Ewa Nowacka –
Biały koń bogów
(Jaworski, 2004)
Dawno temu, na
koloniach, dostałam tę książkę zaledwie na kilka godzin, spieszyłam się więc
bardzo, by ją skończyć. Pamiętałam z niej jedynie tyle, że pozostawiła po sobie
całkiem dobre wrażenie. Teraz zastanawiam się, czy to nie z powodu tego, iż
szybkość kazała więcej sobie wyobrażać, niż uważnie śledzić tekst.
Asioka, młody
następca tronu, ma przeprowadzić przez krainę białego konia i tabun królewskich
rumaków, by po powrocie złożyć zwierzę w ofierze bogom i zająć miejsce ojca.
Jest nudno, głównie z powodu przewidywalności zdarzeń. Oto np. Asioka niechętnie
godzi się wziąć ze sobą swego słabowitego brata - czy kogokolwiek może
zaskoczyć, że ów braciszek omal nie zginie, a Asioka przekona się, jak bardzo
mu na nim zależy i stanie się zdolny oddać za niego życie? Albo że gardzący
innymi młodzian w dramatycznej chwili okaże odwagę i honor? Są rozbójnicy,
ucieczka, pokonywanie bólu i słabości – wszystko co typowe dla powieści
przygodowej.
Swego czasu dużo
czytałam o buddyzmie (robiłam nawet liczne notatki z buddyjskich mistrzów) i
autorka myli się, pisząc, że Budda chodził po świecie głosząc, by ludzie się
miłowali i nie lękali (zwłaszcza to o nie lękaniu się pomyliła chyba z inną
religią). Wręcz przeciwnie – miał grono uczniów, ale nie głosił swych nauk
szerokim masom. Po co, skoro był do cna przekonany, że jego nauki w krótkim czasie zupełnie zanikną? Buddyzm zaś w żadnym razie nie głosi czynnej miłości, a raczej wycofanie się z życia, by człowieczeństwo wygasić (jako ułudę).
Komu to polecić?
Jeżeli podobali Wam się „Bracia Lwie Serce” (mnie nie), to wydaje mi się, że
„Biały koń bogów” jest lepszy. I w sumie to wszystko co mogę rzec na jego
obronę.