Catherynne M.Valente - W ogrodzie nocy
(MAG, Warszawa 2009)
Są takie książki, w których wyczuwamy,
że autor nie radzi sobie z narzucanym sobie stylem – np. gdy próbuje sprawić
wrażenie, że rozmowa odbywa się w dawnych wiekach, gdzie posługiwano się innymi
słowami czy odmienną składnią, ale ponieważ ma o tym mgliste pojęcie, efektem
jest rażąca sztuczność. Podobne uczucie towarzyszyło mi przy lekturze pierwszego
tomu „Opowieści sieroty” – autorka tak bardzo chciała, by wszystko było tu
bajkowe, niezwykłe i fantastyczne, że w rezultacie przesadziła z całą tą
cudownością narracji i opisów, racząc nas – między innymi – powracającymi raz
po raz niepotrzebnymi porównaniami. Mamy więc na ten przykład księcia, który
był jak lew, co „hasa po stepach niczym groźny wiatr” i wyrusza z zamku „jak
jastrząb na łowy”, krokami, które były „czarne (???) i bezdźwięczne na
sosnowych igłach”. W końcu przyczaił się, by zapolować na gęś, której oczy były
„bardzo dziwne, bezkresne i dalekie jak jesienny księżyc, pozbawione źrenic i pełne
wyrazu. Ale książę, szybki jak wilk o lśniącym futrze, uniknął ich spojrzenia”.
Zaraz po zabiciu gęsi, dopadła go dziwna starucha, której wycie
„wstrząsnęło cyprysami i dębami, wibrując w powietrzu jak ostatnie tony
strzaskanego fletu”. A to wszystko na niecałych pierwszych sześciu stronach!
Trzydzieści stron dalej wysiadłam z tego dziwacznego pociągu.
Ponieważ sama mam sentyment do
nieco napuszonego liryzmem stylu, a moje dawne utwory z pewnością mogłyby
zabłysnąć niejednym nieuświadomionym kwiatkiem, to jednak brakuje mi
cierpliwości, by po takim zdaniu: „W powietrzu unosiły się szmaragdowe nuty
pieśni żab, a sowy snuły lśniące pasma dźwięków, odpoczywając na czarnych
gałęziach, spowite woalem fiołkowego tchnienia kwiatów jakarandy”, za którym zaraz
przybywa następne, w którym księżyc jak wydęty żagiel płynie przez rozfalowane
morze i tnie szafirową pianę rozjarzonym dziobem, mieć jeszcze ochotę na
następne czterysta dwadzieścia stron. A potem na tom drugi.