piątek, 30 grudnia 2016

Mity medyczne, które mogą zabić



Katarzyna Świątkowska - Mity medyczne, które mogą zabić. Fakty, które ratują życie
(Fronda, 2016)

Parę rzeczy zaskoczyło w tej lekturze. Kawa jako przypuszczalnie najzdrowszy napój świata to dla mnie nowość. To, że orzechy mogą pomóc schudnąć niż grozić przytyciem, również. I choć wiedziałam, że mięsa i wędliny z marketów są szkodliwe dla zdrowia, nie przypuszczałam, że aż tak bardzo. Dla tych niezwykle ważnych a niemal nieznanych ogółowi faktów warto sięgnąć po książkę Świątkowskiej, aczkolwiek nie jest to praca idealna.

Autorka prześlizgnęła się po temacie chemicznego przetwarzania kawy (nie pisze na przykład nic o substancjach przeciwzbrylających w produktach typu instant), jak również po jej możliwym, niepożądanym działaniu na kości. Dziwi mnie też, że najwyraźniej nie zdaje ona sobie sprawy, iż biała czekolada (choć dla zdrowia poleca wyłącznie gorzką) to niemal samo masło. Nie zainteresowała się też w jaki sposób prażenie może (lub nie) działać na rzekomo tak zdrowe orzechy. Szkoda, że obalając mit szkodliwości jajek, nie zabrała się przy okazji za mit o ziemniakach i o niepoprawnych działaniach, które wykonujemy, pozbawiając je substancji odżywczych.

Mimo wszystko polecam zapoznać się z „Mitami…” - w dzisiejszym, napakowanym chemią świecie, musimy powiększać naszą świadomość konsumencką i bronić się jak tylko się da.



środa, 30 listopada 2016

Boży poradnik zwycięstwa nad lękiem


Arkadiusz Łodziewski - Boży poradnik zwycięstwa nad lękiem
(Salwator, Kraków 2016)

O wiele, wiele, WIEEEELEEE lepiej czytać teksty świętych (np. pisma ojca Pio, gdzie jest nieco o niszczącym lęku) niż ten zlepek niby-blogowych notek. Poza tym jak ktoś sadzi teksty w stylu: "Masz deprechę, to wyjdź z tego!", dostaje u mnie nagrodę Ignoranta Dekady. Rzucanie takich słów osobom ze stanami depresyjnymi może im wyrządzić straszliwą krzywdę. Nerwice i stany depresyjne prowadzą do potężnego osłabienia (a nawet wyłączenia) woli i wymagają pomocy, lecz przede wszystkim świadomości problemu i odpowiedniej taktyki działania. Motywacja polegająca na mówieniu: "ogarnij się!" pomaga w tych sytuacjach podobnie jak walenie młotkiem w złamaną kość. Polecam "Integrację psychiczną" duetu Terruwe i Baars, a przede wszystkim zachęcam gorąco do wertowania pism świętych, którzy wiele o lęku wiedzieli.

Osobom wierzącym, szukającym "pigułki antylękowej", polecam książeczkę "Jezu, Ty się tym zajmij" Joanny Piątek.


wtorek, 8 listopada 2016

Bardzo ważne uzupełnienie do notki "1001 obrazów"

Czasem się zdarza, że jeden "szczegół" może wywrócić odbiór książki do góry nogami: http://notkioksiazkach.blogspot.com/2011/04/1001-obrazow-ktore-warto-w-zyciu.html

Zamień chemię na jedzenie


Julita Bator – „Zamień chemię na jedzenie”
(Znak, Kraków 2013)

„Przeżyłam niemały wstrząs, gdy pewien znajomy gospodarz przestrzegł mnie na przełomie maja i czerwca przed kupowaniem kalafiora, ponieważ jego wzrost jest jeszcze wówczas sztucznie wspomagany tak intensywnie, że pracownicy zatrudnieniu przy zbiorach mają poparzone ręce”.

Książki tej nie napisał chemik ani dietetyk, lecz matka, która starała się dostarczyć swym dzieciom, chorującym po niektórych produktach spożywczych, możliwie najzdrowszy pokarm. Nie znajdziemy tu więc wyczerpujących analiz chemicznych, zdrowotnych i innych faktów związanych z żywnością produkowaną na masową skalę, lecz wypływające z doświadczenia i zdrowego rozsądku porady, które mogą pomóc nam zminimalizować szkodliwość przemysłowo przetwarzanego jedzenia.

Jak nietrudno się domyślić, najlepiej jest założyć własny ogród warzywny, mieć drzewa owocowe, hodować zioła w doniczkach i zaprzyjaźnić się na śmierć i życie ze świętszymi od papieża rolnikiem, rzeźnikiem i masarzem, czyli pij mleko prosto od krowy i jedz pomidory z własnego krzaka – do takich wniosków nie potrzeba nam żadnych książek. Ta trzyma poziom amatorskiego bloga o zdrowym trybie życia i nie mamy co liczyć na specjalistyczną wiedzę albo chociaż głębsze rozwinięcie tematu (np. ani słowa o tym, dlaczego to niby syrop glukozowo-fruktozowy jest tak kontrowersyjny, ani też napomknienia chociażby o tym, że mleko sojowe jest niewskazane dla zdrowia). Mimo wszystko warto przewertować ten tytuł i spisać sobie kilka cennych uwag – w końcu kto na co dzień ma czas i ochotę, by samodzielnie dowiadywać się na czym polega proces UHT czy homogenizacji?  A powinniśmy to wiedzieć. To i o wiele więcej.


poniedziałek, 19 września 2016

Pożyczalscy pomszczeni


Mary Norton – Pożyczalscy pomszczeni
(Nasza Księgarnia, Warszawa 1987)

Delikatny, choć sprawiający niedosyt urok powieści o Pożyczalskich został zdruzgotany pomysłem dopisania kolejnych książek. Kiedy sama narratorka przyznała, że idzie o historię, która może się toczyć w nieskończoność i którą można przerwać w dowolnym momencie, oświadczyła tym samym, że nowe opowieści o malutkich ludkach w ogóle nie są potrzebne. I takie jest moje wrażenie po ostatnim tomie serii – nic byśmy nie stracili, gdyby nigdy go nie napisano.

Śledzimy, jak rodzina Arrietty szuka sobie nowego domu, jak przedziera się z wysiłkiem do opuszczonego probostwa, jak buduje sobie nowe mieszkanko i odnawia kontakt z dawnymi krewnymi. Nie jest to fabuła, która mknie jak strzała w określonym kierunku, raczej spojrzenie na codzienne (niezbyt ciekawe) trudy osób, które usiłują urządzić sobie bezpieczny kąt, a dokładniej elegancki salon i czystą kuchnię.

