sobota, 21 maja 2016

Emma



Kaoru Mori – Emma, t.1
(Studio JG)

Gdy robię sobie nadzieje na jakiś tytuł, w 9 przypadkach na 10 sromotnie się rozczarowuję (i często tracę pieniądze, co zasmuca mnie jeszcze bardziej). Nieważne, czy dotyczy to zbioru rzekomo genialnych sentencji, czy też komiksu o angielskiej pokojówce. Co mi się nie podoba w tym ostatnim?

Chyba sam pomysł. Nie, nie idzie o romans z bogatym paniczem (to już jest sztampa), ale o kreację świata i postaci – główna bohaterka ma rzekomo twarz anioła (trudno stwierdzić, bo wszyscy rysowani są zbyt podobnie, by się na ich tle szczególnie się wyróżniała), a do tego jest urocza, dobra, miła, łagodna, życzliwa, skromna i nieśmiała, co czyni ją o wiele słodszą od karmelków w lukrze. Bueee… Może w następnym tomie okaże się, że ma jakieś ludzkie wady, ale jak na razie nie zanosi się na nic interesującego. Oczywiście, jakby tego było mało WSZYSCY młodzi mężczyźni z marszu się w niej zakochują. Listonosz, panicz, syn radży, który przypadkiem przejeżdżał obok jej domu na słoniu… WSZYSCY! NATYCHMIAST! TAKA JEST ŚLICZNA I SŁODKA! (czy ktoś ma pożyczyć torebkę chorobową?)

Oczywiście ani ona, ani panicz nic o sobie nie wiedzą, kompletnie się nie znają, ale autorka nie pozostawia żadnych złudzeń, że są sobie przeznaczeni… bo tak! Ech, gdyby chociaż mieli jakieś charaktery! Tymczasem mamy do czynienia z dwoma kartonami rumieniącymi się na swój widok.


Nie, nie, nie – nie ma żadnego powodu, bym komukolwiek miała polecać tak drogą watę cukrową.