poniedziałek, 28 lutego 2011

Czarnoksiężnik z Archipelagu




*  Ursula Le Guin - Czarnoksiężnik z Archipelagu
     (Prószyński i s-ka, Warszawa 2001)


Zabrałam się za „Czarnoksiężnika...” od razu po skończeniu „Gry Endera” Orsona Scotta Carda. I trudno mi było zrozumieć, czemu „Grę...” pochłonęłam niemal w ciągu jednego dnia, natomiast cieniutką książeczkę Le Guin tak ciężko mi było zmordować.

Staram się zrozumieć pochwały wielbicieli pani Le Guin, dotyczące rzekomo przywrócenia mitu do kultury, a raczej przypomnienia o jego wadze i znaczeniu. Tyle tylko, że czytanie dawnych mitów jest zajęciem fascynującym, odsłaniającym nieprzeniknioną bezbrzeżność ludzkiej fantazji, wyobraźni, a także pragnień zarówno umysłu, jak i serca, nie tyle usiłujących ogarnąć wszechrzecz, co rozkoszujących się samą zdolnością snucia opowieści. Czytanie „Czarnoksiężnika...” przypominało zaś odgrzewanie kotleta mielonego, uczynionego z wymieszanych resztek – z nieoryginalnych pomysłów, których autorce nie udało się sklecić pełnoprawnej, epickiej powieści, dlatego całość można w zasadzie nazwać kroplami dawnych idei wklejonych w przygotowaną jedynie dla ich wykorzystania fabułę. Co gorsza – niezwykle przewidywalną fabułę.

Nawiązanie do struktury bajki, upodobnienie do mitu, dawnej opowieści oznaczało zwięzłość i brak psychologicznych zawiłości – emocje winny być w takim przypadku opisane jak najprościej, bez wnikania w psychikę postaci i bez roztrząsania kierujących nimi motywów. A jednak mimo tak banalnej konstrukcji i psychologicznej „nieprzystępności” tytułowego bohatera, czarodzieja Geda, wciąż mnie on czymś irytował. Kiedy pewien czarodziej powiedział mu, że przepuści go przez drzwi, gdy Ged poda mu jego własne imię, burknęłam pod nosem: „No to spytaj go o imię!”. Na szczęście, nasz tytułowy czarnoksiężnik wpadł na to "błyskotliwe" rozwiązanie już na następnej stronie, więc aż tak długo nie musiałam czekać. Ale chyba tylko kilkuletnie dziecko mogłoby być zaskoczone finałem spotkania Geda ze ścigającym go przez całą historię „cieniem”.

Trudno jednoznacznie powiedzieć, co tak właściwie irytowało mnie w tej książce. Najprościej przyznać, że mimo niewielkich rozmiarów, bardzo mnie nudziła. Przypominała wydzierankę skleconą z kilku pomysłów, z których wysnuto mało poruszającą historię, próbującą osiągnąć wagę dawnych opowieści: mitów, legend, bajek, ale która w rezultacie może być jedynie ich bladym cieniem.

Pomyślałam sobie, że z tego materiału nie dałoby się zrobić ciekawego filmu. Chyba, że przyciągnęłoby się widza jakąś niezwykłą oprawą wizualną, ale jeśli na tym ma się opierać cała wartość obrazu, to można równie dobrze nakręcić ciekawy artystycznie film o robieniu śniadania - nie potrzebna do tego fabuła. A mimo to byłam w szoku po obejrzeniu „Opowieści Ziemiomorza” ze studia Ghibli, który bez przesady mogę zaliczyć do czołówki najnudniejszych seansów całego mojego życia. Później natknęłam się przypadkiem na mini-serial o przygodach Geda, którego nie byłam w stanie zdzierżyć przez dłużej niż kilka minut. Wiem jednak, że sama Le Guin była nim bardzo rozczarowana. Nie zamierzam występować tu w obronie twórców, ale nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że z tej opowieści, tak zwięzłej, niezbyt oryginalnej, mało porywającej i zwyczajnie nudnej, nie da się zrobić wciągającej ekranizacji. Można by oszołomić widzów oprawą wizualną i muzyką, ale – powtarzam – to można zrobić zawsze i bez fabuły. A ta z „Czarnoksiężnika...” jest, moim zdaniem, bardzo lichym tworzywem i miernym źródłem inspiracji.

Miyazaki nie poradził sobie z prostotą „Ruchomego zamku Hauru”, ale jego syn, odpowiedzialny właśnie za „Opowieści Ziemiomorza”, musiał uporać z czymś jeszcze prostszym, zwięźlejszym, pozbawionym humoru i psychologicznej głębi. Nie poszedł jednak w ślady ojca i nie starał się na siłę tej głębi od siebie dorzucać (co kompletnie zniszczyło wcale sympatyczną fabułę oryginalnego „Ruchomego zamku...”). W rezultacie przeniósł na ekran wiernie to, co mnie tak u Le Guin męczyło: bezbrzeżną nudę.

4/10