poniedziałek, 26 maja 2014

Skrzydła gołębicy



Henry James – Skrzydła gołębicy
(Prószyński i S-ka, 2011)

Bardzo lubię czytać przedmowy autorów, ale jeszcze nigdy nie spotkałam się z przedmową równie nużącą, co ta, która wyszła spod pióra Henry’ego Jamesa. To już przy niej – przy owych wyznaniach konstruktora machiny, który tłumaczy, ile musiał odmierzać oliwy i jakie siły odśrodkowe brać pod uwagę, by ciężka maszyneria ospale ruszyła (a jest to przedziwnie przytłaczający opis) -  zaczęłam się obawiać, że polegnę przy lekturze.

I poległam. O wiele szybciej niż mi się zdawało. Nie znalazłam obiecywanej mi wirtuozerii słowa (Wyszukany język? Raczej zwykłe zdania złożone, bez krzty liryzmu – są prędzej ociężałe niż wyrafinowane) ani nawet cienia postaci, która mogłaby zwrócić moją uwagę i dać pociągnąć się dalej. Mówi się, że ta powieść jest z pozoru statyczna, ale chodzi raczej o coś innego – to sam tekst, sama forma jest statyczna: słowa tracą wszelkie skojarzenia zmysłowe, a stają się jedynie szeregiem liter bezdusznie i po brzegi wypełniających strony. A przynajmniej ja miałam odczucie, jakbym mentalnie żuła żwir, który ni jak nie chce się zmiękczyć.  Przy czym tekst nie wydaje się być wcale specjalnie trudny ani zawiły – jedynie nieznośnie nieciekawy.