Muszę przyznać, że choć po tomie pierwszym sięgnęłam od razu po piąty, nie odnoszę najmniejszego wrażenia, jakbym cokolwiek straciła. Autorka ogólnie nakreśla sytuację z poprzednich części i… nie udało mi się natrafić na najmniejszy wątek, który wart byłby postarania się o brakujące książki. Jedno mogę powiedzieć na pewno: świat nie wydaje się tak niebezpieczny i niezbadany jak w pierwszym tomie, gdyż Norton zamordowała, tak – zamordowała!, cały dramat pierwszej powieści „wskrzeszając” postaci takie jak ciotka Lucy (wiadomość o tym, że nigdy nie dotarła do mieszkania kuzynów była jedynym realnie wstrząsającym momentem tamtej książeczki) czy Eggletina, o której opowiadano Arrietcie, że pożarł ją kot. Okazuje się, że nie tylko absolutnie nikt nie zginął (jeden z najgorszych literackich błędów wielu powieści), ale też, że autorka nie radzi sobie z wieloma postaciami, dlatego Eggletina i jej bracia (czy oni nie mieli przypadkiem rozpieszczać Arrietty?) żyją sobie z dala od obecnych wydarzeń, mając w nosie starzejących się rodziców. Opowieść urywa się nagle, dając do zrozumienia, że Pożyczalscy zawsze będą przeżywać jakieś niebezpieczne (jak dla mnie raczej monotonne) przygody i że nigdy nie będą całkowicie spokojni o swój los. Po tym jak pisarka dobiła sprawę Lucy siekierą, podobne zamknięcie cyklu może wywołać jedynie wzruszenie ramion. To jednak przykre patrzeć, jak dobrowolnie i własnoręcznie twórca rujnuje to, co najlepsze w jego dziele.

Chociaż wydarzeń tu w sumie tyle co kot napłakał – więcej jest badania otoczenia i urządzania sobie domostwa, a także rozmów między ludźmi – zastanowiło mnie wprowadzenie wątków paranormalnych: pojawia się medium, a dokładnie jasnowidzka, przez którą para niecnych małżonków pragnie znaleźć małe ludziki i zbić na nich fortunę, a także duchy, które okazują się dość typowymi zjawiskami domostw ludzkich (ojciec Arrietty cieszy się nawet, że poświata małej, płaczącej dziewczynki, ukazującej się noc w noc, oświetla mu drogę). Może wynika to z mody na seanse spirytystyczne, które kiedyś tak opanowały Anglię, ale osobiście źle bym się czuła, gdybym sugerowała dzieciom, że zjawy to normalne zjawisko, a jasnowidztwo rzeczywiście istnieje i zajmują się tym mili ludzie (kto wie, ilu młodych czytelników wzrastałoby potem w przekonaniu, że chodzenie do wróżki jest jak najbardziej w porządku).

Dziwaczne, że choć zamieniono Homily na Dominikę, a z postaci pojawiającej się w tym tomie, młodzieńca imieniem Peargreen, uczyniono Okrzynka, nie mogę pojąć, dlaczego nie zrobiono nic z imieniem Spiller. Ponieważ Dominika narzeka na jego braki w hiegienie, można by od biedy nazwać go Chlaptusem (Ochlaptusem?) czy czymś w tym stylu. Z drugiej strony z Lupy (domyślam się, że chodzi o fonetyczne „loopy”) już w pierwszej części zrobiono prostacką Lucy. Ilustracje są brzydkie, a sama okładka to istny koszmarek nie mający nic wspólnego z treścią książki, zasługujący na medal w dziedzinie niczym nieuzasadnionego paskudztwa.

Werdykt? Owszem, da się przeczytać, ale można najspokojniej w świecie sobie odpuścić.

***

Fanów „powieści wizualnych” zapraszam do notki o mangowym romansie „Amnesia – Memories”: TUTAJ


sobota, 3 września 2016

Ernest i tajemnicze listy



Susie Morgenstern – Ernest i tajemnicze listy
(Nasza Księgarnia, Warszawa 2006)

Książki dla dzieci mogą być sztuczne na dwa sposoby. Pierwsza sztuczność jest sztucznością papierowego teatrzyku – wszystko jest przerysowane, ale zabawne i wciągające. Drugą sztuczność reprezentuje główny bohater książki „Ernest i tajemnicze listy” – mamy tu chłopca, który nie zna nowoczesnej techniki, czułości, ciekawości, nieposłuszeństwa i swobody. Do czegoś takiego dobrze jest dodać kruki wiecznie krążące nad domem albo szepty w ścianach, czy coś w tym guście. Natomiast fatalnie jest robić to, co czyni autorka – umieszczać Ernesta w normalnej szkole przy normalnych dzieciach i jednocześnie wprowadzać sytuacje kompletnie nierzeczywiste: Ernesta nikt nie bije ani się z niego nie naśmiewa, mimo że odstaje od wszystkich, nauczyciele ani trochę nie dostrzegają jego inności, a dziewczynki cały czas ślą mu ciastka i liściki miłosne, bo oczywiście pozbawiony zabawy, słońca i społecznych odruchów chłopiec jest śliczny jak aniołek. I dopiero wówczas do tej tragicznej, grafomańskiej niewiarygodności pisarka dodaje niewiarygodność przerysowaną: przeuroczą (jej zdaniem) Wiktorię z jej przesztuczną, zawsze wesołą i miłą, kilkunastoosobową rodziną.

Sama narracja też sprawia wrażenie, jakby autorka chciała popełnić dziecięcą wersję stanowczo przecenianej „Amelii” i zacierała z satysfakcji ręce po każdym króciutkim rozdziale. Być może to tylko ja, lecz przyznam, że wychowana na takich książkach jak „Akademia Pana Kleksa” czy „Chłopak i dziewczyna, czyli heca na 14 fajerek”, nie mogę zdzierżyć, gdy dziecięcy bohater w książce dla dzieci pisze w wypracowaniu: „Dzień, w którym wymazuje się jedno „nigdy”, to wielki dzień. Dzień, w którym wymazuje się trzy nigdy, by zastąpić je „pierwszym razem”, jest potrójnie wielki”. Jeszcze jakoś to przełknęłam, ale gdy ten sam dziesięcioletni pewniak na noblistę z literatury trzasnął: „Ale słowa otaczały nas jak czuła obietnica na wspomnienie tego wyjątkowego posiłku, który wspólnie zjedliśmy, tej szczególnej chwili w mdłym życiu”, miałam wrażenie, że się zakrztuszę. Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że frajdę to raczej mają z tego zbytnio zadowoleni z siebie dorośli, przekonani, że dzieci będą im jadły z rąk.


Książeczka przeraźliwie wydumana, oblana przesztucznym lukrem „fajności” i źle pojętej baśniowości, od którego aż mdli. Nie polecam.

Cudowna podróż - jak nie szanować czytelnika



Selma Lagerlod – Cudowna podróż
(Nasza Księgarnia, Warszawa 2001)

Kiedy odbierałam w bibliotece zamówioną „Cudowną podróż” nie spodziewałam się aż tak cienkiej książeczki. Całość zaczyna się tak: „Był sobie kiedyś pewien chłopiec. Nie na wiele się przydawał, bo najbardziej lubił spać, jeść i psocić”. Wydało mi się to raczej żałosne, toteż zasiadłam do komputera, by sprawdzić wersję angielską: „Once there was a boy. He was—let us say—something like fourteen years old; long and loose-jointed and towheaded. He wasn't good for much, that boy. His chief delight was to eat and sleep; and after that—he liked best to make mischief.” Czyli z 4 zdań dostaliśmy 2, które są raczej adaptacją niż tłumaczeniem. Oczywiście, nie mam czasu sprawdzać tekstu linijka po linijce, lecz zerknijmy chociaż na następną stronę: „-Świadczyłem wam usługi przez długie lata – mówił. – Dam ci srebrną łyżkę i złotą monetę, jeśli mnie wypuścisz”. W tekście angielskim mamy: „He had brought them good luck—these many years—he said, and deserved better treatment. Now, if the boy would set him free, he would give him an old coin, a silver spoon, and a gold penny, as big as the case on his father's silver watch.” Coś tu jest mocno nie tak, prawda? Zerknęłam na stronę ze stopką redakcyjną i z oburzeniem znalazłam wreszcie małą adnotację o autorce adaptacji.


