sobota, 3 września 2016

Ernest i tajemnicze listy



Susie Morgenstern – Ernest i tajemnicze listy
(Nasza Księgarnia, Warszawa 2006)

Książki dla dzieci mogą być sztuczne na dwa sposoby. Pierwsza sztuczność jest sztucznością papierowego teatrzyku – wszystko jest przerysowane, ale zabawne i wciągające. Drugą sztuczność reprezentuje główny bohater książki „Ernest i tajemnicze listy” – mamy tu chłopca, który nie zna nowoczesnej techniki, czułości, ciekawości, nieposłuszeństwa i swobody. Do czegoś takiego dobrze jest dodać kruki wiecznie krążące nad domem albo szepty w ścianach, czy coś w tym guście. Natomiast fatalnie jest robić to, co czyni autorka – umieszczać Ernesta w normalnej szkole przy normalnych dzieciach i jednocześnie wprowadzać sytuacje kompletnie nierzeczywiste: Ernesta nikt nie bije ani się z niego nie naśmiewa, mimo że odstaje od wszystkich, nauczyciele ani trochę nie dostrzegają jego inności, a dziewczynki cały czas ślą mu ciastka i liściki miłosne, bo oczywiście pozbawiony zabawy, słońca i społecznych odruchów chłopiec jest śliczny jak aniołek. I dopiero wówczas do tej tragicznej, grafomańskiej niewiarygodności pisarka dodaje niewiarygodność przerysowaną: przeuroczą (jej zdaniem) Wiktorię z jej przesztuczną, zawsze wesołą i miłą, kilkunastoosobową rodziną.

Sama narracja też sprawia wrażenie, jakby autorka chciała popełnić dziecięcą wersję stanowczo przecenianej „Amelii” i zacierała z satysfakcji ręce po każdym króciutkim rozdziale. Być może to tylko ja, lecz przyznam, że wychowana na takich książkach jak „Akademia Pana Kleksa” czy „Chłopak i dziewczyna, czyli heca na 14 fajerek”, nie mogę zdzierżyć, gdy dziecięcy bohater w książce dla dzieci pisze w wypracowaniu: „Dzień, w którym wymazuje się jedno „nigdy”, to wielki dzień. Dzień, w którym wymazuje się trzy nigdy, by zastąpić je „pierwszym razem”, jest potrójnie wielki”. Jeszcze jakoś to przełknęłam, ale gdy ten sam dziesięcioletni pewniak na noblistę z literatury trzasnął: „Ale słowa otaczały nas jak czuła obietnica na wspomnienie tego wyjątkowego posiłku, który wspólnie zjedliśmy, tej szczególnej chwili w mdłym życiu”, miałam wrażenie, że się zakrztuszę. Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że frajdę to raczej mają z tego zbytnio zadowoleni z siebie dorośli, przekonani, że dzieci będą im jadły z rąk.


Książeczka przeraźliwie wydumana, oblana przesztucznym lukrem „fajności” i źle pojętej baśniowości, od którego aż mdli. Nie polecam.