piątek, 21 grudnia 2018

Rękopisy autobiograficzne


Teresa z Lisieux – Rękopisy autobiograficzne
(Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2013)

W pisma świętej Teresy bardzo mocno ingerowała matka Agnieszka, która „napisała poniekąd na nowo autobiografię Teresy. […] Co prawda treść opowiadania pozostaje wyczuwalnie ta sama, zasadnicze zręby duchowego przesłania również, lecz forma jest odmienna, tak samo jak odmienne są temperamenty obydwu sióstr”. „(…) po raz pierwszy polskie tłumaczenie zeszytów Teresy zasadza się na ich prawdziwej wersji”.

Czytając „Rękopisy...”, kartkowałam moje stare wydanie „Dziejów duszy” z 1996. i z ulgą stwierdziłam, że w przy pobieżnej lekturze różnice między obydwu książkami wydają się kwestią stylu tłumacza. Właściwie natrafiłam tylko na jedną znaczącą różnicę dotyczącą sensu zdania – w „Dziejach...” na str. 258 znalazłam: „(…) zdaje mi się bowiem, że szukając siebie, niczego dobrego nie można dokonać”. To samo zdanie w „Rękopisach...” podaje, że chodzi nie o szukanie siebie, lecz o szukanie własnej satysfakcji.

Jakkolwiek nowe tłumaczenie powinno bardzo cieszyć, książka posiada jednak pewne mankamenty:
- brakuje wstępu o rodzinie, który ułatwia rozeznanie się w sytuacji („Dzieje...” mają taki),
- „Dzieje...” mają jakieś 150 stron więcej, gdyż uzupełniono je o świadectwa, wybór wspomnień sióstr, fragmenty listów, itp.,
- tłumacz nie może się powstrzymać przed robieniem przypisów, a zwłaszcza podkreślaniem, że jakieś stwierdzenie Teresy jest dziwne czy zastanawiające… chociaż jedynie on się dziwi, nie wiedzieć czemu (szkoda, że redaktor go nie poskromił/ nie wytłumaczył). Jego zbyt wyraźna obecność i dziwiące zdziwienia bardzo przeszkadzały mi w lekturze.

Oczywiście, lepiej jest sięgać po nowe tłumaczenie niż stare, ale wady książki sprawiają, że będzie musiała stać na półce w parze ze sfatygowanymi „Dziejami..” jako z pewnego rodzaju uzupełnieniem siebie.

„(…) Jezus nie domaga się wielkich czynów, lecz jedynie tego, by zdać się na Niego i by być wdzięcznym (...)”.

poniedziałek, 17 grudnia 2018

Córeczka






Agatha Christie pod pseudonimem Mary Westmacott - Córeczka
(Wydawnictwo Dolnośląskie, 2016)


„Po szesnastu latach wdowieństwa Anna Prentice zakochuje się w nowo poznanym mężczyźnie i ma nadzieję odnaleźć przy nim szczęście. Jej dorosła córka Sara nie może jednak pogodzić się z myślą o powtórnym zamążpójściu matki i niweczy szansę na nowy związek Anny. Zazdrość i uraza rujnują relacje matki i córki, każda z nich próbuje szukać pociechy gdzie indziej. Czy kobiety pozostaną wrogami na całe życie? Czy może zwycięży poczucie więzi, które nigdy zupełnie nie wygasło?”



Jakiś ambitny pisarz zrobiłby z tego ciężką, psychologiczną cegłę, ale Christie postanowiła pisać prosto i krótko, bez wnikania w subtelne szczegóły. Wyszło jej z tego całkiem zgrabne czytadło na jeden dzień – może bez głębi, ale spełniające dobrze swoją rolę dość wciągającej książki, która osłodzi jazdę w autobusie czy zapełni godziny spokojnego wieczoru. Jeśli szukacie obyczajówki bez długich opisów, wprowadzeń i rozwodzenia się nad uczuciami bohaterów, tutaj znajdziecie ciąg konkretnych sytuacji i niewymyślnych dialogów. Zdecydowanie najlepsza z rzeczy podpisanych nazwiskiem Mary Westmacott, które czytałam.


poniedziałek, 10 grudnia 2018

Brzemię

 


Agatha Christie pod pseudonimem Mary Westmacott - Brzemię
(Wydawnictwo Dolnośląskie, 2016)


Jedenastoletnia Laura Franklin jest wściekła, gdy na świat przychodzi jej siostra Shirley, urocze dziecko, które wkrótce stanie się oczkiem w głowie całej rodziny. Ale jej uczucia do siostry zmieniają się całkowicie pewnej dramatycznej nocy — wtedy Laura przysięga sobie chronić dziewczynkę ze wszystkich sił. Przez lata opiekuje się siostrą wytrwale i zaborczo, a brzemię jej miłości do Shirley odciska się piętnem na życiu obu sióstr. Kiedy Shirley zaczyna tęsknić za wolnością i własnym życiem Laura musi zrozumieć, że miłość nie może być obsesją”.


Pierwsza część tej książki jest całkiem zgrabna i wciągająca. Niestety, druga przypomina bardziej streszczenie niż pełnoprawną powieść. Potem jest jeszcze gorzej – autorka wprowadza znienacka bohatera kierowanego specjalną misją Bożą z darem wizji. W jednej z tych wizji pojawia się Laura. Sama rola Opatrzności nie przeszkadzałaby mi, gdyby nie służyła jedynie sztucznemu i naprędkiemu zamknięciu historii. Laura nigdy nie była kochana i boi się kochać? Bach! – Opatrzność przybiła pieczątkę, więc masz się z marszu zakochać, masz z marszu zapomnieć o tragedii siostry i w jednej chwili (dosłownie!) rozpłynąć się w szczęśliwości. Ciekawa postać z pierwszego rozdziału staje się więc robotem, który zmienia się jak za jednym wciśnięciem guzika – lata samotności, źle pojętej miłości, cała przeszłość i wszystkie jej brzemiona przestają mieć znaczenie, a charakter natychmiast się zmienia – zostaje hollywoodzki pocałunek i omdlewanie w ramionach.


Zmarnowany potencjał. Szkoda.