Drodzy wydawcy, nieumieszczanie na okładce wytłuszczonej informacji, iż chodzi o niekompletny bądź przerobiony tekst świadczy o wyraźnym braku szacunku dla klienta i powinno być napiętnowane. A już szczególnie wciskanie takiego kitu dzieciom jest rzeczą paskudną. Czy wydawca uważa je za zbyt głupie, by dać im oryginalne dzieło noblistki, które rozsławiło ją w świecie?

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Czy Jezus jest Bogiem? Od judaizmu do chrześcijaństwa


Paweł Lisicki – Czy Jezus jest Bogiem? Od judaizmu do chrześcijaństwa
(M, 2014)

„Wczesna wiara w boskość Jezusa, wiara pierwszych, żydowskich uczniów mówiących po aramejsku, czyni niezwykle prawdopodobną tezę, która w oczach wielu współczesnych krytyków pojawia się jedynie jako nocny koszmar lub przeżytek zaprzeszłej epoki, a mianowicie, że ewangeliści mówili prawdę”.

Tym razem Lisicki rozprawia się z kłamstwami tak zwanych naukowców, poświęcających życie na dowiedzenie, że Jezus na pewno nie uważał się za Boga, i że wiara ta została wymyślona dużo, dużo później, najpewniej pod wpływem pogańskim. Nie waham się używać słowa „kłamstwa”, ponieważ tylko naprawdę bezczelny kłamca bierze tekst źródłowy, świadomie usuwa zeń WSZYSTKIE sprzeczne z jego własną tezą fragmenty, nie podając żadnych logicznych wyjaśnień swojego postępku, a następnie ów całkowicie okaleczony, fragmentaryczny i nielogiczny tekst przedstawia jako niezbity dowód oszustwa Kościoła. Przeraża fakt, że tacy ludzie zdobywają majątek i uznanie jako wybitni naukowcy!

Lisicki nie tylko robi to, czego ci rzekomi naukowcy nie potrafią, a zatem czyta Ewangelię bez nożyczek i wykreślacza, ale wskazuje też na dowody historyczne, potwierdzające prawdziwość tekstu, jak choćby na fakt, że – czego za nic nie chcą dostrzec ci, których prace ośmiesza, obnażając ich uprzedzenia – pierwsi chrześcijanie byli okrutnie prześladowani przez Żydów i tylko Żydów. Dlaczego Rzymianie nie widzieli w nich zagrożenia? A jeśli chrześcijanie nie głosili czegoś, w czym Żydzi widzieli niebezpieczeństwo dla wiary Izraela (przecież w żadnym razie nie przejmowaliby się poganami!), dlaczego nie dawali im spokoju i starali się zdusić wyznawanie Chrystusa w zarodku?

Świadectwa historyczne są niewygodne, a wręcz miażdżące dla chcących pozbawić Jezusa świadomości Boskości, i Lisicki odwalił kawał solidnej roboty, szczegółowo wykazując głęboką nielogiczność i żenujący fałsz ich twierdzeń. Warto przeczytać chociażby dlatego, by przyjrzeć się z bliska, jak „naukowcy” manipulują źródłami i jak wiele faktów są skłonni przemilczeć i zignorować dla własnych korzyści.


Polecam!

środa, 17 sierpnia 2016

Pogrzebane życie


Allen Eskens – Pogrzebane życie
(Burda Książki, 2016)

„Joe Talbert ciężko pracuje, żeby wyrwać się z domu i rozpocząć studia na Uniwersytecie Minnesota, ale matka alkoholiczka, która nie jest w stanie zapewnić należytej opieki jego autystycznemu bratu, wciąż domaga się od niego pieniędzy i pomocy. Życie Joego odmienia wizyta w domu opieki w Richfield, gdzie ma przeprowadzić wywiad z interesująca osobą na zaliczenie z angielskiego.
Joe wybiera Carla Iversona, skazanego przed laty za gwałt i zamordowanie czternastolatki. Wypuszczony z więzienia umierający na raka trzustki Carl zgadza się opowiedzieć Joemu swoją historię. Za namową Lili Nash, atrakcyjnej sąsiadki i studentki, Joe zagłębia tajniki procesu Carla.”

Macie czasem wrażenie, że książka pisana jest tak, jakby ktoś skrupulatnie wypełniał formularz? Takie jest właśnie „Pogrzebane życie” – to nie tylko wyjątkowo lichy kryminał i nędzna powieść obyczajowa, ale tekst tak rażący sztucznością, jakby tworzono go przez wypełniane rubryczek. Dialogi, narracja, wszystko tu ocieka sztampą, sztywnym osadzeniem w fabularnych ramach, których autor pewnie nauczył się na jakimś kursie, i których panicznie boi się przekroczyć. Chociaż jest jedna postać, która bardziej niż sztuczna jest zwyczajnie nieprawdopodobna – przepraszam, ale żołnierz, który nie wie, że zabicie kogoś (tutaj gwałciciela i mordercy, który zamierza dalej gwałcić i mordować) może być moralnym obowiązkiem, nie jest postacią zasługującą na współczucie, lecz idiotą do kwadratu. Dla dopełnienia główny bohater to debil, bo jak nazwać inaczej kogoś, kto do idzie beztrosko do osoby, którą podejrzewa o mord, by powiedzieć jej prosto w oczy: „Wiem, co zrobiłeś”? Poza tym nie da się zakrztusić silnika samochodu, wpychając do rury szmatę. Nawet jeżeli przytrzymujesz szmatę kijem, silnik jest po prostu za silny i wypchnąłby szmatę razem z ręką. Jakby mało było tego wszystkiego, zagadka jest żenująca i sprowadza się do złamania szyfru w pamiętniku nastolatki. Jest oczywiście happy end: bohater nie tylko doprowadza do uniewinnienia skazańca, ale jeszcze znajduje ukochaną, która w pełni akceptuje jego autystycznego brata, a za rozpracowaną sprawę dostają sto tysięcy dolarów, więc nie musi przerywać studiów. O matko…

Nie mogę uwierzyć, że podobny gniot nie tylko doczekał się wydania, ale jeszcze nagród i wyróżnień.


Aha, właśnie doczytałam, że autor „swoje umiejętności pisarskie szkolił, uczestnicząc w programie dla młodych literatów na Uniwersytecie Stanu Minnesota, w Loft Literary Center i podczas letniego festiwalu literackiego stanu Iowa”. Czyli bezbłędnie trafiłam z kursem. A przy okazji rozumiem, skąd sukces książki. Wypromowały ją te imprezy, reklamując siebie.

