Arkadij i Borys Strugaccy -
Piknik na skraju drogi
(Prószyński i S-ka, Warszawa
2011)
Chyba znowu wyjdę na jedyną
osobę, która kręci nosem na coś, co jest obiektem powszechnego i
niekwestionowanego zachwytu, ale... nie rozumiem. Kompletnie nie rozumiem, czym
tu się zachwycać w „Pikniku...”. Dobrze, pomysł jest fajny – Obcy wylądowali w
paru miejscach na Ziemi i te miejsca uległy dziwnym przeobrażeniom, a my nigdy
nie dowiadujemy się, czemu ci z gwiazd nas nawiedzili (o ile w ogóle się nami
przejmowali) i czy w ich działaniu był jakiś głębszy sens – ale język tej
książki odrzuca mnie i nie pozwala mi ani na chwilę poddać się zawierzeniu.
Przyznaję
bez bicia, że nie potrafię wskazać, co właściwie jest nie tak z narracją i
bohaterami, ale w istocie coś w tym języku staje między mną a historią na
podobieństwo betonowego muru – a jak można przeżywać beton? Chociaż przyznaję i
to – styl momentami przywodził mi na myśl popłuczyny z Fabryki Słów (vide:
„Nocarz”), z tym, że w „Pikniku...” da się jeszcze wyczuć literaturę (a nie
literacką papkę). Luzackość? Ale Chandler też był luzacki, a nie odrzucał.
Odpowiadając na domyślne
niezadowolenie fanów (Strugackich? Gry „S.T.A.L.K.E.R.”?): „Jak jesteś taka
mądra, to podaj przykład dobrze napisanego science-fiction”, wskazać mogę na
wspaniałą książkę „Głos Pana” i na naprawdę wciągające (niestety, dopiero od połowy)
„Fiasko” (litościwie przymknę oko na zupełnie bezkrwistych, papierowych
bohaterów).
Podobno „Piknik...” to – jeśli
wierzyć recenzentom i fanom – najlżejsza powieść Strugackich. W takim razie już
więcej nie sięgnę po żadną ich książkę. Nie zamierzam oceniać „Pikniku”, nie
wiem, czy to książka słaba czy dobra – mogę jedynie stwierdzić, że to nie moja
filiżanka herbaty, jak mawiają Anglicy.