Kaoru Mori – Emma, t.1
(Studio JG)
Gdy robię sobie nadzieje na jakiś tytuł, w 9 przypadkach na 10
sromotnie się rozczarowuję (i często tracę pieniądze, co zasmuca mnie jeszcze
bardziej). Nieważne, czy dotyczy to zbioru rzekomo genialnych sentencji, czy
też komiksu o angielskiej pokojówce. Co mi się nie podoba w tym ostatnim?
Chyba sam pomysł. Nie, nie idzie o romans z bogatym paniczem
(to już jest sztampa), ale o kreację świata i postaci – główna bohaterka ma
rzekomo twarz anioła (trudno stwierdzić, bo wszyscy rysowani są zbyt podobnie,
by się na ich tle szczególnie się wyróżniała), a do tego jest urocza, dobra, miła,
łagodna, życzliwa, skromna i nieśmiała, co czyni ją o wiele słodszą od
karmelków w lukrze. Bueee… Może w następnym tomie okaże się, że ma jakieś
ludzkie wady, ale jak na razie nie zanosi się na nic interesującego.
Oczywiście, jakby tego było mało WSZYSCY młodzi mężczyźni z marszu się w niej
zakochują. Listonosz, panicz, syn radży, który przypadkiem przejeżdżał obok jej
domu na słoniu… WSZYSCY! NATYCHMIAST! TAKA JEST ŚLICZNA I SŁODKA! (czy ktoś ma pożyczyć
torebkę chorobową?)
Oczywiście ani ona, ani panicz nic o sobie nie wiedzą,
kompletnie się nie znają, ale autorka nie pozostawia żadnych złudzeń, że są
sobie przeznaczeni… bo tak! Ech, gdyby chociaż mieli jakieś charaktery!
Tymczasem mamy do czynienia z dwoma kartonami rumieniącymi się na swój widok.
Nie, nie, nie – nie ma żadnego powodu, bym komukolwiek miała
polecać tak drogą watę cukrową.