środa, 27 lipca 2016

Zygzak


Jose Carlom Somoza – Zygzak
(Muza, Warszawa 2007)

Tłumacz przetłumaczył „classified” jako „klasyfikowany”, mimo że dialog dotyczy ściśle tajnych badań.
I to chyba wszystko, co ciekawego jest w tym powieścidle.
Nie, poważnie, łudziłam się, że opowieść o tajnych eksperymentach fizycznych (rzecz dotyczy możliwości zaglądania w przeszłość) może sprawdzić się jako odprężające czytadło, lecz nie. Narracja jest irytująco monotonna, a bohaterowie jednocześnie odpychający i papierowi (zwłaszcza o jednym trudno orzec czy jest bardziej obleśny czy nieciekawy). Niby od początku wiemy, że ma się wydarzyć coś przerażającego, lecz ciężko się tego doczekać. Można spokojnie czytać po dwa zdania z każdej strony, nie tracąc wątku, tak wiele tu zbędnego materiału (zwłaszcza wtrętów seksualnych – wydaje się, jakby Somoza marzył o napisaniu porno, ale co chwila przypominał sobie, że pisze co innego), ale nawet wtedy ziewa się niemal do końca. Niestety, nikt nie powiedział autorowi, że ustawiczne i powtarzanie zwrotów typu: „nie wiedziała, że najgorsze dopiero przed nią”, daje efekt odwrotny do zamierzonego budowania napięcia. Nie podpowiedziano mu też, że w autentycznej wściekłości człowiek nie snuje żadnych konkretnych myśli, zatem opisywanie ich jako pragnienia, by ona sama się nie kończyła i zniszczyła świat, po prostu całkowicie przeczy doświadczeniu i zdrowemu rozsądkowi (pa-pa, realizmie). Monotonia i żenujące porno-ciągoty Somozy przesłaniają tu wszystko, przede wszystkim pomysł.

Jaki to pomysł? Oszczędzę wam czytania tej nudy: taki, że za pomocą magii teorii strun czysta ludzka furia (uczucie trwające zaledwie przez czas Plancka – a więc najmniejszą sensowną fizycznie wielkość czasu) staje się czymś w rodzaju „bytu”, tzn. zabija wszystkich naukowców w straszliwych męczarniach. Winniśmy przejąć się tym, że owa furia przemieniona w maszynę do zadawania agonii to przeszłość pozytywnego bohatera. A w sumie jedna scena z jego dzieciństwa. Ale nie można się przejąć, bo bohater jest bardziej nijaki niż jednorazowa chusteczka z cienkiego papieru. Niestety.

Kiepska to książka, przy której człowiek śpieszy się, by jak najszybciej dojść do końca i mieć ją z głowy. A przy tej wręcz pędziłam.


Nie polecam, oj nie.

sobota, 18 czerwca 2016

Kłopoty rodu Pożyczalskich



Mary Norton – Kłopoty rodu Pożyczalskich
(Prószyński i S-ka, Warszawa 1997)

„Nie chcę być ostatnią z Pożyczalskich! Nie chcę – i Arietta spuściła głowę jeszcze niżej – nie chcę przebywać do końca życia tutaj… w ciemnościach… pod podłogą…”

Mam mieszane uczucia co do tej książki. Z jednej strony, przynajmniej z początku, czytało mi się całkiem przyjemnie, a z drugiej cały czas odnosiłam wrażenie, że fabuła nigdzie tak naprawdę nie dąży. Pod koniec potwierdza to sama opowiadająca, pani May, która tłumaczy, że takie historie właściwie nie mają finału i mogą się ciągnąć bez końca. Co tu się właściwe dzieje? Chłopiec spotyka Ariettę, malutką dziewczynkę, która żyje z rodzicami pod podłogą, zaczyna przynosić jej rodzinie różne rzeczy, aż odkrywa to gospodyni i wzywa szczurołapa.

I już.

To wszystko.

Pod koniec dowiadujemy się jeszcze, że pani May wie, że rodzinie udało się uciec, ponieważ ma dziennik Arietty…  napisany pismem, które wygląda dokładnie jak pismo jej brata, który zawsze miał talent do zmyśleń.

Przyznaję, że jest coś uroczego w tym zakończeniu (a raczej byłoby, gdyby nie powstały kolejne tomy o Pożyczalskich), ale przez lwią część nie dzieje się nic zajmującego – najwięcej jest chyba marudzenia i jęczenia matki Arietty, a przynajmniej takie wrażenie pozostawiła we mnie lektura. Są jakieś drobniutkie przebłyski w postaci lęku dziewczynki, że zostanie ostatnią z rodu, czy też jej zaciekawienie nieznanym światem nad podłogą, ale wydaje się, że pojawiają się one równie nagle jak znikają, by narracja mogła skupić się chociażby na przedmiotach, które przynosił chłopiec. Nawet informacja, że szpilka może być bronią, do niczego nie prowadzi. W końcu masa innych rzeczy może być bronią. To tylko fakt, który ni jak nie odbija się w treści. I nie, nie zależy mi wcale na tym, żeby strzelba Czechowa musiała koniecznie wystrzelić, nic z tych rzeczy. Ale nie chcę mieć poczucia, że poświęciłam czas na historię o treści: „ktoś tam kiedyś mieszkał, ale już nie mieszka, a może się zdawało”. Po prostu patrzy się na to, jak na zmarnowany potencjał i nietknięte wątki. Przez moment zdawało się, że historia dotyczyć będzie przełamania lęku przez Pożyczalskich, ale nie – w chwili realnego zagrożenia życia nie zdobywają się na odwagę, by wejść chociażby do kieszeni chłopca.

Próbowałam znaleźć jakieś porównanie dla tej książki i w końcu przyszło mi na myśl, że jest jak słabiuteńka herbata – niby coś tam czuć, ale faktycznie dużo więcej w tym wody niż smacznego, relaksującego napoju.


5/10

czwartek, 16 czerwca 2016

Biały koń bogów


Ewa Nowacka – Biały koń bogów
(Jaworski, 2004)

Dawno temu, na koloniach, dostałam tę książkę zaledwie na kilka godzin, spieszyłam się więc bardzo, by ją skończyć. Pamiętałam z niej jedynie tyle, że pozostawiła po sobie całkiem dobre wrażenie. Teraz zastanawiam się, czy to nie z powodu tego, iż szybkość kazała więcej sobie wyobrażać, niż uważnie śledzić tekst.

Asioka, młody następca tronu, ma przeprowadzić przez krainę białego konia i tabun królewskich rumaków, by po powrocie złożyć zwierzę w ofierze bogom i zająć miejsce ojca. Jest nudno, głównie z powodu przewidywalności zdarzeń. Oto np. Asioka niechętnie godzi się wziąć ze sobą swego słabowitego brata - czy kogokolwiek może zaskoczyć, że ów braciszek omal nie zginie, a Asioka przekona się, jak bardzo mu na nim zależy i stanie się zdolny oddać za niego życie? Albo że gardzący innymi młodzian w dramatycznej chwili okaże odwagę i honor? Są rozbójnicy, ucieczka, pokonywanie bólu i słabości – wszystko co typowe dla powieści przygodowej.

