Mary Norton – Pożyczalscy pomszczeni
(Nasza Księgarnia, Warszawa 1987)
Delikatny, choć sprawiający niedosyt urok powieści o
Pożyczalskich został zdruzgotany pomysłem dopisania kolejnych książek. Kiedy
sama narratorka przyznała, że idzie o historię, która może się toczyć w
nieskończoność i którą można przerwać w dowolnym momencie, oświadczyła tym samym, że
nowe opowieści o malutkich ludkach w ogóle nie są potrzebne. I takie jest
moje wrażenie po ostatnim tomie serii – nic byśmy nie stracili, gdyby nigdy go
nie napisano.
Śledzimy, jak rodzina Arrietty szuka sobie nowego domu, jak
przedziera się z wysiłkiem do opuszczonego probostwa, jak buduje sobie nowe
mieszkanko i odnawia kontakt z dawnymi krewnymi. Nie jest to fabuła, która
mknie jak strzała w określonym kierunku, raczej spojrzenie na codzienne
(niezbyt ciekawe) trudy osób, które usiłują urządzić sobie bezpieczny kąt, a
dokładniej elegancki salon i czystą kuchnię.
Muszę przyznać, że choć po tomie pierwszym sięgnęłam od razu po
piąty, nie odnoszę najmniejszego wrażenia, jakbym cokolwiek straciła. Autorka
ogólnie nakreśla sytuację z poprzednich części i… nie udało mi się natrafić na
najmniejszy wątek, który wart byłby postarania się o brakujące książki. Jedno
mogę powiedzieć na pewno: świat nie wydaje się tak niebezpieczny i niezbadany
jak w pierwszym tomie, gdyż Norton zamordowała, tak – zamordowała!, cały dramat
pierwszej powieści „wskrzeszając” postaci takie jak ciotka Lucy (wiadomość o
tym, że nigdy nie dotarła do mieszkania kuzynów była jedynym realnie
wstrząsającym momentem tamtej książeczki) czy Eggletina, o której opowiadano
Arrietcie, że pożarł ją kot. Okazuje się, że nie tylko absolutnie nikt nie zginął (jeden
z najgorszych literackich błędów wielu powieści), ale też, że autorka nie radzi
sobie z wieloma postaciami, dlatego Eggletina i jej bracia (czy oni nie mieli
przypadkiem rozpieszczać Arrietty?) żyją sobie z dala od obecnych wydarzeń,
mając w nosie starzejących się rodziców. Opowieść urywa się nagle, dając do
zrozumienia, że Pożyczalscy zawsze będą przeżywać jakieś niebezpieczne (jak dla
mnie raczej monotonne) przygody i że nigdy nie będą całkowicie spokojni o swój
los. Po tym jak pisarka dobiła sprawę Lucy siekierą, podobne zamknięcie cyklu
może wywołać jedynie wzruszenie ramion. To jednak przykre patrzeć, jak
dobrowolnie i własnoręcznie twórca rujnuje to, co najlepsze w jego dziele.
Chociaż wydarzeń tu w sumie tyle co kot napłakał – więcej jest
badania otoczenia i urządzania sobie domostwa, a także rozmów między ludźmi – zastanowiło
mnie wprowadzenie wątków paranormalnych: pojawia się medium, a dokładnie
jasnowidzka, przez którą para niecnych małżonków pragnie znaleźć małe ludziki i
zbić na nich fortunę, a także duchy, które okazują się dość typowymi zjawiskami
domostw ludzkich (ojciec Arrietty cieszy się nawet, że poświata małej,
płaczącej dziewczynki, ukazującej się noc w noc, oświetla mu drogę). Może
wynika to z mody na seanse spirytystyczne, które kiedyś tak opanowały Anglię,
ale osobiście źle bym się czuła, gdybym sugerowała dzieciom, że zjawy to
normalne zjawisko, a jasnowidztwo rzeczywiście istnieje i zajmują się tym mili
ludzie (kto wie, ilu młodych czytelników wzrastałoby potem w przekonaniu, że
chodzenie do wróżki jest jak najbardziej w porządku).
Dziwaczne, że choć zamieniono Homily na Dominikę, a z postaci
pojawiającej się w tym tomie, młodzieńca imieniem Peargreen, uczyniono
Okrzynka, nie mogę pojąć, dlaczego nie zrobiono nic z imieniem Spiller.
Ponieważ Dominika narzeka na jego braki w hiegienie, można by od biedy nazwać
go Chlaptusem (Ochlaptusem?) czy czymś w tym stylu. Z drugiej strony z Lupy
(domyślam się, że chodzi o fonetyczne „loopy”) już w pierwszej części zrobiono
prostacką Lucy. Ilustracje są brzydkie, a sama okładka to istny koszmarek nie
mający nic wspólnego z treścią książki, zasługujący na medal w dziedzinie
niczym nieuzasadnionego paskudztwa.
Werdykt? Owszem, da się przeczytać, ale można najspokojniej w
świecie sobie odpuścić.
***
Fanów „powieści wizualnych” zapraszam do notki o mangowym
romansie „Amnesia – Memories”:
TUTAJ