Gdzie był redaktor i za co wziął pieniądze?
Już raz się nagadałam na nieudolnych tłumaczy, to dziś się oberwie nieudolnym autorom i ich redaktorom.
Uwielbiam neologizmy. Wyrazy typu „zjawieniec”, „przegnaniec” czy „wtrzepotał” niezmiennie mnie zachwycają.
Neologizmy stały się ostatnio modne – zwłaszcza w literaturze (bardzo) popularnej.
Niestety.
Niestety, bo ich twórcy rzadko kiedy zastanawiają się, jak taki nowotwór (którym chcieli zabłysnąć) się prezentuje.
Weźmy takiego „Nocarza”, który od razu kojarzy się z „nocnikiem” (bo częstsze niż "–arz " jest "–nik" : mocarz, włodarz, wojownik, robotnik, buntownik,...).
Jednak ów zupełnie zbędny neologizm (bo ani to dumnie nie brzmi, ani wiele wyjaśnia – równie dobrze mógłby to być synonim ciecia, znanego także jako „night menager”), to nic w porównaniu z potworkiem, na którego ostatnio się natknęłam. Chodzi o „Załatwiaczkę” Mileny Wójtowicz.
ZAŁATWIACZKA???!!!
To brzmi jak nazwa jakiegoś narzędzia/środka do przepychania sedesu. W najlepszym wypadku.
Popieram neologizmy.
Ale jeszcze bardziej popieram myślenie i wyczucie, dobry smak i elegancję.
Przypomniało mi się jeszcze „piekłowzięcie”, które popełnił Szyda (Hotel Wieczność). Jest to neologizm błędnie utworzony, a zatem nie mający racji bytu. Neologizmy bowiem tworzy się na zasadzie analogii. Nie zachodzi tu zaś analogia, ponieważ w języku polskim nie istnieje słowo „niebowzięcie”, dla którego Szyda usiłował stworzyć antonim. Istnieje za to słowo „wniebowzięcie”. Dlatego jedynym poprawnym neologizmem powinno w tym wypadku być „wpiekłowzięcie”.
Doprawdy, czym się zajmuje cała wydawnicza redakcja, jeśli nie tępieniem takich głupot?