów akcji doskwiera) – da się wysłuchać. No i Fandorin jest tu jeszcze młodzieniaszkiem, zatem nie irytuje tak, jak w późniejszych powieściach. 

sobota, 12 października 2013

Gobeliniarze


Andreas Eschbach – Gobeliniarze
(Solaris, Olsztyn 2004)

“W zagubionej galaktyce, na wszystkich skolonizowanych planetach, mężczyźni trudnią się tkaniem gobelinów z włosów swoich żon i córek. Kobierce mają zdobić pałac cesarza. Cały system społeczny i ekonomia tych światów jest podporządkowana temu jednemu celowi tkaniu włościanych gobelinów. Pewnego dnia przybywają obcy, którzy mówią, że cesarstwo rozpadło się i cały trud cechu tkaczy idzie na marne. Tymczasem z kosmosu wciąż przybywają statki kosmiczne po kolejne partie kobierców...”


Pierwsze, co zwraca uwagę to okładka. Nie widać tego na tak małym obrazku, ale pan z mieczem ma tak „bezcenną” minę – nieźle podsumowującą ten szkaradny kolaż – że naprawdę trudno mi uwierzyć, że ktokolwiek w wydawnictwie dał pozwolenie na użycie owego odstraszającego projektu.

Drugie to słowa autora na początku książki, zapewniające, że na pewno nigdy, przenigdy nie zapomnimy jego historii. Przypomina mi to pewną self-publisherkę, która na pierwszej stronie swej powieści napisała, że jej książka, cytując dosłownie, „jest ciekawa”.

Teraz muszę się przyznać, że właściwie nie przeczytałam tej książki – przeleciałam przez nią, przeskakując akapity i całe strony, nie potrafiąc znaleźć nic, co mogłoby mnie zatrzymać – na pewno nie mógł to być nadzwyczaj prosty, suchy styl narracji. Pozostało mi przekartkowywanie, w celu wyłowienia pomysłu. I jakiś tam pomysł rzeczywiście jest. Szkoda tylko, że tak przeraźliwie naciągany.

Wiem, że to jest naprawdę mało realistyczna bajka, przy czytaniu której najlepiej schować rozsądek i logikę głęboko, głęboookooo do szuflady, ale i tak bardzo, bardzo ciężko jest mi przełknąć fabułę, w której nie jest problemem wypchnąć system słoneczny poza wszechświat za pomocą specjalistycznych maszyn, natomiast nie da się nijak spowodować, by łysemu rosły włosy.


Najlepsza niemiecka fantastyka? Dziękuję za resztę w takim razie.

sobota, 5 października 2013

Bluźnierstwo

Czytałam jakiś czas temu notkę prasową o dziewczynce z zespołem Downa, która najprawdopodobniej zostanie zabita przez pakistańskich muzułmanów za uszkodzenie egzemplarza Koranu. Jest to wielce prawdopodobne, gdyż wyznawcy Allaha nie mieli oporów, by jakiś czas przed owym incydentem spalić żywcem nastoletniego chłopca z tym samym zespołem, który również uszkodził Koran. O pomoc w uratowaniu własnego życia przed muzułmanami błaga Asia Bibi – kobieta winna tego, że... pracując w upalny dzień, napiła się wody ze studni.



Asia Bibi – Bluźnierstwo
(Warszawa 2012)

„ – Jesteś tylko brudną chrześcijanką! Zbrukałaś naszą wodę, a teraz ośmielasz się mówić w imieniu naszego Proroka? Czy ty wiesz, suko, że twój Jezus był zwykłym bękartem, bo nie miał prawowitego ojca? (…) Jezus jest nieczysty, tak jak ty!
- To nieprawda. (…) Idźcie zapytać mułły we wsi.
(…)
- Tylko jedna rzecz ci pozostała: przejść na islam, odrzucić swoją brudną religię.
(…)
- Nie chcę przechodzić na islam. Jestem wierna swojej religii i Jezusowi Chrystusowi, który umierając na krzyżu, poświęcił się za grzechy ludzkości. Co zrobił wasz Prorok, by uratować ludzi? (…)
(…)
- Jak śmiesz mówić coś podobnego o naszym Proroku – ty, która jesteś zerem, brudną rzeczą, nie zasługującą na to, by żyć? Nic nie jesteś warta! Twoje dzieci również! Gorzko zapłacisz za to, co właśnie powiedziałaś o naszym Proroku!
(…)
-Nie powiedziałam nic złego, po prostu zadałam wam pytanie…
(…)
- Kurwa! Brudna kurwa! Jesteś skończona!”

Od czasu zdarzenia przy studni, Asia Bibi, zwykła wiejska dziewczyna, gnije w więzieniu, w skandalicznych, nieludzkich warunkach, oderwana od męża i dzieci (sąd pozbawił ją prawa do widywania ich), a nawet od świeżego powietrza. Dwóch urzędników, których stanęło w jej obronie (chrześcijanin i muzułmanin), zginęło z rąk czcicieli Proroka. Nawet jeśli Asia Bibi jakimś cudem opuści więzienie, jej życie nie będzie bezpieczne – jej i jej najbliższym grozi i zawsze będzie groził lincz. Asia myśli o samobójstwie i tylko wiara ratuje ją od popadnięcia w rozpacz. Mówi (jest niepiśmienna): „Moja śmierć jest powolna, jak na razie bezbolesna, ale tak bardzo powolna…” „Pewnie trudno w to uwierzyć poza granicami mojego kraju, ale tutaj łajdaków, morderców i gwałcicieli traktuje się lepiej niż tych, którzy znieważyli Koran lub Proroka. Zawsze o tym wiedziałam. Chrześcijanina, który dopuści się najdrobniejszej krytyki islamu, od razu skazuje się na szafot. Ale najpierw czeka go długi pobyt w więzieniu. (…) Jednak najczęściej ci winni najwyższej obrazy (…) kończą zabici we własnej celi przez współwięźnia lub strażnika”. „Jeśli wierzyć temu, co piszą dziennikarze, dziesięć milionów Pakistańczyków gotowych jest mnie zabić gołymi rękoma. Pewien mułła z Peszewaru obiecał nawet fortunę za moją głowę – 500 000 rupii”. „Chce mi się płakać, ale nie znajduję już łez. Mam ochotę wrzeszczeć, lecz czuję, że straciłam głos. Słabiutkiego oddechu starcza mi na tyle, bym nie umarła”.