Swego czasu dużo czytałam o buddyzmie (robiłam nawet liczne notatki z buddyjskich mistrzów) i autorka myli się, pisząc, że Budda chodził po świecie głosząc, by ludzie się miłowali i nie lękali (zwłaszcza to o nie lękaniu się pomyliła chyba z inną religią). Wręcz przeciwnie – miał grono uczniów, ale nie głosił swych nauk szerokim masom. Po co, skoro był do cna przekonany, że jego nauki w krótkim czasie zupełnie zanikną? Buddyzm zaś w żadnym razie nie głosi czynnej miłości, a raczej wycofanie się z życia, by człowieczeństwo wygasić (jako ułudę).

Komu to polecić? Jeżeli podobali Wam się „Bracia Lwie Serce” (mnie nie), to wydaje mi się, że „Biały koń bogów” jest lepszy. I w sumie to wszystko co mogę rzec na jego obronę.


środa, 15 czerwca 2016

Tajemnica drabiny Jakuba


Brian Keaney – Tajemnica drabiny Jakuba
(Nasza Księgarnia, Warszawa 2007)

Jakub budzi się w zaświatach. Co prawda do niego dociera to dopiero w połowie niegrubej książki, ale nie mam pojęcia, kto się tego nie domyśli już od opisu na okładce (zwłaszcza, że zaraz na początku przychodzi po niego facet imieniem Wergiliusz!). Zaświaty są nudne, bo polegają na zbieraniu kamieni, jedzeniu białej papki i spaniu. Ewentualnie przypominaniu sobie fragmentów życia. Nic dziwnego, że Jakub postanawia uciec, a może i powrócić do świata żywych, jeśli się uda, ale jego podróż jest jeszcze nudniejsza.

Ponieważ naprawdę uważam, że nie warto tracić czasu na tę smętną historyjkę, podaję rozwiązanie historii dla ciekawych: po przemierzeniu pustyni, spotkaniu wesołych nomadów, spotkaniu kobiety, która pierze w rzece ubrania zmarłych dzieci, ucieczce przed głodnymi psami i wyczołganiu się przez tunel z pułapki, do której wrzucił bohatera półnagi staruch o imieniu Moloch (zieeeeew), Jakub wspina się po drabinie i dociera do Pałacu Pamięci. Tam się dowiaduje, że istnieje mnóstwo rozmaitych zaświatów, i że życiem rządzą przypadek i nadzieja. Ponieważ dotarł tak daleko, czas zostaje cofnięty i Jakub wraca do chwil przed własną śmiercią, mogąc w jakiś sposób (wymazano mu pamięć o zaświatach) podjąć odmienną decyzję, niż ta, która doprowadziła go do zgonu.

Przesłanie – cieszmy się, że żyjemy, i nie poddawajmy się. Hurra, hurra!


Beznadzieja. 

wtorek, 14 czerwca 2016

Uzdrawiająca moc spowiedzi


Scott Hahn - Uzdrawiająca moc spowiedzi

Przeczytałam dotąd trzy książki Hahna: “W domu najlepiej”, “Przyczyny wiary” i “Znaki czasu”. Ta pierwsza jest fascynującą autobiografią człowieka, który odkrywa jak bardzo rzekomi chrześcijanie w Stanach nienawidzą katolików i gardzą nimi (gdy nawrócił się na katolicyzm, jego żona zaczęła modlić się o śmierć), odmawiając nawet rzetelnego wysłuchania ich argumentów. Człowieka, który im bardziej chciał obalić dogmaty katolickie, tym bardziej się przekonywał, że twierdzenia Lutra są nie do obronienia w świetle Biblii (nawet w wersji przez niego okaleczonej!). W niezmiernie ciekawych “Przyczynach wiary” autor wyjaśnia dlaczego wiara Kościoła wygląda tak a nie inaczej. “Znaki czasu” są najsłabsze z całej trójki, ale sądzę, że i tak będą pożyteczne dla osób, chcących zrozumieć sens używania wody święconej albo czczenia relikwii.

Po poprzednich lekturach “Uzdrawiająca moc spowiedzi” srodze mnie rozczarowała. Książka jest sucha i traktująca rzecz z prostotą ciosu wymierzonego w szczękę. Wszystko tu jest banalne - zgrzeszyłeś, idź się wyspowiadaj i nie kręć. Nie ma tu złożonych problemów, takich jak niepewność co do właściwego określenia i nazwania grzechu (a kłopoty z tym mieli nawet święci, np. Faustyna Kowalska), osłabienie woli w przypadku uzależnień, czy też kwestii świadomości popełnionych czynów (nie musi być całkowita, by popełnić grzech śmiertelny, wbrew temu, co pisze Hahn, ale z drugiej strony, świadomość pewnych własnych czynów przychodzi dopiero z wiekiem, autorefleksją i dzięki pracy nad sobą i obserwacji siebie, więc w chwili spowiedzi można kompletnie nie wiedzieć, na czym polega to, co ci doskwiera - idzie tu zwłaszcza o chorobę sumienia zwaną skrupułami i niepokoje związane z seksualnością, a także zwyczajnym rozeznaniem realnych przyczyn własnych zachowań). Właściwie nie ma tu ani słowa o problemach z kształtowaniem sumienia i jego chorobami, a jedynie radę, by spowiedź była częsta i programowa.

Co gorsza, spowiedź nie jest tu opisana jako coś więcej niż tylko droga do uzyskania przebaczenia. Zupełnie inaczej niż w “Dzienniczku” św. Faustyny, gdzie Pan Jezus tłumaczy, że jest to zanurzenie się w Miłosierdziu i że człowiek w tym sakramencie otrzymuje łaski bez względu na to, czy faktycznie ma coś ciężkiego do wyznania. Hahn nie zajmuje się też spowiedzią rytualną (pierwsze soboty miesiąca). Nie wspomina też ni słowem, że Bóg już przebacza człowiekowi, gdy ten szczerze żałuje za grzech, i nie czeka z Miłosierdziem na faktyczną spowiedź, mimo że ta jest absolutnie konieczna i nie może zostać pominięta.

Poza tym dziwię się, że Hahn, dobry znawca Biblii, rozmija się kompletnie z Genesis, gdy idzie o grzech pierworodny i tworzy wręcz własną wersję wydarzeń, wyławiając z tekstu rzeczy, których w nim absolutnie nie ma. Wydaje się, że w tym miejscu własna teza znaczy dla niego więcej niż fakty. Bardzo to przykre. Tym bardziej, że rzekomo katolickie wydawnictwo ma w nosie korygowanie podobnych wypaczeń (wystarczyłby chociażby komentarz redaktorski).


No niestety, tym razem autor nie otrzyma pochwały.

wtorek, 31 maja 2016

Czarny młyn


Marcin Szczygielski – Czarny młyn
(Stentor, 2011)

Ponieważ książka zdobyła Grand Prix w drugiej edycji Konkursu Literackiego im. Astrid Lindgren, spróbujmy spojrzeć na nią analitycznie – tzn. jakie cechy powinien mieć utwór, by zasłużyć sobie na podobną nagrodę.

Po pierwsze – powieść powinna być napisana w pierwszej osobie. Czytelnicy, dziecięcy czy nie, z reguły nie lubią pierwszoosobowych narracji, ale dzięki niej autor może się zgrywać, jak to niby dobrze rozumie perspektywę dziecka. To, że będzie z siebie (i z bohatera) robił idiotę, to inna sprawa.

