piątek, 14 stycznia 2011

Ruchomy zamek Hauru


* Diana Wynne Jones - Ruchomy zamek Hauru
(Amber, Warszawa 2005)

Po premierze filmu studia Ghibli, adaptacji książki pani Jones, wydawnictwo Amber postanowiło skorzystać z okazji, by zagarnąć trochę grosza od polskich czytelników. Widać tu jednak strach i obawy wydawcy, że kompletnie nieznana szerokim masom autorka nie zapewni sprzedaży - stąd zmiana oryginalnego tytułu na ten rozpoznawalny z filmowej wersji (powieść nazywa się w oryginalne "Howl's moving castle", ale obawiam się, że "Hauru", czyli japoński zapis imienia "Howl", przylgnie już do tytułowego bohatera na wieki) oraz zapewnianie w opisie, że czeka na nas "świat łudząco podobny do świata Harry'ego Pottera".

Powieść jest przeznaczona dla młodych czytelników i to się czuje: nieskomplikowane opisy i jeszcze mniej skomplikowane zdania, zwarte tempo narracji, żadnych "psychologicznych" i "emocjonalnych" ustępów - tylko następujące po sobie zdarzenia i występujące w nich postacie. Gdybym miała do czegoś porównać tę książkę, to chyba tylko do "Braci Lwie Serce" Astrid Lindgren (Nasza Księgarnia, Warszawa 2009), przy czym u słynnej Szwedki możemy doświadczać owej psychologicznej głębi i uczuciowego ciężaru (zapewnia je pierwszoosobowa narracja), której książka pani Jones jest pozbawiona. Bo chociaż "Ruchomy zamek..." skierowany jest jednak do nieco starszej młodzieży, takiej, która z dumą może używać słowa "fantasy", to jednak nie dorównuje "Braciom..." jeśli idzie o sferę emocjonalną - tak w przemawianiu do czytelnika, trącaniu strun jego uczuć, jak i w samym sposobie przedstawiania bohaterów i ich czynów. Obie jednak są równie proste, łatwe i przyjemne do czytania, i dlatego właśnie pozwoliłam sobie je zestawić (takie zestawienie zresztą jest o tyle ciekawe, że "Bracia..." traktowane są raczej jako baśń, a "Ruchomy zamek..." już jako literatura przynależąca do fantastyki. Być może to jest mój główny problem z fantasy - nie potrafię się pozbyć uczucia płytkości, jakie odczuwam w zetknięciu z książkami tego gatunku, a które raczej nie towarzyszy baśniom... Czy to tylko moje odczucie, że fantasy - baśń dla starszych, jest w gruncie rzeczy tylko mdłym cieniem prawdziwej baśni?).

Przyznam, że najpierw dane mi było przeczytać książkę, dopiero później zapoznałam się z filmem Miyazakiego. I trudno mi było uwierzyć, że wytwórnia, która stworzyła moją ulubioną "Szkarłatną świnię" ("Kurenai no buta", znane też jako "Porco rosso"), mogła aż tak zniechęcająco przedstawić tę bajkową historię (bo gdybym najpierw obejrzała film, z pewnością ominęłabym - niesłusznie! - książkę szerokim łukiem).

Trudno tu wyjaśnić moje niezadowolenie adaptacją, bez powoływania się na szczegóły fabularne. Powiem więc tylko tyle, że film uczynił na mnie wrażenie, jakby pan Miyazaki w ogóle nie wiedział, co ma począć z pomysłami pani Jones (które już prezentują się jak kompletny scenariusz filmowy). Przypuszczam, że reżyser koniecznie chciał mieć "głębię", której w tak prostej i tak nieskomplikowanie opowiedzianej historii nie mógł dojrzeć. Próbując jednak wytworzyć tę "głębię" poprzez niedopowiedzenia, sekrety, tajemnice i dodane od siebie, specyficzne sceny, próbując na siłę wpleść w "Ruchomy zamek..." dramat, ból i swoje własne przesłanie, sprawił, niestety,  że sama struktura historii cierpi i zamiast dobrych niedopowiedzeń i tajemnic (jak w "Szkarłatnej świni"), pozostaje jakaś chaotyczna, doskwierająca niekompletność.

Film w ogóle pomija takie wątki, jak prawdziwe imię tytułowego czarodzieja (od którego wziął się "Howl"), czy jego pochodzenie, oraz fakt, dlaczego nie potrafi nikogo prawdziwie pokochać i czemu to właśnie Sophie, nikt inny, mogła dać nadzieję demonowi ognia na zerwanie z nim kontraktu. W ogóle w książce wszystkie postacie, łącznie z Howlem/Hauru, są o wiele znośniejsze i sympatyczniejsze od swych filmowych wersji - choćby taki Michael, którego reżyser, nie wiedzieć czemu, odmłodził o te kilka lat, by nie mógł smolić cholewek do wybranki serca.

Mimo jednak, że uważam książkę za dużo lepszą od filmu, nie potrafię wystawić jej wyższej oceny. Jest zbyt prosta, ma zbyt wiele niewykorzystanego potencjału, a w zestawieniu z takim choćby "Ostatnim jednorożcem" obnaża brak większej fantazji i polotu. Myślę, że to właśnie te cechy doskwierały reżyserowi, skłaniając go do zmiany historii i wtłoczenia w niej tak dużej dawki mroku i tajemnicy. Szkoda jednak, że w efekcie końcowym nic specjalnego mu z tego nie wyszło.

6/10