wtorek, 25 stycznia 2011

Imię Róży





*Umberto Eco – Imię Róży
(PIW, Warszawa 2001)

W wieku dwunastu lat przeczytałam „Don Kichota z La Manchy” (Borges uważał, o ile dobrze pamiętam, że idealny wiek na tę lekturę to czternaście lat). Nie wiem, jak odebrałabym go dzisiaj, ale w owym czasie książka bardzo mi się podobała. Cięta satyra na literaturę rycerską (i jednocześnie parodia konkretnych utworów) i na zachłyśnięte nią społeczeństwo w ogóle, jest w istocie rzeczy, tym, czym miała być w zamyśle autora – bardzo przyjemną lekturą. „Don Kichot...” urósł jednak do rangi jakiejś świętej relikwii, przypisuje mu się metafizyczne głębie, o których nie śniło się filozofom, a patrząc na ilość książek w stylu „Medytacje o Don Kichocie” czy „Poszukiwanie Ostatecznej Mądrości w Don Kichocie” (tytuły zmyślone, ale swego czasu napotykałam się co rusz na publikacje w tym stylu), można by przypuszczać, że obcujemy z dziełem niemal gnostyckim, a jego lektura przyczyni się do osiągnięcia nirwany czy innej formy dotknięcia Absolutu.

Coś podobnego dzieje się w sprawie „Imienia Róży”. Tę doskonałą lekturę traktuje się z wielkim nabożeństwem, a większość ludzi czyta ją jedynie po to, by pochwalić się w towarzystwie samym faktem „doczytania”. Mogę patrzeć na takich czytelników jedynie z niedowierzaniem, podobnie jak na tych, gotowych bić pokłony przed „wszech-geniuszem” Cervantesa, który najpewniej przewraca się w grobie.

„Don Kichota...” powinno czytać się za młodu, aby uniknąć obciążenia własnej jaźni całym tym mistycznym hołdem, jakim jest owiany. Trochę podobnie jest z „Imieniem Róży” – doradzam, aby ją przeczytać zanim przyjdzie nam poznać wszelkie ociekające zachwytem recenzje tych, którzy nas przestrzegają, że do tej lektury trzeba dojrzewać. I to długo.

Drogi Czytelniku, proponuję, byś uświadomił sobie, że historia ta miała się początkowo nazywać „Morderstwa w opactwie”. Osłoń się tym tytułem jak ochronną tarczą przed „ochami” i „achami” i  wszelkiego rodzaju nad wyraz nabożnymi i nagminnymi przejawami oddawania czci tej książce, powiedz sobie, że zasiadasz do dobrej powieści detektywistycznej i dopiero wtedy przystąp do lektury.

A lektura to naprawdę wyborna – dzieło erudyty i znawcy tematu, który w swym literacko-naukowym eksperymencie stworzyć chciał wciągający kryminał. I to mu się jak najbardziej udało. Zachwyca język, zachwyca konstrukcja, opisy i sama fabuła.

Osobiście zgrzyta mi jednak zbyt łatwa relatywizacja Prawdy – bo choć to świetny pomysł, aby poddać w wątpliwość możliwość dotarcia do niej za sprawą kryminału, gatunku, w którym wszak chodzi właśnie o odkrywanie prawdy, a jednocześnie umiejscowić akcję w średniowieczu (epoce, której bronił Chesterton, wskazując w niej zwłaszcza na oczywistość istnienia i porządku kosmosu, które dziś zdaje się nie mieć na nas żadnego wpływu, natomiast wówczas ogarniało wszystko), to jednak nasz „detektyw” nie przekonał mnie do swych mglistych racji, kwitując je słowami: „Jedyna prawda to uczyć się, jak uwolnić się od chorej namiętności do prawdy”. Zgadzam się z kardynałem Ratzingerem, który nazywa taką postawę „chorą ułudą mądrości”, przytaczając ów cytat z „Imienia róży” w swej arcyciekawej książce „Wiara, prawda, tolerancja. Chrześcijaństwo a religie świata” (Jedność, Kielce 2005 - Polecam!!). Nie kwestionuję oczywiście prawa autora do własnego zdania, (zakładając, że istotnie dzieli je z bohaterem) ale sposób w jaki bohater dochodzi do owego twierdzenia wydaje mi się nie końca przemyślany – właściwie trudno go jakoś logicznie i rzetelnie umotywować, podsumowując całą przedstawioną historię i śledząc jej przebieg (a przynajmniej takie wrażenie pamiętam z lektury) - nie wspominając o tym, że postawa "detektywa" jest z gruntu "nowoczesna", na pewno nie średniowieczna, bo i detektyw pisarza jest nowoczesny - tylko powierzchownie trzyma się surowej logiki, po prawdzie jednak nie potrafi dojść do logicznych konkluzji w kwestiach najistotniejszych.

Niezależnie od tego, czy "Imię Róży" jest czytane jako li tylko kryminał, czy też jako rozprawa z semiotykami, trzeba zdać sobie sprawę, że jest to opowieść w pewnym sensie fałszywa - nie oddająca ducha średniowiecza, a jedynie jakby jego zewnętrze (nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Eco bardziej interesuje estetyka niż etyka). Fałszywym jest ateizm, który nie mógłby być możliwy nawet w wieku reformacji, cóż dopiero w średniowieczu! Fałszywym jest podział na świata na tych, którzy starają się utrzymać go w stagnacji, a pochwalanymi przez autora burzycielami (fanatycy kontra nieuznający granic prześmiewcy i kompletny brak miejsca dla normalnych ludzi). Fałszem jest prezentowanie średniowiecza przez pryzmat współczesnych wątpliwości, urojeń i negowania prawdy dla samej możliwości negowania w pseudofilozofiach o zabarwieniu idealistycznym. 
  
Niemniej to naprawdę świetna książka o kunsztownej konstrukcji, znamienitej kompozycji i z doskonałym tempem narracji. Ale dla mnie to nic więcej niż dwa przyjemnie spędzone wieczory. Jestem pod wrażeniem, dobrze się bawiłam, ale nie mdleję z zachwytu.

7+/10