Po drugie – bohater musi być kryształowo czysty i do bólu szlachetny, a jego wady w sumie nie mogą być ciężkie (wstydzi się, że nie umie przełamywać dużego lęku – już ten wstyd znacznie umniejsza problem).

Po trzecie – musi być głupi. To znaczy autor jest głupi, ale przelewa się to na bohatera. Jeżeli jedenastoletni chłopak na poważnie myśli, że skoro ojciec nie pisze z Norwegii, to porwali go wikingowie, to niestety – jest głupi, że aż strach. Nie ma pięciu lat, tylko jedenaście (a czytanie książek ewidentnie nic mu nie daje; do tego skoro w domu każdy grosz się liczy, nie może być w tym wieku tak tępy, by nie wiedzieć, że 30 złotych nie starczy na wyjazd do innego kraju… i na okup dla wikingów przy okazji). Ale najwyraźniej dla autora to żadna różnica, co przypomina mi książkę, w której dwunastolatka przytuliła się ze strachu do uda opiekuna. To tylko potwierdza, że tacy pisarze nie dość, że nie rozumieją dzieci, a tylko to udają przed dorosłymi, to w dodatku nie mają bladego pojęcia, jak dziecko z reguły wygląda w danym wieku (a co dopiero co myśli!)! Ciekawe, że redaktorzy i wydawcy najwyraźniej mają taki brak realizmu w nosie.

Po czwarte – nie budujemy nastroju. Przypuszczam, że grupa wiekowa 10-14 jest za głupia na nastrój.

Po piąte – jeśli mamy kalekie, opóźnione umysłowo dziecko, to niech nie będzie wyjątkowe dlatego, że po prostu jest (bo to za mało, że jest się człowiekiem), ale niech będzie dosłownie  wyjątkowe i posiada magiczne moce (autor pewnie by wolał słowo „paranormalne”, ale niech spada na drzewo).

Po szóstce – tylko łudźmy opisem na okładce, że zagadka upiornego młyna może zostać rozwiązana. Nie rozwiązujmy absolutnie nic. Młyn niech robi złe rzeczy, bo tak, a kaleka super-dziewczynka zabierze go w kosmos (!) i uratuje świat. Bo tak.

Po siódme – dajmy tylko pozory głębi psychologicznej: piszmy wyraźnie i dobitnie, że trudniej jest po prostu próbować żyć z dnia na dzień, niż porywać się na niebezpieczną przygodę, unikajmy subtelności i wykładajmy kawę na ławę. Wiadomo, że dzieci i młodzi nastolatkowie nie miewają refleksji.

Po ósme – miejmy w nosie, że wielu bliższa by była opowieść o rodzicu, który musiał wyemigrować za pracą, i jak to wpływa na rodzinę, zwłaszcza z dziecięcego punktu widzenia. Nie! Skupmy się, by wyrwać nagrodę, zamiast napisać coś treściwego, i trzaśnijmy po prostu tę historię tak: „jakiś mroczny młyn pierze mózgi dorosłych i zasysa elektryczność, ale mamy kalekie dziecko, więc magicznie poleci z młynem na koniec wszechświata. Hurra!”

Na pewno nie czytałabym podobnej miazgi moim dzieciom.


poniedziałek, 30 maja 2016

Wykreślone imię


Rhiannon Lassiter – Wykreślone imię
(W.A.B., Warszawa 2009)

Książką ta została w bibliotece oznaczona jako poziom III, co oznacza, że jest przeznaczona dla czytelników w wieku 11-14 lat. Mam spore wątpliwości, czy jedenastolatki powinny dla relaksu czytać sobie książki, gdzie ot tak pojawiają się słowa „magia wudu”, „czarna msza”, „czarna magia”, „podtekst seksualny”, „lesbijki”, „pakt z diabłem”, zaś bohaterki (młode dziewczynki), krzyczą na siebie: „Ty suko!”.

Ale nawet gdyby sięgnął po to ktoś starszy, czy warto? Trzy dziewczynki wymyślają grę o cechach okultyzmu, odprawiają rytuał i przebudzają „jakąś mroczną siłę” (dalej nazwaną wprost „demonem”), która powołuje do życia duchy „ze snów, lęków i bajek”. W ten sposób pojawia się chłopak - Lis, gadające drzewo, dzieci skrzyżowane z gawronami, paskudne owady, lalka oplatająca wszystko włosami i para mimów, których widać w lustrze i szybach. Wyraźna jest tu inspiracja „Alicją w krainie czarów”. Tyle, że tam kot z Cheshire nie współżyłby z Alicją (z gwałtem czy nie), by spłodzić z nią dziecko.

Nie, nie warto.

Poza tym uważam, że książki, zwłaszcza te dla dzieci, nie powinny w ogóle tykać brudu, jakim jest okultyzm – z jednej strony niby jest jakaś przestroga, że zabawa w czarną magię nie przyniesie nic dobrego, a z drugiej jest wesoło, bo można pokonać demony mocą wyobraźni. Aha… Pewnie dlatego naziści tak dogłębnie wchodzili w okultyzm i czarne rytuały. Myśleli, że mają wyobraźnię. Tak samo myśli o sobie autorka.


wtorek, 24 maja 2016

Spisek przeciwko Całunowi



William Meacham – Spisek przeciwko Całunowi. Jak błędnie potępiono i zbezczeszczono najcenniejszą chrześcijańską relikwię.
(AA, Kraków 2015)

„Historia tego, jak relikwia była „konserwowana” w ostatnich dwóch dziesięcioleciach, jest (…) szczególnie smutna. Podobnie jak fiasko datowania izotopem węgla C-14, znaczy ją ignorancja, niekompetencja, upór i oportunizm, ale wyniki są dużo gorsze. Zniszczenia, jakich dokonano, są trwałe, a utracone dane – utracone bezpowrotnie”. „Całun, który od ponad czterech wieków pozostawał w stanie nienaruszonym, już nie istniał”.

Nie ma bardziej zagadkowego artefaktu w historii ludzkości jak Całun Turyński. I to nie względu na to, że stanowi relikwię dla religii, która stworzyła cywilizację, lecz – podchodząc do rzeczy ściśle naukowo – nie ma żadnego innego przedmiotu, który tak bardzo opierałby się nauce, nie pozwalając wytłumaczyć swego istnienia. Być może właśnie dlatego, że nauka w żaden sposób nie potrafi wyjaśnić, jak przedmiot ów powstał, został poddany procesowi niszczenia danych i naukowo „zabity”.

Co prawda autor nie podziela raczej poglądu o celowej szkodzie, ale nie podaje jednocześnie niezwykle ważnej informacji, jaką można znaleźć np. w  książce „Całun Turyński. Relikwia czy genialne fałszerstwo?” Tarnowskiego (polecam!) – że ogłoszono ogromną nagrodę dla tego, kto dowiedzie, że Całun jest fałszerstwem. Tak! Nie dla tego, kto rozwiąże jego tajemnicę, lecz dla tego, kto dowiedzie pożądanej tezy. Niemniej nawet bez równie ważkich danych książkę czyta się ze ściśniętym sercem – trudno bowiem uwierzyć, że sławne już badanie datowania izotopem C-14 było w istocie tak niewiarygodną, przechodzącą ludzkie pojęcie farsą! Samo pobieranie próbki należało by określić jako cyrk na kołach! Niestety, duża w tym wina przedstawicieli Kościoła, którzy w wielu przypadkach zachowywali się tak, jakby chcieli czynnie mu zaszkodzić (w innym wypadku skala ignorancji i uporu zasługuje na medale i pomniki).

