Jack London – Martin Eden
Powieść o młodym żeglarzu, który
decyduje się zostać bogatym pisarzem i tym samym zdobyć prawo do ręki ukochanej
dziewczyny z wyższych sfer, niesie dość przykre przesłanie dla tych, którym
marzy się kariera literacka. Po pierwsze – możesz się zaharowywać niemal na
śmierć, wzrastać w wiedzy i nieustannie poprawiać warsztat, a o prawdziwym
sukcesie i tak decyduje przypadek (doświadczony wydawca, który zdecydował się
opublikować rękopis bohatera, nie miał bladego pojęcia, dlaczego rozprawa
filozoficzna stała się tak głośnym przebojem). Po drugie – jeżeli już uzyskasz
rozgłos i uznanie, ludzie będą mieli kompletnie w nosie co tak naprawdę
piszesz, co chcesz im przekazać i o czym traktują twoje utwory. Nie liczy się
nic poza sławą i majątkiem. Zwłaszcza ta druga kwestia może złamać serce
idealistom, wierzącym w moc sztuki i poświęcającym wszystką energię na spalaniu
się w ogniu tworzenia.
To jeden plus tej książki. Drugi
to liczne autobiograficzne wątki ukazujące faktyczną drogę od przymierającego
głodem woła roboczego do słynnego pisarza. I na tym plusy się kończą. Bowiem
„Martin Eden”, mimo ciekawego tematu opartego na autentycznych przeżyciach
Londona, jest książką zadziwiająco nudną. A wszystkiemu winna jest egzaltacja
autora, który stara się być poetą tam, gdzie powinien być najoszczędniejszym kronikarzem.
Z jednej strony zarówno Jack London jak i jego powieściowe alter-ego buntują
się przeciwko literaturze romantycznej, ugrzecznionej, delikatnej,
postanawiając pisać o życiu brutalnym, surowym i nagim, z drugiej nadmierne
rozwodzenie się nad szczegółami, myślami i uczuciami, które dodatkowo chce się
wyrazić językiem niepotrzebnie wzniosłym, czyni całość rzeczą dość
ciężkostrawną. Innymi słowy – autor za bardzo uwierzył, że jest genialny, toteż
w swych górnolotnych wynurzeniach ociera się czasem o groteskę. Co prawda nie osiągnął
poziomu Żeromskiego i jego seksu z ośmiornicą (!), ale trafiły się wargi
wybijające zdania niby stempel (!) albo wargi jak róg eksplodujące zwadą
wszechświata, czy coś w tym guście. Pojawiały się też zgrzytające powtórzenia,
ale nie wiem, czy jest to wina Londona, czy tłumacza. Wiem za to jedno – tego, czego
dałam radę słuchać przez kilkanaście godzin, absolutnie nie dałabym rady
przeczytać.
Najgorsze jednak, że za nic nie
udało mi się polubić głównego bohatera. Powinno być mi chyba smutno, kiedy ten
zabija się pod koniec książki, ale jedyne, co odczułam, to ulga, że wreszcie
mam „Martina Edena” za sobą. Słusznie wycofano tytuł z listy lektur szkolnych –
tyle powiem.