Wierzę, że mamy pewne obowiązki wobec innych ludzi. Nagłaśnianie istnienia tej książki jest z pewnością jednym z nich.

Opowiedzcie innym moją historię. Przekażcie ją dalej. Wierzę, że to jedyna szansa, bym nie sczezła w tym więzieniu.
Potrzebuję was!

Ocalcie mnie!

piątek, 4 października 2013

Kto zabił Jezusa?

Paweł Lisicki - Kto zabił Jezusa?
(M, 2013)

Specjalnie się nie zdziwiłam, gdy nasza niemoralna (ochochochocho, jakie to śmieszne, gdy kilkulatek pyta o punkt G i zastanawia się, czy jest gejem - zaraz potem nadamy kolejny materiał opluwający polską historię, tradycję i kulturę, i wtedy dopiero będzie można się pośmiać!) TVP wydała pieniądze na obrażający nas serial. To Polska jest winna wojny, płeć nie ma znaczenia, więc niech mały Jasio, którego trzeba pouczyć o stosowaniu prezerwatyw w wieku 9. lat (autentyczna propozycja z programu minister do spraw równości w rządzie Tuska!) odkrywa w sobie lesbijkę zamkniętą w ciele chłopczyka, a za Holocaust odpowiada chrześcijaństwo ze świętym Pawłem (czyli dumnym ze swego pochodzenia Żydem) na czele (zaplanował to wszystko z góry! No jasne!). To wszystko i tak stanowi maleńką kroplę w ocenie skrajnych absurdów, jaki nas zalewa. Książka Lisickiego jest odpowiedzią na jedną z wyżej wymienionych tez.

Zalew niewiarygodnych w swej bezczelności i (niestety) skali oddziaływania kłamstw jest przytłaczający. Już choćby pomysł że Apostołowie (sami Żydzi!) rozgłaszali antysemickie hasła jest tak absurdalny, że zdroworozsądkowemu człowiekowi mózg może skręcić się w kokardkę. A jednak takie i podobne im tezy są ochoczo propagowane i nagłaśniane w mediach – krzyk i oburzenie zastępują logikę i trzeźwe myślenie, wpajając całym masom biernych odbiorców medialnej papki, że u źródeł chrześcijaństwa (a więc i całej cywilizacji!) nie stoi nauczanie Jezusa (nawet jeśli sprowadzimy je do rozwodnionego humanizmu), ale kompletnie niczym nieuzasadniona nienawiść do narodu żydowskiego (zapoczątkowana przez samych Żydów, lecz któż by się przejmował drobiazgami takimi jak logika i fakty historyczne).

Z książki Lisickiego przeciętny czytelnik dowie się sporo ciekawostek, jak choćby to, że dawni Żydzi nie tylko głośno przyznawali się do zabicia Jezusa, ale i uznawali to za coś godnego pochwały, czy też które fakty i dokumenty historyczne obalają absurdalne teorie o rzekomym zmyśleniu całego procesu sądowego przez chrześcijan tudzież jak przeraźliwie plączą się w wywodach różni oskarżyciele chrześcijaństwa, pogrążając np. relacje świętego Jana jako niewarte zawierzenia, a zaraz uznających jego własne słowa za najwiarygodniejsze dowody tez, które im są wygodne. Autor wykazuje prosto i klarownie, że nie chodziło o „nieszczęśliwą pomyłkę” i przypadkową śmierć (która jakoś tak sama z siebie wynikła), zaś Izrael dawnych wieków nie może być przez historyków traktowany jako pokojowe plemię, które mogłoby zawstydzić najbardziej wrażliwych mnichów buddyjskich bojących się zdeptać najmniejszego nawet robaczka.

„Twierdzenie, że to dopiero chrześcijanie, oddzielając to, co „ortodoksyjne”, od tego, co „heretyckie”, wprowadzili przemoc do debaty religijnej, jest absurdalne. Podobnie jak niedorzeczna jest wizja spokojnych, pokojowo nastawionych faryzeuszy. Gdyby tak było, nie dałoby się zrozumieć, w jaki sposób z faryzeizmu wywodzili się zeloci. Nie, skłonność do przemocy i gwałtu, gdy tylko służyło to ich celom, była nieodłącznym elementem wewnątrzżydowskich sporów, a faryzeusze uczestniczyli w nich z pełnym zaangażowaniem.”

„Jeśli Jezus, syn Ananiasza, został wychłostany i wydany Rzymianom tylko dlatego, że przepowiadał upadek miasta oraz świątyni, to o ileż bardziej prawdopodobne było to, że tragiczny los dotknie Jezusa z Nazaretu, który nie tylko wieszczył kres świątyni, ale kwestionował kult świątynny, mówił o wzniesieniu nowej świątyni, uczynił sobie wrogów ze wszystkich najważniejszych grup żydowskich”.


Chciałabym powiedzieć, że warto przeczytać, ale w nawałnicy kłamstw i przeinaczeń, które wypaczają kształt świata, podobne pozycje zwyczajnie TRZEBA czytać.

