Dan Simmons – Drood
(Mag, 2012)
Chcielibyście przeczytać ośmiuset
stronicową cegłę, w której narratorem jest schizofrenik (a na pewno ktoś z
zaburzeniami psychicznymi, których doświadczał od dzieciństwa) uzależniony od
opium, a który przez Dickensa dowiaduje się o istnieniu Podziemia, w którym
odprawiane są starożytne okultystyczne rytuały z dawnego Egiptu, gdzie szamanem
jest pozbawiony powiek zombie (!), który dzięki swym zdolnościom mesmerycznym i
hipnotyzerskim trzęsie całym Londynem, dokonując od dekad (może i od wieków)
bestialskich mordów i za pomocą mózgożuków (wchodzą ofiarom do mózgu i zmuszają
je do posłuszeństwa – choć to, rzecz jasna, wizja w czasie transu) panując nad
wciąż rosnącą armią niewolników?
Ja nie chciałam. Opis na okładce
sugerował mi raczej coś w stylu uganiania się za seryjnym mordercą pokroju Kuby
Rozpruwacza. To bym jeszcze przełknęła. To albo zbeletryzowaną biografię
Dickensa. Albo nawet mroczniejszą powieść obyczajową z epoki. Ale absolutnie
nie spodziewałam się czegoś równie dennego jak szaman-zombie.
Plus jest taki, że styl autora
jest banalnie prosty, przez co przez cegłę przebrnęłam w niecałe trzy dni.
Szkoda tylko, że ni jak nie udało mi się uwierzyć, iż narratorem jest istotnie
przyjaciel Dickensa (zwłaszcza te wtrącenia do czytelnika z przyszłości wypadły
słabiutko i nieporadnie).
Szaman-zombie i podziemny Egipt
są przeraźliwie... nudni. Brnęłam jednak dalej, w nadziei, że ktoś zaraz
uświadomi narratora, że są to tylko jego wizje spowodowane laudanum i hipnozą i
WRESZCIE przejdziemy do jakichś prawdziwych zbrodni prawdziwego Drooda... lub
Dickensa... lub kogokolwiek! Ale nie, pod sam koniec okazuje się, że to sam
Dickens zahipnotyzował narratora, podsuwając jego upojonemu narkotykami
umysłowi nieistniejącą postać nieśmiertelnego Drooda i inscenizując podróż do
Podziemia.
Tyle.
Czyli po niemal ośmiu setkach
stron męczenia się z arcynudnym zombiakiem (właściwie to po czterech setkach,
połowę książki wypełnia życie narratora, przyjaźń z Dickensem, kochanka, druga
kochanka, pisanie książek, relacje rodzinne... Przyznaję, że te biograficzno-obyczajowe
fragmenty były znacznie ciekawsze, choć bez rewelacji), jedyne co dostajemy to:
„Ach, nie, to wszystko było tylko w twojej głowie. Wybacz, że cię przed laty
zahipnotyzowałem”.
Dobry Boże, jakiej reakcji
czytelnika spodziewał się autor?! Narrator, ćpun i schizofrenik, miał wizje i
omamy? Niebywałe, drogi panie, niebywałe! No, kto by przypuszczał?!
Jest to tym gorsze, że główny
bohater ma wizje od wczesnej młodości (drugie
ja, zielona kobieta) – skoro to wiemy, jak mamy się przejąć wszystkim, czego
doświadcza w związku z Droodem? Kiedy dodać do tego nieszczerego Dickensa,
który lubi fantazjować, płatać „figle”, fascynuje go hipnoza i mesmeryzm i w
pewnym momencie próbuje swych sił na narratorze, to... gdzie w tym zaskoczenie?
Gdzie jest napięcie, gdzie obiecany suspens?
Niektórzy próbują chyba ratować
owo powieścidło czymś w rodzaju otwartego zakończenia, tzn. podważają
prawdziwość słów Dickensa o hipnozie i inscenizacji. Nie rozumiem, w czym takie
postawienie sprawy konkretnie ma pomóc – nadal pozostajemy z narratorem, który
miał dziwne wizje i doznawał rzeczy, których nie potrafił sobie przypomnieć
(samookaleczenia?), a także który pił laudanum dzbanami i chodził do palarni
opium na dekady przedtem ZANIM w jego życiu pojawił się wątek Drooda. Dickens,
nawet jeśli kłamie, jest bardziej wiarygodny niż narrator, który nie próbował
nawet z nikim skonsultować choćby tego, że od dziecka prześladuje go zjawa
upiornej kobiety.
Chyba nie byłabym tak zła, gdyby
autor upchnął ten nieśmieszny żart na jakichś 300 stronach.