sobota, 9 sierpnia 2008

Niejadalne...

Image Hosting by Picoodle.com

ZYGMUNT MIŁOSZEWSKI – DOMOFON
(W.A.B., Warszawa 2005)

Zauważyłam już dawno, że jeśli dana książka otrzymuje mnóstwo pochlebnych recenzji, to z góry mogę założyć, że ani trochę mi się ona nie spodoba (nie dotyczy to rzecz jasna klasyki – klasykę wszyscy chwalą, a mało kto lubi).

Z reguły jeśli przeczytam około trzydziestu, czterdziestu stron danej książki, to - choćby nie wiem, jak nudna by ona nie była – zmorduję ją i doczytam do końca.
Jeżeli natomiast przez dziesięć pierwszych stron nic - ale to absolutnie nic - nie przykuje mojej najmniejszej uwagi (nieważne czy to poprzez treść czy też samą formę), to rezygnuję z dalszej mitręgi.

„Domofon” dołącza do listy nieprzeczytanych książek.

I niech nikt mi nie mówi, że warto się czasem pomęczyć, bo ostatnie strony jakiejś powieści są świetne, a rozwiązanie fabuły arcyciekawe. Nie. Nie będę jeść długiej, bułowatej strucli, tylko dlatego, że najlepsze nadzienie znalazło się na samym końcu. 

Kto by chciał zjeść cały talerz mdłej, niestrawnej zupy, gdyby mu obiecano, że ostatnia łyżka będzie całkiem smaczna?

JILL GREGORY, KAREN TINTORI – KSIĘGA IMION
(Świat Książki, Warszawa 2007)

Oto kolejne 10 niestrawnych stron, które zmusiły mnie do odłożenia książki...na zawsze. Zdania są tu tak proste, że stosownym jest nazwać je prostackimi, a do tego tak nudne i nieciekawe, że aż żal serce ściska, gdy człowiek sobie pomyśli, ile biednych drzew zhańbiono, sprowadzając do postaci papieru pod podobne piśmiennicze tandety.

Z książkami to dzisiaj jak z alkoholami. Koneserzy muszą się nieźle naszukać, by trafić na prawdziwie wyborny trunek. Dookoła tylko mrowie denaturopodobnych łez sołtysa.


MAGDALENA KOZAK – NOCARZ
(Fabryka Słów, Lublin 2006)

Śmiałam się z tytułu tej książki: „Nocarz? Dobrze, że nie Nocnik!”

Niestety, tylko tytuł był zabawny.

Tutaj dotrwałam aż do sto trzydziestej strony i (wbrew własnym regułom) poddałam się. Mam za sobą co prawda calutki zmarnowany dzień, ale to nie powód by do reszty psuć sobie i wieczór. 

Nudne, odpychające, nijakie... Po co mam to męczyć, skoro czeka na mnie jeszcze parę nieprzeczytanych książek, myślę, spoglądając łakomie na dwie książeczki o Perrym Masonie, na wspomnienia o Louisie de Funes i na odłożone na koniec - jak wisienki z tortu - pozycje teologiczne.

Kiedyś antykwariat dorzucił mi za darmo „Ślimaki” Shauna Hutsona (PiK, Warszawa 1991). Dziwiłam się wówczas, że autorowi w ogóle chciało się pisać o tych obślizgłych stworzeniach wgryzających się w męski palec czy kobiece krocze. O dziwo jednak - dało się to przeczytać, a w niektórych momentach tekst stawał się całkiem zgrabny. „Nocarz”, którego forma nie mogłaby już chyba być prostsza (pewnie stąd takie powodzenie tej powieści – ludzie pożądają produktów więcej niż łatwo przyswajalnych), jest dla mnie zupełnie niestrawny.


...