*****
EDIT: Dla niezdecydowanych, czy warto sięgnąć - na YT ukazała się ROZMOWA Z AUTOREM O KSIĄŻCE.

poniedziałek, 30 września 2013

Messier 13

Bohdan Petecki - Messier 13
(Iskry, 1977)

"Ludzie po latach eksploracji natykają się na odległej planecie na artefakty po wymarłej cywilizacji, a na orbicie na statek z martwym pilotem należącym do innej rasy. Po jakimś czasie na powierzchni planety rozpoczynają się dziwne świetlne miraże. Czy jest to próba nawiązania kontaktu?"

Plusik - czyta się lepiej niż "Pierwszego ziemianina".

...

I to właściwie wszystko, co dobrego mogę powiedzieć o tej powieści. Niestety, mamy tu bohatera, którym trudno się zainteresować, suchy, nieciekawy język, przynudnawą narrację i niewarte uwagi zakończenie. Rozumiem, że autor chciał postawić na napięcie między humanistami-naukowcami, którzy ochoczo pobiegliby za każdym kosmitą, by nawiązać kontakt, a pełnymi nieufności agentami ochrony, którzy muszą hamować ich zapędy, ale - mimo dobrych chęci - nie potrafiłam znaleźć w tym jego konflikcie nic zajmującego.

I tyle.

poniedziałek, 23 września 2013

Piotruś Pan


J. M. Barrie - Piotruś Pan
(Nasza Księgarnia, Warszawa 1974)

Zniechęcona disneyowską wizją, nigdy nie sięgnęłam po kurzącego się na półce „Piotrusia Pana”. Teraz, poznawszy książkowy oryginał, jakoś nie czuję, że cokolwiek straciłam.

Zacznę od tego, co mi się podoba – logika autora. Żeby Piotruś nie mógł rzeczywiście dorosnąć, nie może pamiętać ani gromadzić doświadczeń.  Musi żyć chwilą, nie rozważać ani nie wspominać. Przez to jest – jak pisze o nim sam twórca - wesoły, niewinny i bez serca. Nie wyobrażam sobie, by u Disneya przeszła podobna postać, tzn. Piotruś, który niekoniecznie rzuciłby się ratować spadającego towarzysza (chyba, że widziałby w tym coś zabawnego i miał powód do samopodziwu) albo który rychło zapomniałby nie tylko o Haku, ale i o Dzwoneczku po ich śmierci. Poza tym... wyobrażacie sobie disnejowską wersję płaczącą przez sen i Wendy biorącą go na kolana, by go utulić? Piotrusia w żywicy i w liściach wciąż na nowo wypłakującego ból i cierpienie w kompletnej nieświadomości, po to, by świadomie być jedynie beztroską, naiwną radością, podatną na zranienia przez doświadczenie niesprawiedliwości, ale kompletnie o tym zapominającą, tak jak o swych własnych przygodach, wrogach i przyjaciołach, wciąż i wciąż od nowa?  Że nie wspomnę o zabijaniu...

Co mi się nie podobało? Właściwie wszystko inne – kpiarski ton autora i jego pomysły po prostu nie trafiają w moje gusta. Śmieszne było co prawda zdanie, z którego wynikało, że gdy Piotruś wychodził, jego towarzysze odnajdywali w pobliżu ich domostwa jakieś zwłoki (rezultat nocnych przygód), i ogólna lekkość w traktowaniu śmierci i krwi – bo w Nibylandii śmierć to przygoda – ale kompletnie nie pochwycił mnie nastrój tej książki i – niestety – nie potrafiłam się przejąć losem przedstawianych postaci (po prawdzie to lwia część bohaterów, jeśli nie wszyscy, budziła we mnie irytację). Powiem wprost – nudziłam się, przeskakiwałam akapity, chciałam jak najszybciej skończyć. Być może jednak książka spodoba się tym, którym w dzieciństwie serca szybciej biły na myśl o Indianach i piratach. Ja do nich nie należę.


P.S. Ta okładka jest odrażająca! Czy tylko mnie się wydaje, że ten bezuszny Piotruś z głową kosmity mówi: „Zaśnij słodko, to zjem twój mózg”?

niedziela, 8 września 2013

Ewangelia według Heroda

Marcin Wolski - Ewangelia według Heroda
(M, 2011)

"W roli głównej Joe Carpenter amerykański agent służb specjalnych - pasjonat i hobbista poszukujący starożytnych tekstów. W niezwykłych okolicznościach w jego ręce trafia zaszyfrowany tekst, spisany przez tajemniczego etiopskiego mnicha, strażnika Arki Przymierza.
Proroctwo napisane 30 lat wcześniej w precyzyjny sposób przepowiada m.in. wybór na prezydenta Baraka Obamy, katastrofę smoleńską.
Zapowiada dalsze losy świata wraz z paruzją powtórnym przyjściem Chrystusa. Światowe mocarstwa - USA, Rosja, Unia Europejska bardzo poważnie traktują spełniające się proroctwo. Wspólnymi siłami organizują wielką akcję aborcyjną, która ich zdaniem ma doprowadzić do przeciwstawienia się słowom proroctwa. W tle widzimy potężny terrorystyczny zamach na Watykan niszczący prawie połowę Rzymu, światowy spisek satanistyczny, technologie in vitro."

Dziwię się, że chrześcijańskie wydawnictwo wydało podobną powieść. Pod względem teologicznym nic tu nie ma sensu. Ma się narodzić nowy Mesjasz (zupełnie nowy Bóg-Człowiek, któremu pewnie przyklasnęłyby feministki), ma być "Jeszcze Nowszy Testament", mają być kopie Maryi i Józefa (już prędzej parodie), itp. Pal licho, że główny bohater może nie wiedzieć, o co chodzi w wierze katolickiej, ale że sami katolicy tego nie wiedzą? Na czele z duchownymi?

