*Nino Salvaneschi - Czy umiesz cierpieć
(Interlibro, Warszawa 1996)
"Kto nie cierpiał okropności mąk fizycznych, niewiele wie. Kto nie czuł, jak własne ciało wije się i łamie z bólu, nic nie wie."
Wypożyczyłam tę książkę parę lat temu, gdy sama mierzyłam się z wielkim bólem fizycznym i piekłem psychicznej niepewności. Przeczytałam ją jako osoba bardzo cierpiąca, której życie właściwie ograniczyło się do wyczekiwania na nowy powrót niewysłowionego bólu. Chciałabym powiedzieć, że ta książka mi pomogła, dodała mi otuchy czy wiary, ale tak nie było.
To pozycja bardzo liryczna, momentami przypomina najprawdziwszy poemat, pięknie napisana i pełna mądrych słów. Zgadzam się, że cierpienie przyprawia o melancholię, a samotność doświadczania bólu może wzbudzić liryzm. Sama napisałam wiersz o własnym bólu. Tyle, że ja pisałam o szatkowaniu, rwaniu ciała i wrzucaniu go na skwierczącą patelnię, natomiast Salvaneschi pisze o byciu kapitanem okrętu i przemierzaniu oceanu. I pewnie na tym polega mój problem z tą książką - kiedy czuje się niemal rozpadanie się trzewi, to myśli się o rozpruwaniu trzewi właśnie. I mowa o statkach, oceanach, sterach i okrętach brzmi tu żałośnie - niczym rozprawianie o pięknie marmurowej posadzki, gdy my na nią wymiotujemy krwią.
Może powiem tak - jako osoba wymęczona cierpieniem czułam, iż książka raczej drażni niż pomaga. Zaś jako osoba spokojnie sącząca herbatkę w deszczowy wieczór mogę zachwycać się lirycznym pięknem stylu i doborem słów. Być może książkę powinni przeczytać bliscy osób cierpiących i przekuć na własny codzienny język to, o czym tak pięknie autor prawi.