Dean Koontz – Przepowiednia
(Albatros)
W oryginale powieść nazywa się „Life expectancy”, czyli „Średnia długość życia” i rozpoczyna się od narodzin głównego bohatera, jego umierającego dziadka dotkniętego przedśmiertnym darem straszliwego proroctwa i klauna psychopaty strzelającego do pielęgniarki. Nie zapowiada się więc szczególnie źle – ot, miły horror klasy B. Niestety, powieść jest mocno przegadana i przez znaczną jej część, którą spokojnie – oj, spokojnie! - można by wyrzucić, wieje nudą, zaś autor próbuje nas rozśmieszyć humorem pokroju niniejszego dialogu (przytaczam z pamięci):
- Mam kobiecą dolegliwość.
- Jaką kobiecą dolegliwość?
- To ten czas w miesiącu.
- Środek?
Jeśli właśnie spadły Wam kapcie ze śmiechu, będziecie
zachwyceni. Jeżeli nie, to ostrzegam – lepiej już nie będzie. Bohater ma
przeżyć 5 strasznych dni, ale moja cierpliwość starczyła jedynie na ten
pierwszy. Później było tak żenująco i smętnie, że patrzyłam co rusz na licznik,
pragnąc jak najszybciej dojść do zakończenia. Wrażenie bezsensownego
rozwleczenia potęgował czytający w niezmiennie leniwym tempie Zborowski, który
stawia najwidoczniej na to, by aktor nie brzmiał naturalnie i swobodnie.
Najgorsze, że autor uparł się doprowadzić przedstawianą
rodzinkę do przesłodko – aż do obrzydzenia – szczęśliwego finału, toteż jeden
ze strasznych dni to… naturalna i spokojna śmierć staruszki we śnie.
Przerażające! Hasłem powtarzanym w powieści jest: „Przygotuj się na
czary!”, ale ja ostrzegam: „Przygotujcie się na nudę, totalny brak
zaskakujących zwrotów akcji i tak nędzne ględzenie narratora, że nawet
Zborowski zdaje się usypiać”.
Nie warto.