Na Zachodzie mnożą się wciąż filmy i seriale, które obśmiewają katolicyzm. Dość częstym motywem jest wyśmiewanie dziewictwa Maryi (mylonego nagminnie z terminem Niepokalane Poczęcie, które nie odnosi się wcale do poczęcia Jezusa). Żartuje się, że wystarczy, że dziewczyna powie, iż poczęła z Ducha Świętego, a tępi katolicy potulnie to łykną, przecież to tacy idioci! Czemu pan Wolski dolewa wody na młyn podobnym prześmiewcom, nie mam pojęcia - faktem pozostaje, że w jego książce wszystko odbywa się tak, jak w owych żartach. Bohaterowie mówią sobie nawet, że - chociażby w takiej Polsce - gdyby zakonnica przyznała się, że poczęła w niewyjaśniony sposób, znalazłaby się natychmiast pod troskliwą opieką zakonu jako druga Maryja (w rzeczywistości oddano by ją pod troskliwą opiekę psychiatry!). Człowieka niekoniecznie wierzącego, ale choć trochę orientującego się w kwestii tego, w co wierzyli Jan Paweł II czy Matka Teresa, powinno skręcać w fotelu, jak czyta te bzdury. Całe nauczanie Kościoła, rozum i logika idą się bujać na karuzeli, a fabuła może dumnie stanąć obok dzieł, w których Chuck Norris rozwala szatana z półobrotu, żeby Bóg nie stracił magicznego berła, a tym samym władzy nad światem.

Pozostaje pytanie, co wydawnictwo chciało osiągnąć przez powielanie podobnych bredni. Co innego jak chce na tym zarobić aktor filmów akcji, co innego jak przykłada do tego rękę rzekomo chrześcijański wydawca, który podobnym czynem utwierdza wszak laików w przekonaniu, że religia to czary-mary dla skrajnie naiwnych i nie ma nic niestosownego w Schwarzeneggerze ratującym ludzkość przed diabłem w zastępstwie wyjątkowo dziwacznego Absolutu.

sobota, 17 sierpnia 2013

Pierwszy ziemianin

Bohdan Petecki - Pierwszy ziemianin
(Iskry, Warszawa 1983)

Zaskakująco nudna, nabrzmiała od materialistycznej magii, czyli oparta na cudownych mocach materii i techniki opowieść o astronaucie, którego pozaziemska rasa chce użyć, by - jakoby restartując wszystko u prapoczątku - odmienić oblicze kosmosu i zamieszkujących go stworzeń. Pierwsze moje spotkanie z Peteckim i rozczarowanie straszne. Dawno już nie czytałam czegoś równie nużącego.

Nie polecam. Nawet fanom hard sf.

środa, 14 sierpnia 2013

Zamknięty krąg


E.S. Gardner - Zamknięty krąg
(Iskry, 1979)

Ktoś podrzuca do wozu pralni marynarkę z dziurami po kulach i śladami krwi. Niedługo potem odnaleziony zostaje trup. Dwie kule - ale która zabiła? Kogo oskarżyć o morderstwo, a kogo o strzelanie do zwłok? Czy denat był nagi w momencie zgonu, a ktoś go ubrał przed drugim strzałem, i na powrót ściągnął ubranie? Jeśli tak, to po co?

Tym razem upolowałam powieść nie o adwokacie Perrym Masonie (ach, dlaczegóż tak mało ich przełożono na polski?!),  lecz o prokuratorze Dougu Shelbym. Autor, który sam był  prawnikiem, i starał się uwrażliwiać opinię publiczną na wagę rozwoju medycyny sądowej, nieetyczne manipulacje policji (choć trudno orzec, co do końca myślał o "trzecim stopniu", który Chesteron nazywał wprost torturą) i problem, jaki stwarza możliwość błędnego odczytania poszlak, tym razem stawia nas po drugiej stronie barykady, gdzie uczciwy prokurator staje naprzeciw bardzo sprytnego i bardzo pewnego siebie adwokata, obrońcy bandziorów i oprychów.

Wielka szkoda, że Gardner szybko zrezygnował z pomysłu, by Mason nie do końca bronił jedynej możliwej wersji wypadków, stawiając go później w roli dążącego do prawdy przeciwnika dla niezbyt liczącego się z faktami prokuratora. Tutaj mamy banalne odwrócenie ról - to prokurator jest uczciwy a adwokat podły. Z drugiej strony, mamy tu do czynienia z krótką powieścią detektywistyczną, a w tych z reguły nie ma miejsca na złożoną psychologię postaci i delikatne aspekty moralne. Jest tajemnica do rozgryzienia, jest bohater, jest przeciwnik. Ot, i wszystko. I choć nie jest to kolejny tomik o przygodach Masona, jest niemal identycznie zbudowany - prawie same dialogi, szybko następujące po sobie wydarzenia, niemal kompletny brak opisów, trochę przepychanek sądowych. Słowem - bardzo dobre czytadło na wieczór.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Adorator panny West

E.S. Gardner - Adorator panny West
(KAW, Warszawa 1977)

Udało mi się znaleźć kolejny tomik przygód Perry'ego Masona! O serii pisałam TUTAJ, a "Adorator panny West" (w oryginale: "Sprawa przerażonej maszynistki"), nie wyróżnia się wśród innych tytułów opowiadających o perypetiach lubiącego ryzyko i mającego wyjątkowe szczęście do wyjątkowo niechętnych do współpracy klientów adwokata. Schemat Gardnerowski, sztampa perrymasonowska, naciągane rozwiązania, praktycznie same dialogi, ale - no kurczę! - przepychanki sądowe z prokuratorem generalnym to jest to!

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Równi bogom


Isaac Asimov - Równi bogom
(Albatros, 2012)

Jak na najlepszą powieść SF lat 70-tych, za którą nagrodzono autora najważniejszymi nagrodami dla pisarzy fantastów, książka mnie rozczarowała. Bardzo. Owszem, pomysł jest ciekawy, język autora łatwy i prosty, całość czyta się gładko, ale... No właśnie -  czym się tu zachwycać?