Książka jest nieco chaotyczna i nie do końca klarowna – autor rzuca sobie na przykład luźno nazwisko Barriego Schwortza, tak jakby było dla czytelników oczywiste, czym zajmuje się prowadzona przez niego strona (ja wiem, bo czytałam bardzo ciekawe „Oblicze prawdy. Żyd, który badał Całun Turyński”, który gorąco polecam). Niemniej uzupełnia o wiele szczegółów fascynujący a zarazem tragiczny obraz, jaki wyłania się z książki Tarnowskiego i wydanego przez Rossikon-Press wywiadu ze Schwortzem. Te trzy pozycje powinny wywołać krwawienie serca – szczególnie u tych, którzy wierzyli w naukę jako bezstronne dążenie do prawdy.


sobota, 21 maja 2016

Emma



Kaoru Mori – Emma, t.1
(Studio JG)

Gdy robię sobie nadzieje na jakiś tytuł, w 9 przypadkach na 10 sromotnie się rozczarowuję (i często tracę pieniądze, co zasmuca mnie jeszcze bardziej). Nieważne, czy dotyczy to zbioru rzekomo genialnych sentencji, czy też komiksu o angielskiej pokojówce. Co mi się nie podoba w tym ostatnim?

Chyba sam pomysł. Nie, nie idzie o romans z bogatym paniczem (to już jest sztampa), ale o kreację świata i postaci – główna bohaterka ma rzekomo twarz anioła (trudno stwierdzić, bo wszyscy rysowani są zbyt podobnie, by się na ich tle szczególnie się wyróżniała), a do tego jest urocza, dobra, miła, łagodna, życzliwa, skromna i nieśmiała, co czyni ją o wiele słodszą od karmelków w lukrze. Bueee… Może w następnym tomie okaże się, że ma jakieś ludzkie wady, ale jak na razie nie zanosi się na nic interesującego. Oczywiście, jakby tego było mało WSZYSCY młodzi mężczyźni z marszu się w niej zakochują. Listonosz, panicz, syn radży, który przypadkiem przejeżdżał obok jej domu na słoniu… WSZYSCY! NATYCHMIAST! TAKA JEST ŚLICZNA I SŁODKA! (czy ktoś ma pożyczyć torebkę chorobową?)

Oczywiście ani ona, ani panicz nic o sobie nie wiedzą, kompletnie się nie znają, ale autorka nie pozostawia żadnych złudzeń, że są sobie przeznaczeni… bo tak! Ech, gdyby chociaż mieli jakieś charaktery! Tymczasem mamy do czynienia z dwoma kartonami rumieniącymi się na swój widok.


Nie, nie, nie – nie ma żadnego powodu, bym komukolwiek miała polecać tak drogą watę cukrową.

środa, 4 maja 2016

Myśli nieuczesane wszystkie


Stanisław Jerzy Lec – Myśli nieuczesane wszystkie
(Noir Sur Blanc, 2015)

Długo ostrzyłam sobie ząbki na ten tomik, mając w pamięci parę zgrabnych sentencji Leca, z jakimi dane mi było się zetknąć. Tym większe było moje rozczarowanie (zwłaszcza, że wydałam pieniądze!), gdy okazało się, że z blisko 700 stronicowej książki mogę wyłowić jedynie kilka naprawdę udanych myśli, dryfujących w mętnej brei nudy. Mistrz lapidarności? Geniusz paradoksu? Nie zgadzam się. Lec oczywiście rozbraja utarte frazesy i banały, starając się obnażyć ich pustkę, lecz w nazbyt wielu miejscach widać, że jest to dla niego raczej praca w kamieniołomach niż naturalna dowcipność – kluczy wciąż wokół tych samych, nudnych tematów (ludożercy, płonące stosy, nieistnienie) i mozolnie usiłuje wykuć z nich coś nowego, tworząc tak naprawdę jedynie nieśmieszne wariacje tych samych rzeczy. Jajecznica z koperkiem czy solą pozostaje nadal jajecznicą, toteż naprawdę nie trzeba wielu stron, by się Lecem przejeść.


sobota, 19 marca 2016

Eugenia Grandet (audiobook)


Honore de Balzac – Eugenia Grandet
(wolnelektury.pl)

Eks-bednarz Grandet jest bardzo bogaty i chorobliwie skąpy. Żałuje swym najbliższym nie tylko pojedynczej świeczki, ale nawet nie pozwala ogrzewać starego domu, gdy przychodzą przymrozki. Jego żona i córka przypominają niewolnice kornie poddane rozkazom surowego pana. Pewnego dnia do smutnego domu, w którym pogoda ducha nie zgasła zupełnie dzięki miłości matki i dziecka oraz zaprawionej w trudach niewdzięcznego życia wiernej służącej, przybywa młody, przystojny kuzyn, którego ojciec właśnie się zastrzelił z powodu bankructwa. Łatwo się domyślić, że stary Grandet nie przywita go chlebem i solą.

Współczuję Wiktor Korzeniowskiemu, patrząc, ile klasyków musi czytać dla serwisu Wolne Lektury. Nie wiem, jak on to robi, że jego głos  nie wyzbywa się entuzjazmu, nawet gdy przerabia coś tak skrajnie nudnego jak „Narożne okno” Hoffmanna. (nie wiedzieć czemu to wyjątkowo smętne opowiadanie, na które dziś nie znalazłby się wydawca, znajduje się w tomiku „Powieści fantastyczne”). Cieszę się jednak, że to on był lektorem „Eugenii Grandet”, bo świetnie spisał się, podkładając głos pod starego skąpca i tyrana rujnującego życie swojej rodziny.

Przyznam, że sięgam po Balzaca, myśląc głównie o formie – o elegancji języka i stylu. Autor ma w swym dorobku rzeczy lepsze („Kuzynka Bietka”) i gorsze („Fałszywa kochanica”), ale zgrabności stylistycznej nie można mu odmówić. ”Eugenia…” nie jest zbyt długa, nie grzeszy egzaltacją ani nie irytuje cukierkowym finałem, którego przez drobny moment można by się obawiać. Nie dam sobie ręki uciąć, jak odebrałabym ją w wersji tradycyjnej, ale jako audiobook prezentuje się bardzo dobrze.  Można posłuchać.



sobota, 20 lutego 2016

Afera grypowa. Szczepionki, pieniądze i kłamstwa


Artur Dmochowski – Afera grypowa. Szczepionki, pieniądze i kłamstwa
(Prohibita, Warszawa 2015)

„Na aferę grypową złożyło się wiele wątków. Jest ona w konsekwencji znacznie bardziej złożona niż większość afer kryminalnych i korupcyjnych. Nie na wszystkie pytania znamy jeszcze odpowiedzi. Jedno wszakże wydaje się pewne: rząd i Ministerstwo Zdrowia z całym rozmysłem rozpowszechniały nieprawdziwe informacje dotyczące sytuacji epidemiologicznej, bagatelizując zagrożenie wirusem H1N1 i twierdząc, że dominuje zwykła grypa sezonowa. Władze zdawały sobie jednak sprawę, że stan faktyczny jest inny. Dowodem na to jest m.in. przekazywanie przez Krajowy Ośrodek ds. Grypy za granicę – do organizacji międzynarodowych, m.in. do WHO – innych danych niż ogłaszane w Polsce”.

