sobota, 11 lipca 2015

Długi film o miłości


Jacek Hugo-Bader – Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak.
(Znak, Kraków 2014)

„ – Na Manaslu jest na przykład w lodzie zatopiony do pasa Japończyk – wspomina Jacek. - Na siedmiu tysiącach pięciuset metrach wychyla się z namiotu i spogląda na słońce. Tak umarł. Najgorsze, że robią mu zdjęcia i puszczają do Internetu. Dla mnie to profanacja.
- Na Dhaulagiri jedno ciało leży prawie na samym szczycie – opowiadam. – Wspinacze nazywają je drogowskazem. Ma plecak, czekan, zegarek na ręku. Nikt już nie wie, kim był ten człowiek, jakiej był narodowości, ale wszyscy cieszą się, kiedy go widzą, bo to znaczy, że są na właściwej drodze. Dobry kuluar wybrali do podchodzenia. Zamarznięty. Wysuszony, przytulony do skały. Tak zasnął. Ci, co idą na szczyt, nie traktują go nawet jak kogoś. Raczej jak coś.”

„Moralność mogłaby być jedna, gdyby stan umysłu na każdej wysokości był ten sam. A nie jest” (Krzysztof Wielicki).

„Przyjaciela nie opuszcza się nawet wtedy, gdy jest już tylko bryłą lodu” (Wawrzyniec Żuławski)

Maciek Berbeka, Adam Bielecki, Artur Małek i Tomek Kowalski zdobyli szczyt Broad Peak zimą 2013 roku. Maciek i Tomek nie wrócili żywo z tej wyprawy. Raport Polskiego Związku Alpinistycznego w ogóle nie zajmuje się oceną zmarłych, za to miażdży tych, którzy przeżyli, oskarżając ich o porzucenie kolegów na pewną śmierć. Jak było naprawdę?

To Hugo-Badera chyba jednak mało interesuje. Książka zaczyna się dość żenującym błaganiem autora skierowanym do Jacka Berbeki, brata Maćka, by ten zabrał autora na wyprawę po ciała dwójki zaginionych. Jacka oskarżano, że robi medialny cyrk wokół tragedii i wydaje się, że Hugo-Bader ni mniej, ni więcej tylko chciał zrobić swój. Przed wyprawą wyznał w wywiadzie, że interesuje go „amok”, który pcha ludzi na szczyty gór, w nieludzkie warunki. Tyle że nie robi nic, byle ten fenomen obiektywnie zgłębić. Pisze, jakby to robił na kolanie, ot tak, żeby książka była łatwa, szybka, zadziorna, ale na pewno nie rzetelna. Rzuca zdania typu: „w polskim środowisku alpinistyczno-himalajsko-wspinaczkowym, gdzie wszyscy kochają się jak niewykastrowane psy zamknięte na mrozie w ciasnej klatce w schronisku na Paluchu pod Warszawą”, a o uczestniczce wyprawy, która zginęła niedługo po tym, gdy weszła mu w kadr, pisze: „dupiata krowa”, gdzie indziej zaś wyznaje, że połyka skórki odgryzane z palców (?!). Fragmenty tej książki nazywają się „jazgot”, a polegają na tym, że autor wrzuca – najczęściej złośliwe bądź zupełnie głupie – komentarze internautów na temat wyprawy po ciała Kowalskiego i Berbeki. Po co to robi, jeśli nie po to tylko, żeby podgrzać atmosferę i trącać nerwy czytelników? To sama książka sprawia wrażenie jazgotu. Autor chce żeby było zaczepnie – chciał kręcić film i zmusić bohaterów wyprawy, by pokazywali widzom swe zapłakane oczy. Oto jego wrażliwość, oto podejście do tematu. Pal licho z prawdą, niech dzieje się dramat (sam zresztą używa określenia „osoby dramatu”).

Adam Bielecki, najbardziej znienawidzony uczestnik zdobywania szczytu, który biegł niemal w panice do bazy, nie oglądając się na pozostawionych za sobą towarzyszy, żali się autorowi, że nikt nie chce go wysłuchać. Że nie ma szansy opowiedzieć swojej wersji historii. Że odmawia mu się prawa do sprawiedliwości. Czy Hugo-Bader daje mu w książce miejsce na tę wersję? Na długą, samodzielną, nierwaną na strzępy wypowiedź? Czy zachęca, by pomógł ludziom zrozumieć, co działo się tam, gdzie walczy się o przeżycie? Najwyraźniej nawet nie przeszło mu to przez myśl. Musiał przecież powciskać te głupie komentarze z sieci i swoje własne wrażenia z wyprawy.