Opowieść o Pompie Elektronowej, która obdarzyła Ziemię cudem darmowej energii, stwarzając jednocześnie śmiertelne zagrożenie dla Ziemian, podzielona jest na trzy części: pierwsza dzieje się na Ziemi i opowiada pokrótce o "odkryciu" Pompy oraz o obawach pewnego naukowca z nią związanych; druga na planecie w innym Wszechświecie, który zapewnia działanie Pompy (świat "amebowatych" istot pewnie szalenie podobał się jurorom Hugo i Nebuli, mnie - prawdę rzekłszy - nudził); trzeci na Księżycu, gdzie społeczeństwo ludzi urodzonych i wychowanych na satelicie Ziemi próbuje uniezależnić się od macierzystej planety przez wytworzenie własnej Pompy (stanowczo najbardziej nużąca część książki).

Przyznam, że po przeczytaniu takiego cacuszka jak "Głos Pana" (albo nawet fragmentów przynudnawego i zapełnionego papierowymi postaciami "Fiaska"), na dzieło Asimova nie mogę spojrzeć inaczej niż jako na jedno z wielu czytadeł. Nie to, że nie lubię czytadeł - po prostu spodziewałam się rewelacji, a dostałam kosmiczną historyjkę (momentami przywodzącą na myśl scenariusze Star Treka) z boleśnie rozczarowującym zakończeniem.

5/10

niedziela, 11 sierpnia 2013

O Czechowie

Iwan Bunin - O Czechowie
(Farbiarnia, 2011)

Srodze się zawiodłam na tej pozycji - może gdyby wydawca uprzedził mnie, że idzie o niedokończony rękopis, a w sumie o luźne notatki autora, nie robiłabym sobie aż takich nadziei. Stanowczo ciekawsze było wprowadzenie do Dzieł zebranych Czechowa (a te - gdy redaktorki brały się do analizowania, zamiast przekazywania faktów - potrafiło zaskoczyć bzdurnością). Liczyłam, że dowiem się czegoś nowego o poglądach pisarza na literaturę (nie wiem na przykład, co dokładnie mu się nie podobało u Dostojewskiego),  o relacjach z innymi ludźmi (zwłaszcza literatami), itp. Niestety! Jedyne, co faktycznie nabyłam, to poczucie nieudanego zakupu.

czwartek, 8 sierpnia 2013

Odłamek


Sebastian Fitzek - Odłamek
(G+J, Kraków 2010)

Marc (podany błędnie na okładce jako "Mark", chociaż bohater co rusz podkreśla, że imię to pisze się przez "c") wychodzi cało z wypadku, w którym giną jego żona i nienarodzone dziecko. Nie może pogodzić się z tą tragedią. Pewnego dnia znajduje ogłoszenie o instytucie oferującym pacjentom całkowite wymazanie z pamięci przykrych wspomnień.

Książka jest napisana banalnym językiem, prostym aż do przesady, z konstrukcją dla mało wymagających czytelników, którzy potrzebują czytadła, przy którym można wyłączyć myślenie i odetchnąć. I ponieważ stres codziennego życia sprawia, że podobne "odłączacze" (nie mylić z "odmóżdżaczami") są nam zwyczajnie potrzebne, to - niestety - problem z powieścią niemieckiego autora polega na tym, że mózg zamiast się wyciszyć, oburza się i frustruje.

Powodem złości jest kompletnie naciągana aż do przesady historia, którą trudno jest myślącemu człowiekowi zdzierżyć. I nie chodzi o nagłe, rzekomo wielce zaskakujące zwroty akcji, ale o samo jądro intrygi. Nie chcę tu zdradzać fabuły, ale pod koniec człowiekowi omal nie wyrywa się krzyk: "Dlaczego po prostu nie...?!". Sam bohater zadaje podobne pytanie, ale dostaje wymijającą odpowiedź, którą autor chciał szybko zbyć temat, próbując zatuszować niewiarygodnie grube nici nieprawdopodobieństwa, na których to wszystko jest utkane.

A zatem: pod względem technicznym - najprostsze czytadło, pod względem merytorycznym - ... *tu następuje okrzyk wściekłości*.

Jedynie dla tych, którym dogłębnie obojętne są brak logiki i prawdopodobieństwa w fabułach, a także nieracjonalne zachowania bohaterów i naciągane rozwiązania.


środa, 7 sierpnia 2013

Stosik



Cisza na notkowym blogu, ale ostatnio - niestety - udaje mi się jedynie zaczynać książki, nie kończyć. A oto najnowsze nabytki do obciążania regału.

W mojej bibliotece praktycznie nie ma powieści, więc tym razem zaszalałam i kupiłam całe trzy (och!). I jeszcze dorzuciłam komiks (ach!).

wtorek, 7 maja 2013

Bóg na ławie oskarżonych

„Ludzie zwykle uważają, że problem polega na tym, jak pogodzić to, co wiemy na temat rozmiarów wszechświata, z naszymi tradycyjnymi ideami religijnymi. Okazuje się, że to nie jest żadnym problemem. Prawdziwy problem polega na tym, że ogromny rozmiar wszechświata i znikomość ziemi były znane przez wieki i nigdy nikomu nie śniło się, że mają one jakiś związek ze sprawą religii. Po czym, niecałe sto lat temu, zostają one nagle sprokurowane jako argumenty przeciwko chrześcijaństwu. A ludzie, którzy je prokurują, dokładnie tuszują fakt, że były one znane od dawien dawna. Czy nie wydaje ci się, że wy, wszyscy ateiści, jesteście bardzo mało dociekliwymi ludźmi?”





