Irving Stone –
Jack London. Żeglarz na koniu
(Muza, Warszawa 2012)
„Ustawiczne klęski i ucieczki rodziny, okropności
spirytystycznych seansów, na jakie chłopiec był wystawiony, niejasne
przeczucie, że jest niewyraźnego pochodzenia, sprawiały, że nie czuł się
pewnie, był lękliwy i nieśmiały”.
Wiedziałam, że London miał burzliwe życie. Wiedziałam, że był
żeglarzem, poszukiwaczem złota i że w młodości ciężko, czasami wręcz
niewolniczo i nieludzko harował. Nie wiedziałam, że był piratem ostrygowym,
trampem i jako włóczęga żebrał o jedzenie ani że trafił do więzienia. Nie
miałam też pojęcia, że dla kochanki porzucił żonę i dzieci. Przyznaję jednak
uczciwie, że przypadki artystów nigdy mnie tak nie obchodziły, co myśli ludzi i
ich twórczość, toteż trudno mi się było skoncentrować na wszystkim, co nie
miało ścisłego powiązania z samym aktem tworzenia dzieł Londona. Na szczęście
Stone nie rozwodzi się nad żadną kwestią, pisząc niekiedy w telegraficznym
skrócie o życiu tak przepełnionym zdarzeniami i doświadczeniami i nie ciągnie go jak Zweiga przy Balzaku do żenującej psychoanalizy i
nieprzemyślanych uwag, dlatego całość czyta się szybko i dość gładko.
Z jednej strony wyłania nam się portret człowieka niezłomnego,
gotowego bez lęku stawić czoła wszelkim przeciwnościom; z drugiej mamy do
czynienia z oszołomem wpędzającym się w kłopoty na własne życzenie i
stroniącego od racjonalnego przemyśliwania spraw. Z jednej strony z człowiekiem
wrażliwym i delikatnym, a jednocześnie ostrym i gwałtownym, wychwalającym
męskość, siłę i odwagę, z drugiej z pozbawionym na tyle honoru, by dochować wierności
żonie, a wreszcie porzucić ją nagle i bez ostrzeżenia. W pamięci pozostaną mi
dwie rzeczy – reklamowany głośno wykład o Kiplingu, na którym London bezczelnie
oświadczył, że zamiast o nim, będzie mówił o socjalizmie (niesamowity brak
szacunku dla zebranych, no i dla własnego mistrza literackiego), a także
oświadczenie żonie, że zbuduje jej i dzieciom nowy dom, a następnie porzucenie
rodziny bez żadnych wyjaśnień cztery godziny później. Stone jest zbyt
zachwycony Londonem, by nazwać go wariatem, ale to określenie chyba najlepiej
oddaje jego niespokojną osobowość. Takie też wrażenie pozostaje we mnie po
przeczytaniu historii jednego z najpoczytniejszych pisarzy ze Stanów –
„wariactwo”.