środa, 2 maja 2012

W ogrodzie nocy


Catherynne M.Valente - W ogrodzie nocy
(MAG, Warszawa 2009)

Są takie książki, w których wyczuwamy, że autor nie radzi sobie z narzucanym sobie stylem – np. gdy próbuje sprawić wrażenie, że rozmowa odbywa się w dawnych wiekach, gdzie posługiwano się innymi słowami czy odmienną składnią, ale ponieważ ma o tym mgliste pojęcie, efektem jest rażąca sztuczność. Podobne uczucie towarzyszyło mi przy lekturze pierwszego tomu „Opowieści sieroty” – autorka tak bardzo chciała, by wszystko było tu bajkowe, niezwykłe i fantastyczne, że w rezultacie przesadziła z całą tą cudownością narracji i opisów, racząc nas – między innymi – powracającymi raz po raz niepotrzebnymi porównaniami. Mamy więc na ten przykład księcia, który był jak lew, co „hasa po stepach niczym groźny wiatr” i wyrusza z zamku „jak jastrząb na łowy”, krokami, które były „czarne (???) i bezdźwięczne na sosnowych igłach”. W końcu przyczaił się, by zapolować na gęś, której oczy były „bardzo dziwne, bezkresne i dalekie jak jesienny księżyc, pozbawione źrenic i pełne wyrazu. Ale książę, szybki jak wilk o lśniącym futrze, uniknął ich spojrzenia”. Zaraz po zabiciu gęsi, dopadła go dziwna starucha, której wycie „wstrząsnęło cyprysami i dębami, wibrując w powietrzu jak ostatnie tony strzaskanego fletu”. A to wszystko na niecałych pierwszych sześciu stronach! Trzydzieści stron dalej wysiadłam z tego dziwacznego pociągu.

Ponieważ sama mam sentyment do nieco napuszonego liryzmem stylu, a moje dawne utwory z pewnością mogłyby zabłysnąć niejednym nieuświadomionym kwiatkiem, to jednak brakuje mi cierpliwości, by po takim zdaniu: „W powietrzu unosiły się szmaragdowe nuty pieśni żab, a sowy snuły lśniące pasma dźwięków, odpoczywając na czarnych gałęziach, spowite woalem fiołkowego tchnienia kwiatów jakarandy”, za którym zaraz przybywa następne, w którym księżyc jak wydęty żagiel płynie przez rozfalowane morze i tnie szafirową pianę rozjarzonym dziobem, mieć jeszcze ochotę na następne czterysta dwadzieścia stron. A potem na tom drugi.