C.S. Lewis – Bóg na ławie oskarżonych
(Pax, Warszawa 1985)

Ateiści często ośmieszają wypowiedzi i pisma chrześcijan. Ale nigdy nie spotkałam się z tym, by któryś z nich miast ośmieszania zdobywał się na jakiś rzetelny argument przeciw religii, dochodząc do niego z całą powagą należną rozumowi ludzkiemu czy poszanowaniu prawdy (innymi słowy – zachowując szacunek dla samego siebie). Zawsze jest albo kpina, albo nabieranie wody w usta, czasem ledwie – przy istotnie dobrych chęciach i szczerej wierze – brak dostrzegania własnych błędów logicznych i osobistego dogmatyzmu. Nie chodzi mi tu zresztą o to, by porywać się na obalanie największych filozofów, takich jak święci Tomasz czy Augustyn, ale o to, że nikt rzetelnie nigdy nie postawił sobie zadania: „A teraz wykażę bezzasadność wszystkich argumentów Lewisa czy Chestertona”. Czy to dlatego, że przejawiają na tyle zdrowego rozsądku, że wiedzą, iż równałoby się to całkowitemu samoośmieszeniu?

Warto sięgnąć po tę króciutką książeczkę – warto polubić się z logiką i racjonalnym myśleniem.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Przegląd Końca Świata:FEED



Mira Grant – Przegląd Końca Świata:FEED
(Sine Qua Non, 2012)

Dobrze, wiedziałam – będzie tu więcej political fiction niż zombie. ALE autorka jest maniaczką horrorów, tak? Pobiła horrorowo-survivalowy rekord, tak? Nałogowo czyta o dziwnych chorobach, tak? (A przy tym ogłoszono ją „objawieniem literackim”, tak?) A zatem: dostanę parę naprawdę świetnych wytycznych, jak przeżyć „zombie-apokalipsę”, mnóstwo ciekawostek survivalowych, dowiem się czegoś z mało znanych zagadnień medycyny, a do tego wszystko to będzie okraszone nawiązaniami do wielu horrorów, przeplatane interesującymi faktami z tychże filmów, prawda? Prawda, prawda, prawda?

Nie.

Dostaniemy mdławą intrygę dla miłośników teorii spiskowych, w której – obowiązkowo – główny czarny charakter będzie tak przerażająco typowy i trywialny, że aż ciężko nie zgrzytać zębami. Tak, jest świat, w którym wirus zamienia ludzi w zombie, ale jest on tak samo nudny, jak rozgryzany przez bohaterów spisek. Przyznam, że momentami fabułę trudno zdzierżyć – młodzi idealiści kontra żądni władzy politycy. Ileż można?! Brakowało mi tylko, by główny zły pogroził na koniec pięścią, mówiąc: „Gdyby nie wy, głupie dzieciaki, udałoby mi się!”. Ach, ale powieść nie byłaby aż tak boleśnie prosta i młodzieżowa, gdyby nie pozbawieni osobowości, bezkrwiści bohaterowie, niemal wprost wyjęci z podręcznika „Klasyczne typy i postawy w hollywoodzkich fikcjach”.

Książka mocno średnia, napisana banalnie prostym językiem, nie wzbudzająca refleksji – ot, czytadło, zapychacz czasu, i to raczej rozczarowujący. Jestem srodze zawiedziona.

5/10

wtorek, 12 lutego 2013

Nowy regał


Świnki przejęły mój nowy regał książkowy.

sobota, 9 lutego 2013

Kuzynka Bietka



Honore de Balzac – Kuzynka Bietka
(Zielona Sowa, 2009)

Trudno odpowiedzieć na pytanie o ulubionego pisarza – tak bowiem, jak słucha się raczej konkretnych utworów niż gatunków muzycznych, tak rzecz zależy od konkretnej książki bądź od danej sfery twórczości autora. I tak ja na przykład uwielbiam eseje Chestertona, ale niespecjalnie przepadam za jego powieściami. Zaczytuję się w prozie Czechowa, ale jego sztuki nie wprawiły mnie w zachwyt. Co do Balzaca – znajduję u niego pozycje wspaniałe („Wielki człowiek z prowincji w Paryżu”), wymagające cierpliwości i odrobiny dobrej woli („Kobieta trzydziestoletnia”, „Kobieta porzucona”, „Kuzyn Pons”) oraz tytuły zupełnie niestrawne, przeraźliwie toporne i zwyczajnie ciężkie („Bank Nucingena”). Cieszę się, że „Kuzynka Bietka” należy do tej lepszej części jego dzieł.

Po „Kuzynie Ponsie” obawiałam się kolejnego długiego i skrupulatnego wprowadzenia w świat powieści, ale ku memu zaskoczeniu – i radości! – Balzac od razu przywalił z grubej rury - oto bowiem eks-kupiec oświadcza baronowej: „Mąż pani uwiódł mi kochankę, to ja mu uwiodę żonę!” Bach! A potem robi się jeszcze ciekawiej! Tytułowa kuzynka Bietka umyśla sobie doprowadzić rodzinę baronowej na skraj nędzy, w czym wkrótce jednoczy siły z paryską kurtyzaną, która wkrótce owija sobie wokół palca zarówno eks-kupca, jak i barona. Dość powiedzieć, że dużo się dzieje.

Jeżeli ktoś obawia się, że Balzac okaże się zbyt trudny, rozwlekły bądź wymagający nadmiernego wysiłku i skupienia, niech sięgnie po „Kuzynkę Bietkę” – może się przyjemnie zdziwić.

Nie powiem o książce złego słowa (przemilczę nawet nieco fantastyczne i egzotyczne rozwiązanie fabularne, które przypomniało mi zupełnie „bajkowy” finisz „Kobiety trzydziestoletniej”), za to powiem ze dwa o posłowiu – Pani, która je popełniła nie może jakoś uwierzyć, że dwie kobiety są w stanie połączyć się pasją niszczenia swych wrogów i zwykłą sympatią do podobnego sobie, i dopatruje się w tym homoerotycznych podtekstów. Szczęście, że nikt nie kazał tej Pani pisać rozprawki na temat „Akademii Pana Kleksa” czy „Czterech pancernych i psa”, bo aż strach myśleć, co by tam wyłowiła! No, ale czego się można spodziewać po kimś, kto na poważnie traktuje brednie Freuda (tym, którzy się na to zdanie oburzą, bądź tym, którzy zwyczajnie interesują się literaturą i życiem, polecam koniecznie zapoznać się z pysznym esejem „Hamlet i psychoanalityk” Chestertona).

