środa, 23 lutego 2011

Brat Grimm




Craig Russell – Brat Grimm
(Capricorn, 2006)

Książka opowiada o kryształowym, intrygującym jak blok betonu komisarzu imieniem Jan Fabel i jego dzielnej ekipie niemieckich policjantów (w tym obowiązkowo atrakcyjnej Żydówce bardzo dumnej ze swojej niemieckości) ścigających seryjnego mordercę. Książki nie napisał Niemiec, ale – o dziwo – jest ona równie tandetna, żenująca i pozostawiająca po sobie niesmak jak niemieckie krasnale ogrodowe.

Występowałam już na tym blogu w obronie kultury „niższej”, masowej. Nadal twierdzę to samo – potrzebujemy zarówno wybitnej literatury, jak i tanich czytadeł na wypełnienie czasu. Nie można czytać tylko i wyłącznie Dostojewskiego czy Prousta i pozostać normalnie funkcjonującym człowiekiem. Ale to, że oprócz przewspaniałego Bacha i wielkiego Haydna potrzebujemy również grającego w radiu „pitu-pitu”, nie znaczy że ma ono osiągać zaraz poziom disco-polo. Bowiem nawet tani horror o psychopacie w masce hokejowej może dostarczyć rozrywki i odprężenia bez budzenia uczucia żenady i irytacji.

Opisywany tu kiedyś „Stan krytyczny” jawił się jako scenariusz typowo amerykańskiej produkcji telewizyjnej, a ogólnie po książkach tego typu nie powinniśmy oczekiwać jakichkolwiek istotnych wartości literackich czy treści głębszej niż pół kubka herbaty. Ale i z tanich thrillerów można dowiedzieć się czegoś ciekawego – choćby z zakresu medycyny, kryminalistyki czy inżynierii. I nawet taki detektyw Diamond z arcynudnej i niepotrzebnie rozdmuchanej objętościowo (i w dodatku marnie przetłumaczonej) powieści „Detektyw Diamond i śmierć w jeziorze” miał jakieś krztyny osobowości i charakteru, których Russel bohaterom dać nie potrafi.

Najgorsze w tandetnych produkcjach tego typu (także w filmach) jest to, że autor pozbawiony fantazji i polotu stara się ściśle wypełnić wymogi gatunku: musi być trup, kładzie trupa, musi być mylny trop, tworzy mylny trop, musi być fragment obrazujący ludzkie oblicze komisarza, dajemy rodzinną scenkę – wszystko w sztywnych ramach planu kompozycyjnego, co oczywiście daje nam powielaną w nieskończoność w tylu nędznych „sensacjach” konstrukcję szkieletu bez krztyny życia. Nie mam pojęcia, jak główny bohater może być aż tak bezbarwny i nijaki, psychopatyczny zabójca tak nudny i nieskomplikowany, a cała intryga tak smętna (spora liczba denatów to nie wszystko!), że nie chciało mi się nawet zbytnio jej śledzić!

Na osobną naganę zasługuje tłumacz, który mógłby sobie uświadomić, że chociaż imiona w języku niemieckim nie podlegają deklinacji, tłumaczenie na język ojczysty ma oprócz tego, że być wiernym przekazaniem treści, powinno jeszcze dostosować ją do rodzimych wymogów językowych na tyle, aby sprawiać wrażenie naturalności (czego nie mógł też pojąć tłumacz powieści „Ring” Koji’ego Suzukiego). Powinien się również zdecydować, czy tłumaczy jakieś nazwy czy nie, a nie stosować tłumaczenie i jego brak wymiennie (przypomina mi się, jak w detektywie Monku tłumacz zrobił "Cześć, koteczku" z "Hello Kitty", chociaż żadnej innej z gęsto wymienianych, ogólnoznanych marek nie ruszył). Na koniec zaś powinien przypomnieć sobie nieco o zasadach interpunkcji polskiej.

Nie potrafię znaleźć żadnych plusów na obronę tej książki, poza tym chyba, że z pewnością mogłaby być napisana jeszcze gorzej. O wiele gorzej.

3/10