L.M.Montgomery – Anne z Zielonych Szczytów
(Marginesy, Warszawa 2022)
Nie zaliczam się do fanów rudowłosej sierotki z Avonlea, ale ponieważ pani Bańkowska czuje się dziwnie zobowiązana do przyznania się, iż zabiła Anię – jak podaje we wstępie – postanowiłam przeczytać nowe tłumaczenie, zerkając jednocześnie do jedynego, które posiadam (Rozalii Bernsteinowej) i porównując oba z oryginałem.
Poniżej zamieszczam zaledwie kilka przykładzików z tej lektury.
“Good evening, Rachel,” Marilla said briskly.
- Dobry wieczór, Rachel – rozległ się cierpki głos Marilli.
Dlaczego mamy tu „cierpki”, skoro „briskly” to „dziarsko, żwawo, energicznie”? Trudno stwierdzić.
“Are you in earnest, Marilla?”
Bańkowska daje:
- Ty… ty tak na serio?
Naprawdę lepiej to brzmi (pomijając oczywistą dokładność przekładu) u Bernsteinowej: „Czy mówisz serio, Marylo?”.
Znaczący dialog:
“I should say not. What good would she be to us?”
“We might be some good to her.
w nowym przekładzie wygląda tak:
- Ja myślę! Co by nam z tego przyszło?
- Może wynikłoby z tego jakieś dobro.
W starym tłumaczeniu jest zgrabniej i cieplej (nie wspominając, że bliżej oryginałowi):
- No, pewno! Czym właściwie byłaby ona dla nas?
- Może my bylibyśmy czymś dla niej, Marylo.
O wiele bardziej wolę też „jadła machinalnie” ze starego przekładu niż dziwaczne „Anne jadła jak automat”. Zresztą zaraz mamy też Marillę powożącą „jak automat”, choć w oryginale jest „abstractedly” (z roztargnieniem).
Osobiście nie dałabym też wyrazów „chłop” i „baba” w zdaniu: „There is nothing more aggravating than a man who won’t talk back—unless it is a woman who won’t”, jak to robi nowy przekład.
Nie rozumiem też, dlaczego nowa tłumaczka wybrała manierę, by każdy rozdział zamiast właściwego tytułu miał numer połączony z „w którym…”. Stąd zamiast „Poranek w Zielonych Szczytach” (jak można by się spodziewać) mamy „Rozdział V, w którym Anne poznaje Zielone Szczyty”.
Szkoda, że tłumaczka wypacza nieco poglądy Marilli, każąc jej mówić: „Nie wiesz, że to straszny grzech nie modlić się co wieczór?”, gdzie w oryginale jest „terribly wicked”. Słowo „grzech” nie pada, mimo że kobieta jest zgorszona (choć przyznaję, że w starym tłumaczeniu zbyt to chyba złagodzono na „to brzydko”).
Bańkowska robi z „I shall give life here my best” wyciskanie z życia najlepszego – to już bliższa jest Bernsteinowa, która daje tu ofiarowanie innym tego, co ma się najlepsze, ponieważ w oryginale następuje zwrot ku otrzymywaniu w zamian za dawanie. Nie mam pojęcia jak wyciskanie z życia daje logiczny rezultat o tym, że życie się zrewanżuje (give – give in return). Należałoby chyba raczej iść w poświęcenie, wyciskanie już prędzej kojarzy się z hulankami i brakiem odpowiedzialności, łapczywym braniem – a Ania… ekhm… Anne… jest w tym fragmencie niemal święta.
Oczywiście, są miejsca, gdzie nowy przekład jest lepszy niż stary, ale… No właśnie – są to miejsca, nie dające poczucia, że całość, z jej Zielonymi Szczytami i anodyną zamiast waleriany, zasługuje na całą tę aferę z „zabijaniem Ani” we wstępie. Choć bowiem stary przekład ma swoje wady, nie brak mu ciepła, natomiast nowemu nie brak udziwnień (jak wspomniane automaty) i zwyczajnie nie jest dość dobry, by „zabijać” cokolwiek i to z dumą.
Ogólnie odnoszę wrażenie, że „Anne…” rzeczywiście zbliża się do oryginału, ale kiedy człowiek już-już byłby skłonny uznać to za lepsze tłumaczenie, Bańkowska odpuszcza sobie i nie trzyma poziomu. Przy takim rezultacie równie dobrze mogłaby zostawić i Anię, i Zielone Wzgórze, i resztę spolszczonych imion.
Wiele hałasu o nic.
P.S. Plusem tego wydania jest to, że prowokuje do sprawdzenia oryginału. Tłumaczenie to sztuka wyboru. Po prostu wiele wyborów mi się nie podoba - i już.