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Świat jest teatrem


Boris Akunin – Świat jest teatrem
(Świat książki, Warszawa 2012)

Pisałam, że mam już dość Akunina i jego zblazowanego, pretensjonalnego detektywa, ale... musiałam wykorzystać na coś kupon rabatowy z księgarni, a poza tym w książce miał się pojawić wątek Czechowa, który należy do czołówki moich ulubionych pisarzy. A oto dlaczego żałuję zmarnowanego kuponu.

  1. Fandorin nie dość, że jest nudny jak zawsze, to jeszcze się starzeje i ma z tego powodu przemyślenia (też bym się chciała starzeć w takim luksusie, w jakim on walczy z nudą!).
  2. Intryga jest cienka jak naderwana pajęczyna – od razu wytypowałam mordercę z grona podejrzanych, ale jeszcze naiwnie łudziłam się, że autor mnie czymś - czymkolwiek - zaskoczy. Niestety!
  3. Nie ma wątku Czechowa – w tle pojawia się jedynie na mgnienie wdowa po nim (Dzień dobry, jestem wdową po Czechowie, papa!).
  4. W treści pojawia się jeden z najczęściej wykorzystywanych cytatów Szekspira (dał on również tytuł powieści). Tak, to jest wada, ponieważ nie może dzisiejszego człowieka nie mierzić, gdy – dla przykładu – czyta o miłości kochanków z dwóch skłóconych rodów i podsuwa mu się pod nos cytaty z „Romea i Julii”. Aż człowieka skręca! Wiem, że Akunin tworzy łatwe czytadła dla przeciętnego odbiorcy, ale jednak!...
  5. Lwią część książki zajmuje smętny wątek romansowy (zblazowany bogaty, nudny stary kawaler i genialna aktorka dręczona przez męża, który jest jednocześnie bogatym najstarszym synem władcy jednego z chanatów – rzeczywiście! Można się wczuć w ich sytuację!), a nie śledztwo.
  6. Wydawca powinien dostać po łapkach za kompletną ignorancję i całkowitą dowolność w stosowaniu transkrypcji wyrazów japońskich. Efekt jest doprawdy pożałowania godny.

Przyznaję, że „Gambit turecki” czytało mi się zdecydowanie gorzej, ale tam przynajmniej nie krzywiłam się aż tak na samą intrygę.

5/10

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Prawdziwa historia zdradzieckiej zbrodni


„Bliscy przyjaciele stali się dalecy. Rodzina przestała się odzywać i odsunęła się. Jeden z moich przyjaciół z czasów studenckich – gorliwy ewangelik – stał się eks-przyjacielem w ciągu jednego wieczoru.
            Paradoks polegał na tym, że jeszcze nie tak dawno byłem o wiele, wiele bardziej zaciekły w swych antykatolickich poglądach niż większość z nich. W gruncie rzeczy mało kto z nich uważał, że jest wrogo nastawiony do katolików, chociaż nie wywołałoby najmniejszej sensacji, gdybym przyłączył się do luteranów czy metodystów. Ponieważ jednak zostałem katolikiem, traktowano mnie jak trędowatego.
            Nikt nie wyraził chęci rozmowy, nie mówiąc już o debacie teologicznej. Moje motywy nie interesowały nikogo – dopuściłem się rzeczy nie do pomyślenia. Popełniłem straszliwą, zdradziecką zbrodnię”.




Scott i Kimberly Hahn – W domu najlepiej
(Promic, Warszawa 2012)


„– Scott, jeśli zgadzasz się, że mamy do dyspozycji natchnione i nieomylne Słowo Boże w Piśmie Świętym, to czego nam jeszcze potrzeba?

– Doktorze Gerstner – odparłem – nie sądzę, żeby zasadniczy problem leżał w tym, czego nam potrzeba, ale skoro zadał pan to pytanie, wyrażę swoją opinię. Od czasów Reformacji powstało ponad dwadzieścia pięć tysięcy różnych denominacji protestanckich, a jeśli wierzyć ekspertom, obecnie powstaje pięć nowych tygodniowo. Każda z nich głosi, że jest prowadzona przez Ducha Świętego i opiera się na prostej prawdzie Biblii. Bóg widzi, że potrzebujemy czegoś więcej.

Na chwilę zapadła głęboka cisza.

– Chodzi mi o to, doktorze Gerstner – kontynuowałem - że gdy nasi Ojcowie założyciele dali nam konstytucję, nie ograniczyli się jedynie do dania nam spisu naszych praw i obowiązków. Czy może pan sobie wyobrazić, co działoby się dzisiaj, gdyby pozostawili nam sam dokument, nawet tak doskonały jak ten, wraz z błogosławieństwem typu: „Niech duch Waszyngtona prowadzi każdego z naszych obywateli”? Zapanowałaby anarchia – czyli mniej więcej to, z czym mamy do czynienia wśród protestantów, gdy idzie o jedność Kościoła. Dlatego nasi Ojcowie założyciele dali nam coś jeszcze prócz konstytucji – dali nam rząd, składający się z Prezydenta, Kongresu i Sądu Najwyższego, których zadaniem jest interpretowanie konstytucji i wcielanie jej w życie. A jeśli coś takiego jest niezbędne dla potrzeb takiego kraju jak nasz, to o ile bardziej dla zarządzania Kościołem o zasięgu światowym. Dlatego właśnie ja osobiście zaczynam podejrzewać, że Chrystus pozostawił nam coś więcej niż Księgę i swego Ducha. Prawdę mówiąc, w Ewangelii nie znajdziemy nawet wzmianki o tym, aby On sam pisał cokolwiek do swoich apostołów; zresztą także wśród nich liczba autorów ksiąg włączonych do Nowego Testamentu nie sięga nawet połowy. Znajdziemy natomiast słowa Chrystusa, wypowiedziane do Piotra: „Na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą” (Mt 16,18). Wydaje mi się więc logiczne, że Jezus pozostawił nam Kościół – złożony z papieża, biskupów i soborów – którego zadaniem jest interpretowanie Pisma Świętego i wcielanie go w życie.

