środa, 8 września 2010

Miasto białych kart




Jose Saramago - Miasto białych kart
(Rebis, Poznań 2009)


Pierwsze, co zwraca uwagę po otwarciu książki, to jednolity, zbity tekst - akapitów prawie że nie ma, a dialogi nie są w ogóle wyróżnione - płyną jednolitym strumieniem, a kolejne wypowiedzi oddzielone są od siebie przecinkami w obrębie jednego zdania.

Nie stanowi to problemu. Przeciwnie - dialogi czyta się zaskakująco dobrze: czytelnik nie gubi się się i nie musi się upewniać (zazwyczaj), który rozmówca aktualnie się wypowiada.

Problem stanowi jednak styl narracyjny. Podam przykład zdania: "Osobom sceptycznym albo przynajmniej niedowiarkom skłonnym jedynie uwierzyć w cuda, z których będą mogły wyciągnąć jakąś korzyść, będzie się wydawało, że wyżej wzmiankowana potrzeba równowagi została bezczelnie sfałszowana w obecnych okolicznościach, że artystyczna wątpliwość na temat tego, czy żona przewodniczącego komisji przyjdzie zagłosować czy też nie, w każdym względzie jest nazbyt nieznacząca z punktu widzenia kosmosu, aby trzeba było ją kompensować w mieście pośród tylu innych ziemskich miast, niespodziewanym ruchem tysiąców tysięcy ludzi wszystkich możliwych grup wiekowych i warstw społecznych, którzy jeśli wcześniej się ze sobą dogadali na temat różnic politycznych i ideologicznych, zdecydowali się w końcu wyjść z domu, żeby zagłosować."

Problemem nie jest samo zdanie, ani nawet fakt, że nieraz pojedyncze zdanie zajmuje w tej powieści niemal całą stronę. Problemem jest to, że narracja składa się z całego nagromadzenia takich zdań (zwłaszcza na początku powieści), przez co musiałam zrezygnować z czytania od deski do deski i prześlizgiwać się po zbitym tekście, starając się pochwycić jedynie sens i śledzić dialogi. Nie pomagał też miejscami irytujący narrator, który nie tyle rozrywał opowieść dygresjami, co dość nachalnie zaznaczał swoje istnienie i obecność, nie pozwalając zapomnieć, że mamy do czynienia jedynie z fikcją literacką - i to fikcją, nad którą ktoś w skupieniu ślęczy i ją tworzy.

Jeśli ktoś nie czytał "Miasta ślepców" tegoż autora (jak ja), to śpieszę go powiadomić, że "Miasto białych kart" daje dość dobre wyobrażenie o tamtej książce, przedstawiając w dużym skrócie jego główną treść. Przyznam, że styl i narrator "Miasta białych kart" nie zachęcają mnie do zapoznania się z "Miastem ślepców".

Nie jest to zła książka. Przeszkadza jednak nagromadzenie długaśnych zdań, nachalnie wtrącający się od czasu do czasu narrator, oraz fakt, że niektóre postaci (chyba poza przedstawicielami rządu) nie rozmawiają ze sobą jak żywi ludzie - mówią z reguły kompletnymi, rozbudowanymi, przemyślanymi i poprawnymi zdaniami, bez większych przejawów autentycznych emocji.

Powtarzam - to niezła książka (a raczej: nie taka zupełnie zła), ale człowiek zdaje się obiecywać sobie po niej znacznie więcej, niż otrzymuje. Tak właśnie było w moim przypadku.

5/10

EDIT: Biorąc książkę do ręki, wiedziałam o autorze tylko tyle, że dostał Nobla. Nic więcej. Gdybym wiedziała (czy nie można by tego zamieścić na okładce?), że mamy do czynienia z komunistą, pewnie nie wzięłabym jego książki do ręki. Piszę to jednak po to, by uświadomić czytelnika, że wizja wrogiej władzy, która każe bohaterów za brak oddania ważnych głosów przy urnach wyborczych, jawi się po otrzymaniu informacji biograficznych o autorze w zupełnie innym świetle. Od demokracji tylko krok to totalitaryzmu, a kto tego nie widzi, jest ślepy. Tylko że, drodzy Czytelnicy, demokracja to nie tylko formalny system, to także wartości. Nie do pogodzenia z marksizmem autora.