Ewa Kopacz nie bez powodu zasłużyła sobie na przezwisko „Kłamacz”. O jej przekopywaniu smoleńskiej ziemi na metr żal nawet wspominać. Jej partia zresztą do dziś, nawet po utracie władzy, kłamstwami stoi i niczego poza nimi nie oferuje. Wystarczy porównać wypowiedzi polityków PO o programie „500+”. Przed wyborami grzmiano wszem i wobec, że nie ma na to pieniędzy, że budżet tego nie udźwignie, że Polska wybuchnie i zostanie po niej krater, jeśli podobny program wejdzie w życie. Teraz, gdy okazało się, że PiS zamierza solennie dotrzymać obietnic przedwyborczych, PO wrzeszczy każdego dnia i w każdej stacji, że rząd daje za mało i oni by dali dwa razy więcej i to każdemu dziecku bez wyjątku (czyli najpierw krzyk, że absolutnie nie da się znaleźć 17 miliardów, ale sami teraz by dali 40 miliardów). Mówi to ten sam rząd, za którego rodzice niepełnosprawnych dzieci protestowali leżąc na korytarzach sejmu, a Tusk twierdził, że nie może im zaoferować nawet złotówki.

Czy to jednak możliwe, że rząd złożony z ludzi tak notorycznie i bezczelnie kłamiących posunąłby się jednak do kłamstw w wyniku których kilka tysięcy Polaków, w całkowitej ciszy i bez świadomości reszty społeczeństwa, straciłoby życie? Książka Dmochowskiego dowodzi, że tak! Najprostszym dowodem jest zestawienie komunikatów rządu, wedle których żadnego zagrożenia nie ma, a przypadki zarażenia „świńską grypą” były sporadyczne i nieistotne, z oficjalnymi danymi wysyłanymi za granicę, wedle których w Polsce panuje pandemia i wszystkie próbki kontrolne stwierdzają obecność wirusa H1N1, podczas gdy szczepu sezonowej grypy, która to wedle słów Kopacz miała być odpowiedzialna za narastające w tamtym czasie zachorowania i zgony, nie stwierdzono!

Nie tylko nie zakupiono szczepionek przeciw wirusowi, ale przez utwierdzanie środowisk medycznych w przekonaniu, że pandemia do nas nie dotarła, praktycznie odbierano lekarzom wszelkie szanse na prawidłowe rozpoznanie choroby. Podczas, gdy w innych państwach Europy nakazano służbom medycznym traktować każdy przejaw grypy jako potencjalnie ten pandemiczny, u nas lekarze zapewnieni przez rząd, iż nie może to być H1N1, nie brali tej możliwości pod uwagę. Z tego też powodu tysiące osób, które w czasie trwania światowej pandemii zmarło w Polsce w wyniku nagłej zapaści zdrowotnej (charakterystyczne dla grypy H1N1 jest jej nieprzewidywalność i możliwość gwałtownego pogorszenia się stanu osoby zarażonej), nie zostało uznanych za ofiary wirusa!

Jest gorzej, niż można by sądzić. Rząd PO nie tylko nie kupił szczepionek, twierdząc, że pandemii nie ma, a w ogóle to szczepionki nie działają (kłamstwo!), nie tylko łgał ludziom w żywe oczy, przekonując (i to skutecznie) lekarzy i media, że żadnych zachorowań nie ma i być nie może, ale – co gorsza! – nabył też stare szczepionki na grypę sezonową, które, wedle książki Dmochowskiego, tylko naraziły szczepiących się na hospitalizację i zapalenie płuc (idzie zwłaszcza o kobiety w ciąży i dzieci). Dlaczego narażono życie tysięcy ludzi po raz wtóry? Czy nie ma to związku z kampanią firmy farmaceutycznej sprzedającej szczepionki na grypę sezonową? Z kampanią, w której aktywnie uczestniczyła niejaka prof. Brydak – odpowiedzialna z ramienia Ewy Kopacz za bezpieczeństwo epidemiologiczne Polski.

Dane przedstawione w książce przerażają. Jeżeli to wszystko prawda, są ludzie, którzy mają krew na rękach. I nikt o tym nie mówi. Zwłaszcza media.

Podaję link do spotkania z autorem, na którym dość dobrze omówiono cały ten horror: https://www.youtube.com/watch?v=5rWsjEqbwMI


wtorek, 2 lutego 2016

Szatańskie urojenie. Ateizm i jego pretensje naukowe


David Berlinski – Szatańskie urojenie. Ateizm i jego pretensje naukowe
(Prószyński i s-ka, Warszawa 2009)

„Przez ponad stulecie fizycy pysznili się faktem, że ich domeną jest to, co dziwne, osobliwe, nieoczekiwane, zagmatwane, abstrakcyjne. Tymczasem pojawił się związek, który był w stanie pojąć każdy intelektualny prymityw: wszechświat miał początek, a zatem coś musiało spowodować, że powstał. Gdzież byłaby fizyka, pytali fizycy, gdybyśmy zwracali choćby minimalną uwagę na oczywistości?”

Wydaje się, że nie trzeba wielkiego wysiłku intelektualnego, by stwierdzić, że Dawkins bredzi jak potłuczony, a Hawking plącze się we własnych stwierdzeniach. A jednak fakt, że ludzie biją nabożne pokłony przed ich schizofrenicznymi teoriami, które sprowadzić można do radosnego omijania problemów i ignorowania sprzeczności, dobitnie pokazuje, że intelekt to dziś towar deficytowy. Autor, jak sam o sobie mówi – świecki Żyd, napisał tę książkę w obronie myśli religijnej, zirytowany nadzwyczajną arogancją tak zwanych naukowców. We wstępie zaznacza: „Nie wiem, czy cokolwiek z tego [co głosi religia] jest prawdą. Ale jestem także pewien, że społeczność naukowa nie umiałaby stwierdzić, że to fałsz”. W krótkich rozdziałach Berlinski zadaje niewygodne pytania i wytyka nieścisłości co do teorii strun, teorii ewolucji, samolubnych genów i kosmologii kwantowej (polecam szczególnie jej „katechizm”).


Jeśli posiadacie rzadki dar używania logiki i nie przyjmujecie wynurzeń naukowych bezkrytycznie, prawdopodobnie nie znajdziecie w tej książeczce niczego odkrywczego i zaskakującego. Jeśli nie dostrzegacie jeszcze, że w naszych czasach „nauka” sprowadza się do argumentów: „kto nie wierzy w ewolucję, ten jest głupi i śmierdzi mu z uszu”, sięgnijcie nie tylko po Berlinskiego, ale i po polecanych przeze mnie Chaberka i Flew.