Doktor Gerstner przez chwilę rozmyślał w ciszy.

– To bardzo ciekawe, Scott – powiedział wreszcie – ale mówiłeś, zdaje się, że twoim zdaniem, nie tu leży zasadniczy problem? Na czym więc, według ciebie, on polega?

– Doktorze Gerstner, sądzę, że sprawą najistotniejszą jest to, co o Słowie Bożym mówi Biblia, gdyż nigdzie nie ogranicza ona Słowa Bożego jedynie do Pisma Świętego. Wręcz przeciwnie, w wielu miejscach poucza nas, że autorytatywne Słowo Boże można znaleźć w Kościele: w jego tradycji (2 Tes 2,15; 3,6), przepowiadaniu i nauczaniu (l P 1,25; 2 P 1,20-21; Mt 18,17). Dlatego uważam, że Biblia potwierdza katolicką zasadę sola verbum Dei: samo Słowo Boże, a nie protestanckie sola scriptura: samo Pismo”.

„Kimberly wciąż miała nadzieję, że pojawi się ktoś, kto spróbuje mnie przekonać. Pewien kalwiński pastor nazwiskiem Wayne zdecydował się z nami spotkać. Po serii czterogodzinnych sesji powiedział jej:

- Papież już niedługo ekskomunikuje Scotta za zbyt daleko posuniętą wierność Pismu Świętemu.

- Jakie są jego słabe punkty?

- Cóż, trudno stwierdzić. Jego argumenty są zgodne z Biblią i teologią przymierza. Ale to przecież nie może być katolicyzm. To niemożliwe”.

„Pod wieczór jednego szczególnie bolesnego dnia zwierzyłam się Scottowi:

– Wiem, że samobójstwo zupełnie nie wchodzi w grę, ale w każdym razie prosiłam dziś Boga o to, by zesłał mi śmiertelną chorobę. Żebym mogła umrzeć i dać sobie spokój z tymi wszystkimi pytaniami. Mógłbyś wtedy znaleźć sobie jakąś miłą katoliczkę i żyć z nią długo i szczęśliwie.

Scott był zdruzgotany, patrząc na moje cierpienie:

– Nie mów tak więcej. Nawet o tym nie myśl! Nie chcę żadnej „miłej katoliczki”. Chcę ciebie.

W mojej duszy zapanowała zima”.


Ode mnie tylko jedno słowo: polecam!

sobota, 12 stycznia 2013

Największa przygoda mego życia



Antoni Gołubiew – Największa przygoda mego życia. Lata nad Bolesławem Chrobrym
(Znak, Kraków 1981)

„Nie chcę tu nadużywać wielkich słów, lecz samotność pisarza jest chyba jedną z większych samotności na świecie; jeśli nie liczyć intymnego obcowania z tworzonymi przezeń osobami, którym – i w tym nie ma chyba żadnej przesady – oddaje on najlepszą cząstkę siebie”.

„Prawdziwe natchnienie to dojrzenie i ukazanie – tylko to! Na jakiej się drodze je odnajdzie – mozolnego trudu czy radosnego olśnienia – jest sprawą właściwie obojętną”.

„Bolesław Chrobry” Gołubiewa był swego czasu niezwykle popularną serią książek opowiadającą bardziej o kształtowaniu się państwa polskiego i rozwijaniu poczucia wspólnoty, narodowości, niż – jak sugerowałby tytuł – o jednym z dawnych władców naszego kraju. Ponoć siła oddziaływania kilkutomowej, nigdy definitywnie niezakończonej powieści była przez kilka pierwszych lat powojennych nieporównywalna z żadną inną powieścią historyczną tego okresu. Propaganda polityczna lat 50. odniosła jednak sukces i dziś Gołubiew jest pisarzem praktycznie zapomnianym, a dzieło jego życia kurzy się i marnieje na bibliotecznych półkach.

„Największa przygoda...” to biograficzne wyznania pisarza poświęcone „Bolesławowi...” – jego genezie, rozwojowi pomysłu, zmianom w świadomości autora, który dopiero z czasem zrozumiał, jaką problematykę pragnie zgłębić i wyłożyć, co chce przekazać czytelnikom i czego pragnie poszukiwać.

Nieznajomość „Bolesława...” może utrudniać nieco czytanie, gdyż autor poświęca wiele miejsca bohaterom, ich postępowaniu, relacjom, uczuciom i zmianom, jakich dokonywał - także już po ukazaniu się książek drukiem. Ponieważ nie znam dzieła życia Gołubiewa, najciekawsze były dla mnie fragmenty opisujące problematykę utworu, która z wolna wyłaniała się niby z oparów mgły w umyśle twórcy, a także jego odpowiedzi na często niesprawiedliwą i zaskakująco chybioną krytykę powieści.

Pisanie to samotność, intymność i dogłębnie przeżywane emocje, których właściwie nie sposób przekazać komuś, kto sam nie przeżył mąk i rozkoszy procesu twórczego. Możliwe jednak, że refleksje Gołubiewa pozwolą czytelnikowi choć odrobinę zrozumieć, jak to się dzieje, że człowiek tak dogłębnie poświęca się pewnej historii, którą snują jego umysł i serce.