poniedziałek, 2 czerwca 2014

Drood


Dan Simmons – Drood
(Mag, 2012)

Chcielibyście przeczytać ośmiuset stronicową cegłę, w której narratorem jest schizofrenik (a na pewno ktoś z zaburzeniami psychicznymi, których doświadczał od dzieciństwa) uzależniony od opium, a który przez Dickensa dowiaduje się o istnieniu Podziemia, w którym odprawiane są starożytne okultystyczne rytuały z dawnego Egiptu, gdzie szamanem jest pozbawiony powiek zombie (!), który dzięki swym zdolnościom mesmerycznym i hipnotyzerskim trzęsie całym Londynem, dokonując od dekad (może i od wieków) bestialskich mordów i za pomocą mózgożuków (wchodzą ofiarom do mózgu i zmuszają je do posłuszeństwa – choć to, rzecz jasna, wizja w czasie transu) panując nad wciąż rosnącą armią niewolników?

Ja nie chciałam. Opis na okładce sugerował mi raczej coś w stylu uganiania się za seryjnym mordercą pokroju Kuby Rozpruwacza. To bym jeszcze przełknęła. To albo zbeletryzowaną biografię Dickensa. Albo nawet mroczniejszą powieść obyczajową z epoki. Ale absolutnie nie spodziewałam się czegoś równie dennego jak szaman-zombie.

Plus jest taki, że styl autora jest banalnie prosty, przez co przez cegłę przebrnęłam w niecałe trzy dni. Szkoda tylko, że ni jak nie udało mi się uwierzyć, iż narratorem jest istotnie przyjaciel Dickensa (zwłaszcza te wtrącenia do czytelnika z przyszłości wypadły słabiutko i nieporadnie).

Szaman-zombie i podziemny Egipt są przeraźliwie... nudni. Brnęłam jednak dalej, w nadziei, że ktoś zaraz uświadomi narratora, że są to tylko jego wizje spowodowane laudanum i hipnozą i WRESZCIE przejdziemy do jakichś prawdziwych zbrodni prawdziwego Drooda... lub Dickensa... lub kogokolwiek! Ale nie, pod sam koniec okazuje się, że to sam Dickens zahipnotyzował narratora, podsuwając jego upojonemu narkotykami umysłowi nieistniejącą postać nieśmiertelnego Drooda i inscenizując podróż do Podziemia.

Tyle.

Czyli po niemal ośmiu setkach stron męczenia się z arcynudnym zombiakiem (właściwie to po czterech setkach, połowę książki wypełnia życie narratora, przyjaźń z Dickensem, kochanka, druga kochanka, pisanie książek, relacje rodzinne... Przyznaję, że te biograficzno-obyczajowe fragmenty były znacznie ciekawsze, choć bez rewelacji), jedyne co dostajemy to: „Ach, nie, to wszystko było tylko w twojej głowie. Wybacz, że cię przed laty zahipnotyzowałem”.

Dobry Boże, jakiej reakcji czytelnika spodziewał się autor?! Narrator, ćpun i schizofrenik, miał wizje i omamy? Niebywałe, drogi panie, niebywałe! No, kto by przypuszczał?!

Jest to tym gorsze, że główny bohater  ma wizje od wczesnej młodości (drugie ja, zielona kobieta) – skoro to wiemy, jak mamy się przejąć wszystkim, czego doświadcza w związku z Droodem? Kiedy dodać do tego nieszczerego Dickensa, który lubi fantazjować, płatać „figle”, fascynuje go hipnoza i mesmeryzm i w pewnym momencie próbuje swych sił na narratorze, to... gdzie w tym zaskoczenie? Gdzie jest napięcie, gdzie obiecany suspens?

Niektórzy próbują chyba ratować owo powieścidło czymś w rodzaju otwartego zakończenia, tzn. podważają prawdziwość słów Dickensa o hipnozie i inscenizacji. Nie rozumiem, w czym takie postawienie sprawy konkretnie ma pomóc – nadal pozostajemy z narratorem, który miał dziwne wizje i doznawał rzeczy, których nie potrafił sobie przypomnieć (samookaleczenia?), a także który pił laudanum dzbanami i chodził do palarni opium na dekady przedtem ZANIM w jego życiu pojawił się wątek Drooda. Dickens, nawet jeśli kłamie, jest bardziej wiarygodny niż narrator, który nie próbował nawet z nikim skonsultować choćby tego, że od dziecka prześladuje go zjawa upiornej kobiety.

Chyba nie byłabym tak zła, gdyby autor upchnął ten nieśmieszny żart na jakichś 300 stronach.