Obraz z tej „jazgoczącej” książki wyłania się taki – himalaiści to niekomunikatywni egoiści pełni pychy, których pcha w góry potrzeba poczucia nieśmiertelności, a wręcz boskości (sami używają słów „Bóg”, „nieśmiertelny” w stosunku do siebie). Maciek, doświadczony wspinacz, zachował się iście po kretyńsku, nie używając radia. Tomek zadziwiał swoim lekkim podejściem do sprawy –  nieodpowiedzialnie eksperymentował z własnymi rakami, beztrosko proponował Adamowi, który wracał ze szczytu, by wszedł z nimi jeszcze raz, co nawet mnie, osobie wiedzącej o wspinaczce tyle co nic, wydało się czymś skrajnie nienormalnym. Bielecki, po zejściu ze szczytu, gnał co sił, nie patrząc wstecz za kolegami, przez co zarzuca się mu tchórzostwo i najzwyklejszą ucieczkę. O ile nie mam żadnego problemu z tym, by uwierzyć, że wpadł w ów stan, gdy człowiek mało myśli, pchany do ratowania własnego życia czysto zwierzęcym instynktem i trudno od niego wymagać prawdziwie ludzkiego zachowania, to jednak Bielecki przeżył już wcześniej coś podobnego – zostawił za sobą partnera, tak samo pędząc co tchu do bazy i nie troszcząc się o nikogo. O ile więc mogę pojąć obezwładniający lęk, nie mogę pojąć tego, że mając już takie doświadczenie na karku, człowiek nie robi nic, by nie dopuścić do sytuacji, w której miałoby się to powtórzyć. Cała grupa zresztą zachowywała się skrajnie głupio, nie ustalając m.in. co robić, kiedy któryś z uczestników ataku na szczyt osłabnie, nie wspominając już o tym, że nie stosowali się do wytycznych kierownika wyprawy, który chciał, by szczyt był zdobywany na dwie pary, z dniem przerwy między nimi, a gdy już przeforsowali grupowe zdobycie, nie trzymali się razem, wbrew jego poleceniom. Maciek i Tomek nie schodzą z Adamem, choć powinni byli to uczynić, ten zaś, skupiony na sobie, nie próbuje ich do tego namówić. Grupa jest rozerwana, niezdecydowana, nie ma jednomyślności ani przywódcy. Ostatni cios Tomek otrzymuje przez radio od kierownika, Krzysztofa Wielickiego, który uświadamia mu, jak daleko znajduje się od towarzyszy. Ta świadomość, że nikt na niego nie czeka, nie zawróci, nie pomoże mu, najprawdopodobniej przyczyniła się znacząco do jego śmierci, gdyż w tak ekstremalnych warunkach, psychika jest ważniejsza niż ciało – może podciągnąć to ledwo żywe lub też przyspieszyć fizyczną zapaść. Ciekawe jednak, że Jacek Berbera i Jacek Jawień z wyprawy po ciała wracają śmigłowcami, porzucając nielubianego Hugo-Badera, ale i najsłabszego członka ekspedycji – Krzysztofa Tarasiewicza, choć ten bardzo źle się czuł, miał odmrożenia i żal za to, że zostawia się najsłabszego. Do tego brat Maćka mówi o zacieraniu śladów przy ciele Tomka (śladów czego? Kto? Po co?), oskarża Wielickiego o niesprawdzenie raków Kowalskiego (od kiedy kierownik ingeruje w osobiste wyposażenie?) i jak na kogoś, kto chciał załatwić sprawę po cichu i z godnością, zachowywał się agresywnie i głośno.

Podkreślam – to jest obraz przesączony przez momentami doprawdy żenującą wrażliwość Hugo-Badera, a nie uporządkowany, obiektywny przekaz wydarzeń i chłodna próba ustalenia przyczyn tragedii.

Nie mogę dobrze ocenić tej książki – materiału mało, więcej siebie, własnej ekscytacji i „dramatu”. Rozpoczynający ją list zresztą świetnie podsumowuje podejście autora – liczy się temat -samograj, jazgot medialny, przesycenie przekazu emocjami, chaos i brak klarowności sprzyjające napięciu, a nie prawda, rzetelność i próba zrozumienia sytuacji i ludzi. Że zacytuję użytkowniczkę „iwona” z portalu LC: „Jest w tym pisarstwie coś nieczystego, żerowanie na nieszczęściu, co mnie odrzuca. „Nie godzę się na to, że ze śmierci robi się widowisko” – podkreślał reportażysta w wywiadzie dla portalu Wspinanie.pl, mając na myśli telewizyjne przekazy z tragedii na Broad Peaku. Nie widzę żadnej różnicy w widowisku, które proponuje on sam.”

Nie polecam.