poniedziałek, 14 lutego 2011

Jądro ciemności



Joseph Conrad – Jądro ciemności
(Greg, Kraków 2005)

Niekiedy artysta robi coś nie całkiem na poważnie, w ramach odskoczni, relaksu czy ćwiczenia. Czasem rezultat takiego działania przynosi zupełnie nieoczekiwanie skutki.

Wie o tym dobrze Bobby McFerrin, niezwykle płodny i pomysłowy muzyk, dla którego wielkie znaczenie ma kontakt z publicznością, a w swej twórczości stara się wykorzystywać możliwości ludzkiego głosu a nawet... dźwięki uderzanego rękami ciała. W ramach ćwiczenia ułożył on kiedyś piosenkę „Don’t worry be happy”, która nie tylko okazała się ogólnoświatowym hitem, ale stała się nieodłącznym elementem kultury (tytułowa fraza weszła na dobre do języka). Niewiele osób potrafi wymienić jakiekolwiek inne utwory artysty (ja, przyznaję to, znam jeszcze „Thinking about your body”, który bardzo lubię). Coś podobnego przytrafiło się Josephowi Conradowi, który napisał „Jądro ciemności” w ramach odskoczni od pracy nad powieścią „Ocalenie”. Rezultat? Wszyscy kojarzą „Jądro ciemności”, nawet jeżeli nigdy go nie czytali, a przeważająca większość nigdy nie słyszała o „Ocaleniu”. Sama zaś powieść uznawana jest za jedno z najwybitniejszych dzieł literatury angielskiej wszech czasów i wielkim osiągnięciem literatury w ogóle!

Przyznaję, że trochę ociągałam się przystąpieniem do czytania, a wszystko przez „Lorda Jima” – jednej z najgorszych, najnudniejszych i najprzykrzejszych lektur szkolnych, jakie przeczytałam od deski do deski w poczuciu nieznośnego obowiązku, a co wspominam jako istną mitręgę. Być może dzisiaj doceniłabym piękno stylu i wysublimowany język autora, ale „Lord Jim”, podobnie jak pilot Pirx Lema, pozostawili po sobie traumę podobną do zatrucia pokarmowego, na które nie tylko moja jaźń, lecz całe ciało reaguje mdłościami i dreszczem. Na szczęście, nasz powichrowany system szkolnictwa, który wyświadcza umysłom młodych więcej szkody niż pożytku, nie zmusił mnie do czytania „Jądra ciemności” – na szczęście, bo nie chciałabym czuć wstrętu do tak wspaniałej książki.

Język, styl, pomysł, kompozycja... Wszystko tu jest niemal doskonałe i godne podziwu. Enigmatyczność samej historii, przedstawianie procesu myślowego narratora, opisy zwiększające uczucie eteryczności i tajemnicy, a przy tym przekazujące żar i grozę sekretnej, dusznej i niepojętej jak samo serce ludzkie Afryki... Ludzkość wyłoniła się z ciemności i w niej przepadnie, blask cywilizacji zbyt słaby jest i nikły, zdaje się mówić autor. Ale ta króciutka powieść stawia wyłącznie pytania, nie wyjaśnia, nie odpowiada – nakreśla raczej cień we mgle i grę świateł na jej szarości, nie zbliżając się do klarownego zarysu. Bo to nie tylko opowieść o ciemności serca i niepojętości świata, ale też o niemożliwości zrozumienia drugiego człowieka, samego siebie, a także – co dla mnie osobiście wydaje się najważniejsze – daremności prób przekazania tego wszystkiego innym.

Arcydzieło? Jedyny powód, dla którego powstrzymywałabym się od używania tego słowa w odniesieniu do „Jądra ciemności”, to zbyt częsta tendencja czytelników do podchodzenia z więcej niż nabożną czcią do pewnych książek, co albo każe im trwać w sztucznie wytworzonym, jak gdyby obowiązkowym i wymaganym zachwycie (i lęku przed przyznaniem, że się po prostu nie rozumie), albo głębokie rozczarowanie, wynikające z tego, że wbrew domyślnym obietnicom nie osiągnęliśmy wyższego poziomu świadomości i mocy stąpania po wodzie. Doradzam przeczytanie, ale bez stawiania sobie oczekiwań i życzeń – tylko wtedy doceni się dzieło takie jak to.