Henry James – Skrzydła gołębicy
(Prószyński i S-ka, 2011)
Bardzo lubię czytać przedmowy
autorów, ale jeszcze nigdy nie spotkałam się z przedmową równie nużącą, co ta,
która wyszła spod pióra Henry’ego Jamesa. To już przy niej – przy owych
wyznaniach konstruktora machiny, który tłumaczy, ile musiał odmierzać oliwy i
jakie siły odśrodkowe brać pod uwagę, by ciężka maszyneria ospale ruszyła (a jest
to przedziwnie przytłaczający opis) - zaczęłam się obawiać, że polegnę przy
lekturze.
I poległam. O wiele szybciej niż
mi się zdawało. Nie znalazłam obiecywanej mi wirtuozerii słowa (Wyszukany
język? Raczej zwykłe zdania złożone, bez krzty liryzmu – są prędzej ociężałe
niż wyrafinowane) ani nawet cienia postaci, która mogłaby zwrócić moją uwagę i
dać pociągnąć się dalej. Mówi się, że ta powieść jest z pozoru statyczna, ale
chodzi raczej o coś innego – to sam tekst, sama forma jest statyczna: słowa
tracą wszelkie skojarzenia zmysłowe, a stają się jedynie szeregiem liter
bezdusznie i po brzegi wypełniających strony. A przynajmniej ja miałam
odczucie, jakbym mentalnie żuła żwir, który ni jak nie chce się zmiękczyć. Przy czym tekst nie wydaje się być wcale
specjalnie trudny ani zawiły – jedynie nieznośnie nieciekawy.