wtorek, 31 maja 2016

Czarny młyn


Marcin Szczygielski – Czarny młyn
(Stentor, 2011)

Ponieważ książka zdobyła Grand Prix w drugiej edycji Konkursu Literackiego im. Astrid Lindgren, spróbujmy spojrzeć na nią analitycznie – tzn. jakie cechy powinien mieć utwór, by zasłużyć sobie na podobną nagrodę.

Po pierwsze – powieść powinna być napisana w pierwszej osobie. Czytelnicy, dziecięcy czy nie, z reguły nie lubią pierwszoosobowych narracji, ale dzięki niej autor może się zgrywać, jak to niby dobrze rozumie perspektywę dziecka. To, że będzie z siebie (i z bohatera) robił idiotę, to inna sprawa.

Po drugie – bohater musi być kryształowo czysty i do bólu szlachetny, a jego wady w sumie nie mogą być ciężkie (wstydzi się, że nie umie przełamywać dużego lęku – już ten wstyd znacznie umniejsza problem).

Po trzecie – musi być głupi. To znaczy autor jest głupi, ale przelewa się to na bohatera. Jeżeli jedenastoletni chłopak na poważnie myśli, że skoro ojciec nie pisze z Norwegii, to porwali go wikingowie, to niestety – jest głupi, że aż strach. Nie ma pięciu lat, tylko jedenaście (a czytanie książek ewidentnie nic mu nie daje; do tego skoro w domu każdy grosz się liczy, nie może być w tym wieku tak tępy, by nie wiedzieć, że 30 złotych nie starczy na wyjazd do innego kraju… i na okup dla wikingów przy okazji). Ale najwyraźniej dla autora to żadna różnica, co przypomina mi książkę, w której dwunastolatka przytuliła się ze strachu do uda opiekuna. To tylko potwierdza, że tacy pisarze nie dość, że nie rozumieją dzieci, a tylko to udają przed dorosłymi, to w dodatku nie mają bladego pojęcia, jak dziecko z reguły wygląda w danym wieku (a co dopiero co myśli!)! Ciekawe, że redaktorzy i wydawcy najwyraźniej mają taki brak realizmu w nosie.

Po czwarte – nie budujemy nastroju. Przypuszczam, że grupa wiekowa 10-14 jest za głupia na nastrój.

Po piąte – jeśli mamy kalekie, opóźnione umysłowo dziecko, to niech nie będzie wyjątkowe dlatego, że po prostu jest (bo to za mało, że jest się człowiekiem), ale niech będzie dosłownie  wyjątkowe i posiada magiczne moce (autor pewnie by wolał słowo „paranormalne”, ale niech spada na drzewo).

Po szóstce – tylko łudźmy opisem na okładce, że zagadka upiornego młyna może zostać rozwiązana. Nie rozwiązujmy absolutnie nic. Młyn niech robi złe rzeczy, bo tak, a kaleka super-dziewczynka zabierze go w kosmos (!) i uratuje świat. Bo tak.

Po siódme – dajmy tylko pozory głębi psychologicznej: piszmy wyraźnie i dobitnie, że trudniej jest po prostu próbować żyć z dnia na dzień, niż porywać się na niebezpieczną przygodę, unikajmy subtelności i wykładajmy kawę na ławę. Wiadomo, że dzieci i młodzi nastolatkowie nie miewają refleksji.

Po ósme – miejmy w nosie, że wielu bliższa by była opowieść o rodzicu, który musiał wyemigrować za pracą, i jak to wpływa na rodzinę, zwłaszcza z dziecięcego punktu widzenia. Nie! Skupmy się, by wyrwać nagrodę, zamiast napisać coś treściwego, i trzaśnijmy po prostu tę historię tak: „jakiś mroczny młyn pierze mózgi dorosłych i zasysa elektryczność, ale mamy kalekie dziecko, więc magicznie poleci z młynem na koniec wszechświata. Hurra!”

Na pewno nie czytałabym podobnej miazgi moim dzieciom.